Tom I *Upadła & Upadły*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Co robisz? -Zdjęła mu błyskawicznie kaptur, spojrzał na nią zdziwiony-Przy mnie jesteś Thomasem a nie jakimś cieniem. Zrozumiałeś?

Próbowała mówić groźnym tonem, ale po chwili wybuchnęła śmiechem nie mogąc wytrzymać.

Skrzyżował ręce próbując ją naśladować.

-Co ty sobie wyobrażasz Jane? Zdjełaś mi kaptur ciesz się, że nie jesteśmy w innym miejscu, bo inaczej nie byłbym taki miły...

Przybrała nadąsaną minę.

-Wcale tak nie robię Thom!

Roześmiał się.

-No tak zapomniałem! Dotknij moich nut a ci przywale!

Uderzyła go piąstką w ramię.

Śmiał się jak głupi, próbując się odsunąć, ale ona już wstała.

-Denerwujesz mnie! Siedze tutaj już dwa tygodnie, czy może więcej...

Uśmiechnął się krzywo.

-Powinnaś się czuć jak księżniczka zamknięta przez złego smoka...

Prychnęła.

-A gdzie mój książe na białym koniu?

Wzruszył ramionami.

-Biały kolor jest nudny, więc smok pożarł każdego księcia...

-Taaak? I muszę męczyć się z złym potworem... O nie...

Chciał mówić dalej tą idiotyczną historię, nieświadom tego, że odruchowo naciąga kaptur cienia.

Zawiesiła dłonie na jego szyji.

-Chce wyjść... Poznać tych ludzi, których uratowałeś, a nie słuchać tylko ploteczek Alice...

-Nie podoba ci się moje towarzystwo? O nie znudziłem ci się już? -Mówił rozbawiony.

Przesunęła dłonią po jego karku, czując jak cały się spina, przyzwyczajony do jedynego dotyku to innych silnych dłoni, które miały go udusić, dlatego teraz był gotów do zatakowania.

Ale Jane nie zwracała uwagi na to, tak jak na jego uciekający wzrok.

Drugą dłonią zdjęła mu płaszcz.

-Co robisz?

Uniosła brwi.

-Mówiłam, że nie przepadam za cieniem...

Uśmiechnął się.

Przesunęła dłonią po jego bliźnie na policzku, czując lekki strach, że zaraz spanikuje trzaśnie drzwiami i odejdzie.

Tak jak raz miało to miejsce, ponoć widział za nią Arthura, zalała go fala wspomnień gdy musiał walczyć, skradać się. Jane jeszcze nie miała okazji poznać jego nowych umiejętności, musiała je zakcpetować.

Tak jak zaakceptowała jego uczestnictwo w gangu, bycie cieniem, uciekinierem, a teraz poszukiwany przez cały gang.

Bo oszukał Kevina.

Złączyła swoje wargi z jego, chwilę się opierał, ale po jakimś czasie oddał pocałunek, a potem nie chciał jej puścić.

Dopiero po chwili zorientowała się, że leży na łóżku na którym spędziła ostatni czas przed nadgorliwą niańką w postaci Thomasa.

„Masz postrzałową ranę! "

„Masz leżeć! To moja wina, więc przestań"

Było to miłą odmianą, zobaczenie go teraz bez bluzki nad nią, póki udało jej się złamać jego strach i ten instynkt który nabył w tym mieście...

-Jesteś pewna?

Powiedział cicho, ale ona pokiwała głową...

Chciała wierzyć, że następne chwile będą super i tak dalej...

Ale oczywiście spokój i te sprawy... No nie idą w parze, bynajmniej w tej nowej roli w której musiała się odnaleźć.

Drzwi się otworzyły.

-Zjebie ile mam pukać w drzwi od mieszkania?! -Spojrzał na Thomasa rozebranego do połowy, nie przyzwyczajony do jego twarzy, i no reszty... -O...

Jane zrozumiała, że to Joseph mąż Sarah, osoba która przyprowadziła dzieciaka Kevina o tym nie wiedząc, osoba mająca przysługę dla Thomasa, i wykorzystał ją w sposób przyjęcia Johna i Rachel...

Thomas spojrzał na niego chłodno.

-Wyjdź, poczekaj, potem powiesz.

Zamknął mu drzwi przed nosem.

-No to tyle, z tego... -Drapał się po karku zmieszany.

Ciekawe czy oni kiedykolwiek, będą mieli okazje zobaczyć coś takiego jak zmieszanie u Thomasa.

Pomyślała rozbawiona.

-Cieszmy się, że nie wszedł kilka chwil potem, myślę, że nie tylko ty byś nie miał koszulki i tak dalej.

Przeleciała wzrokiem, po jego bliznach od cięć Arthura, oraz kilku innych, których nie zdążyła jeszcze zapamiętać.

Zauważył, że ona sama zbytnio się nie przejmuje.

Więc się zaśmiał.

Wstała.

-Wiesz co to znaczy? Że nie będę musiała, tutaj siedzieć!

Przewrócił oczami.

-Ale tylko na kilka godzin! Rana może hmm pęknąć... Czy coś.

Jane mało wierzyła w jego ewentualną możliwość „tego czegoś"

-A jak nie to będą miała szlaban?

Wyjął swoje ostre noże, w tym momencie nie popisywał się oraz wcale nie zgrywał, chował je do dziwnych pokrowców na łokciach.

Taka prosta czynność, a Jane poczuła ciarki, pamiętając o nożach i innych broniach Arthura...

Ubrał płaszcz, zapinając guziki...

Jane patrzyła na jego blade palce, które błyskawicznie załatwiły swoją czynność.

Miała dosłownie kilka sekund, aby zobaczyć jego twarz, widoczne kości policzkowe, bladą twarz, czarne oczy...

Do końca dnia, zobaczy pewnie ciemność kaptura, oraz jego zarysy twarzy od czasu do czasu... Bądź może oczy czy uśmiech...

Ale teraz będzie cieniem.

Nie mogła tego zmienić, i zdawała sobie z tego sprawę, nie przeszkadzało jej to jakoś bardzo...

Może trochę.

-Będziesz mieć kare -Powiedział swoim znudzonym, chłodnym tonem...

Jane przewróciła jasnymi oczami.

Na co ten wybuchnął śmiechem.

-Powinnaś zaczął się jąkać jak na przykład Rachel.

Mówił rozbawiony.

Ale ona tym razem była poważna.

-Nawet jej nie poznałam, ale nie chce wiedzieć jak się telepie z strachu na twój widok...

-Chodź skrzypaczko.

Uśmiechnęła się, i wyszła za nim.

Rozglądała się przez jakiś czas, w końcu utkwiła spojrzenie w wysokim mężczyźnie, dłuższą brodą...

Chciał coś powiedzieć, ale wyszedł tylko, dziwnie niezrozumiały potok słów.

-Joseph wolniej, bo jeszcze się zapowietrzysz... Taki stary a głupi...

Nie zwracała uwagi, jak się z nim droczy, z nią robił to często, wtedy wybuchała i się kłócili, w końcu śmiali.

Gdy byli przyjaciółmi, w sumie nadal się nic nie zmieniło, doszły inne aspekty do ich "relacji"

-Zaraz ci jebne cieniu! Nie wiesz jaka jest powaga sytuacji? To, że z Sarah przyszliśmy ci na ratunek, i teraz zostaliśmy wcale nie znaczy... Że nie mogę obić ci tej twojej twarzyczki!

-Widzę, że zbliża ci się okres Joseph, napijmy się herbaty czy czegoś, naprawdę powinieneś się uspokoić, przecież każdy ma te swoje humorki...

-Zaraz naprawdę! -Wyjął pistolet jakby chciał udowodnić swoje groźby, wźiął głęboki oddech-Dzieciak Kevina znikł.

Thomas zakaszlał.

-Jak to znikł?

Joseph prychnął.

-Normalnie, budzę się i nikogo nie ma-Podał małą kartkę Thomasowi-Sarah mi ją zostawiła, pisze, że idzie szukać młodego...

-A John i Rachel?

Joseph wzruszył ramionami.

-Musieli również wpaść na pomysł aby szukać dzieciaka, to znaczy John pewnie wpadł na taki pomysł, wiesz Rachel jest trochę... Strachliwa.

-Dlaczego nikt mi nie powiedział?!

Thomas zacisnął dłonie w pięści, prostując potem pomału palce.

-A gdzie Alice? -Spytała.

Przyjrzał jej się, a potem Thomasowi, lekko zmieszanie.

-Wydaje mi się, że nikt nie chciał wam przeszkadzać, więc Alice również... Co robimy moja żona jest dobra, ale wątpie, żeby uratowała ich wszytskie nic warte łby!

-Mówiłem abyś nie lekceważył Alice. Idziemy.

Odwrócił się do Jane, która była gotowa iść, za nim, jego kulawą nogą...

-Ty Jane nie idziesz...

Joseph zauważając, napiętą atmosferę zszedł na dół.

-Idę-Powiedziała krzyżując ręce.

-Nie, możemy umrzeć, każde wyjście może to spowodować, nie wiem co im odwaliło, że poszli sami... Ale ty nie, nie chce aby ci się coś stało, a ja miał znowu patrzeć jak się wykrwawiasz.

Zastanowiła się.

-Ja też się o ciebie martwię Thom, więc nie mów mi co mam robić, gdy ktoś cie skrzywdzi na zewnątrz, ja ciebie również mogę stracić, a tego znowu nie chcę.

Chciał protestować.

Ale ona wyszła pewnie, a on musiał iść za nią.

Nie była jak oni, nie bała się go, nie musiała go słuchać...

Miłość jest głucha.

***

Thomas w końcu nie wytrzymał.

-Skąd niby wiesz drogi Josephie gdzie jest twoja żona?

Ten wyjął kwadratowy przedmiot z kieszeni.

Pokazał go cieniowi, jakby chciał powiedzieć.

„Istnieje coś takiego jak dzwonienie"

-Masz telefon? -Spytał z nutką zdziwienia.

-Tak, ale ja i Sarah korzystamy tylko w takich nagłych sytuacjach, wysłała mi adres... Ponoć mają kłopoty i nie odnaleźli dzieciaka.

Po jakimś czasie byli na miejscu.

Jane nie wiedziała co mogło znaczyć „mamy kłopoty" Sarah.

Ale dowiedziała się gdy zobaczyła pare ciał w czerwonych kamizelkach... Ale tylko pare leżało na ziemi.

Reszta szła w stronę dziewczyny próbującej przeładować pistolet... Jej dłonie drżały... A mężczyzna wyrwał go się śmiejąc...

To Rachel pewnie. Pomyślała Jane.

Wtedy przed jej oczami stanęła kobieta którą zabilili, ludzie Kevina...

Tak nie może być.

Schyliła się, podniósła pistolet, i wystrzeliła w ramię mężczyzny który chciał uderzyć Rachel.

Joseph spojrzał na nią to na pistolet, potem na Thomasa.

Jego mina mówiła „Twoja dziewczyna zdecydowanie działa równie szybko jak ty... "

Chciała strzelać dalej...

Było ich dziesięciu, powalili szarpiącego się chłopaka o brązowych oczach.

John.

Potem kobietę, która zadała dwóm z nich dość głębokie wcześniej cięcia...

Sarah.

Jane nigdzie nie widziała czerwonych włosów. Tu nie było Alice.

Joseph chciał się rzucić, ale Thom zatrzymał go ruchem dłoni.

Ludzie w czerwonych kamizelkach nie mieli broni palnej, mieli tylko noże oraz pałki...

-Radzę wam puścić moich ludzi.

Ale oni zrobili tylko krok w przód, w stronę Thoma.

Śmiejąc się.

Jane nie zrozumiała co on chce zrobić, było ich dziesięciu... Thomas był sam.

Krzyknęła.

Próbowała wycelować, ale oni zbyt szybko się poruszali...

Otworzyła usta zdziwiona.

Thomas wyrwał jednemu pałkę, i uderzył nią go przez kark, podciął nogi, uderzył kilka razy w twarz.

Dwóch biegło w jego stronę, ale on pomimo swojej nogi odsunął się swobodnie.

Przechylił dziwnie ręce, w jego dłoniach pojawiły się noże.

Rozciął ich klatki piersiowe.

Wbił ostrza na wysokości ramion, i wyjął.

Kolejnych dwóch, uderzenie w kark... Uniki przed ostrzami...

W mgnieniu oka został tylko jeden, biegł w stronę Thomasa wrzeszcząc.

Ale on spokojnie chował noże.

Złapał go za nadgarstek, nóż upadł.

Thomas przerzucił nim przez swoje plecy, pozostawiając tylko szczęk kości.

Zauważyła cień jego uśmiechu.

Skrzywiła się.

Ale podeszła do grupy...

-Cieszcie się, że jestem póki co w formie...

-Ale my tylko-Protestował John.

Rachel się trzęsła.

-Wszystko okej? -Spytała Jane.

-Taak d-dziękuje...

Jane uśmiechnęła się łagodnie.

Pomagając jej wstać.

-Nie ma, żadnego tylko, idziemy do domu, będziecie się tłumaczyć na miejscu, i ja zdecyduje co z dzieciakiem.

Wszyscy szli w ciszy, Sarah rozmawiała z mężem...

Jane stwierdziła, że nadejdzie inny moment, gdy zintegruje się z resztą.

Będąc w domu obserwowała mniej przerażoną Rachel, Johna który miał minę jakby ukradł z piwnicy alkohol, a Thomas był złym ojcem...

Powstrzymała się od nie wybuchnięcia śmiechem...

-Daj im spokój, chcieli szukać dzieciaka, pomogłam im... -Zaczeła Sarah-Nie chcieliśmy tobie przeszkadzać i twojej dziew...

-Nie obchodzi mnie to. Gdzie Alice?

Spojrzała na niego zdziwiona.

-Ale ja nie wiem.

-BUUUUUU

Wszyscy podskoczyli, oprócz Thomasa.

I Jane która pierwsza wybuchnęła śmiechem.

Mały chłopiec wbiegł do środka udając ducha.

A za nim większa postać, okazująca się czerwonowłosą Alice.

-Ale jak to... Myśleliśmy, że on uciekł -Zaczął John.

Alice spojrzała na nich, spod uniesionych brwi.

-A wy co takie zjebane miny jak na pogrzebie? Bawiłam się z młodym w umarłych i...

Wszyscy się śmiali.

Nawet Thomas z trudem powstrzymał swój chłodny ton, przed tym rozbawionym.

-To wcale nie oznacza, że nie poniesiecie kary przed wyjściem bez mojego pozwolenia...

Ale Sarah jakby go nie słuchała nakładała jedzenie na stół, wraz z Johnem i Rachel.

Jane się usmiechnęła, czuła się pomimo tego wszystkiego tak dziwnie teraz szczęśliwa...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro