Tom I*Zniszczenie*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zimno.

Tym to miejsce było, wiecznym zimnem.

Latem wiosną jesienią czy zimną, chłód wszystkich ludziach tu będących panował, ich spojrzenia zimne, każdy swe zadanie do wykonania ma...

Każdy obronić się umie, zabić bez zawachania, ukraść wszelki dobrobyt, zabrać wszelkie nadzieje ucieczki, zniszczyć w nim dobro.

To miejsce pochłaniało dobro, będąc jedynie złem, w postaci wiecznego półmroku, ciągłego deszczu... Gdy słońce się pojawiało, i tak wszystko zimne się wydawało...

Ulice brudne, ludzi głodnych pełne...

Samochody jedynie tych którzy ludzi porywają... Do handlu do treningu... Aby walczyć z innymi gangami...

Od których się tu roiło.

Lecz przypadkowe przybycie Thomasa do tego miejsca nie zmieniło go.

Jedynie sprawiło, że zaczął uczyć się bronić, stawał się jak oni...

Tylko, że on stracił nadzieje wcześniej, stracił szczęście czy miłość.

Wszystko wraz z odejściem Jane.

Wszystko to odmieniło, spowodowało jego sny ciągłe, koszmary...

Śniły mu cię poćwiartowane ciała, ich wnętrzności się wylewające, wraz z krwią kałuży pod nimi...

Tworzyli oni istną grupę ciał, przyciągały go do do siebie...

Był blisko ich ciał, wciągały go, jego dłonie dotykały ich zgniłych ciał...

Próbował wyjść uciec od nich, ale oni krzyczeli, wrzeszczeli, w nieustannej agoni trwając, o wszystko go obwiniając...

Wtedy się budził, nie mogąc spać pamiętając zapach ziemi i ciał, pamiętając smród cmentarza...

Często słyszał go...

Słyszał Arthura szepczącego mu do ucha.

-Zabij.

Lecz on ubierał swój czarny płaszcz, zapamiętał mieszkanie w którym spał, ubierał skrzypce.

I już nie wracał.

Potem nieustannie chował się w cieniu, okradał ludzi, włamywał się do domów...

Często upadał przez swoją słabość, nogę, która wcześniej złamała się poprzez upadek z wzgórza pałacyku...

Wtedy inni ludzie go gonili, uderzali po twarzy, brzuchu...

Lecz on się nie bronił, wtedy jeszcze tego nie potrafił.

Ból zadany mu przez tych ludzi był obojętny, oni całe życie go zadają... Czy wiedzą aby przestać powinni?

Nie.

Gdy przestaną atakować i rabować, umrą z głodu, uciec nie mogą.

Ucieczka grozi złapaniem.

Złapanie grozi śmiercią, bądź staniem się członkiem jednego z gangów...

Zabawne pomyślał idąc cały obolały tego dnia.

Coraz większym trudem szło mu utrzymanie kroku w ciemności, ledwo stał pobity...

-Jestem synem stróża prawa, jak i złodziejem...

Zobaczył wtedy Arthura stojącego przed nim.

Jego blond włosy przyklejone do głowy, przez popadający deszcz.

Jego uśmiech, ten udawany... Przyjaciela.

Niebieskie błyszczące oczy, papieros tkwiący w jego ustach...

-Jesteś mną dobrze o tym wiesz, stajesz się mną, stajesz się potworem... Niczym się nie różnimy Thomas.

Jego głos pełen współczucia.

Czy miał rację?

Stał się jak on? Obojętny na wszystko, bez nikogo bliskiego...

Ominął Arthura który zaczynał śpiewać.

-Wszyscy umrzemy... Po to właśnie żyjemy... Ale ja im pomogę, sam ich do nieba odesłać mogę, wszystkim dopomoge.

Potem znikł.

Lecz Thomas wiedział, że to złudzenie... To jest jego strach, choroba... Lęk.

Pozostałość po pałacyku, ciągłe koszmary, ciągłe pojawianie się wysłannika śmierci, a wszystko dzieje się w jego głowie...

Prawda?

Często zadawał sobie pytanie czy to złudzenie, czy prawdziwy Arthur... W końcu jako psychopata, idealny manipulator, kłamca potrafiący zadawać ból fizyczny jak psychiczny bardzo dobrze by się tutaj nadawał.

Thomas upadł.

Wiedział, że go gonią.

Minął niespełna miesiąc odkąd tu trafił...

Tak naprawdę nic nie potrafił, chciał być lepszy, jednocześnie chcąc umrzeć jak i przeżyć, a inni ludzie w jego otoczeniu stali się niczym, czystą obojętnością.

Niczym.

Tym właśnie wszystko dla niego było.

Myślał o Jane, o jej rozwianych włosach, o muzyce skrzypiec rozpraszającej się po ulicach... Roześmianej twarzy, łagodnym spojrzeniu.

Wstał.

Powalając pierwszego z złodzieji, uderzył plecami o cegły...

Słyszał jego skowyt.

Lecz Tom odszedł coraz mocniej utykając, powstrzymując się od krzyku bólu wydobycia.

Musiał przeżyć.

Wiedział, że Jane nadal gdzieś żyje, w psychiatryku.

Do którego on również się powinien udać.

Ale on przyzwyczaił się do iluzji Arthura, do jego nieprawdziwego ciała.

Jego głosu szepczącego na ucho.

Był mu obojętny.

Wspiął się po prętach, ściskając je z całej siły, lada moment jego stopy stały na balkonie, którego podłoże było pełne dziur...

Obszedł pokoje, zastając pustkę.

Odetchnął z ulgą, kolejne opuszczone mieszkanie.

Odłożył skrzypce, gdy wziął garść tabletek, wydawało mu się, że znów jest z młodszą Jane, ona próbuje grać... On pisze w swoim notatniku.

Łza spadła po jego policzku zostawiając tylko po sobie ślad.

Tak jak jej obecność... Zostawiła tylko ślad.

Zasnął.

Kolejnego dnia, starał się nie zwracać uwagi na ból, ale był zdecydowanie wolniejszy, bardziej widoczny...

Ludzie zaczęli go zauważać, dlatego więc naciągnął kraniec kaptura.

Widział prostytutki stojące co ulice, spiczaste dachy budynków wzniesione w górę... Grupy ludzi ćpających w głębinach uliczek.

Krzyki, wrzaski.

Tego dnia pożałował.

Nie był obojętny na krzyk.

Zawsze szedł próbując nie patrzeć, zachować złudny spokój, idąc przed siebie szukając miejsca w którym znajdzie jedzenie i prześpi jedną noc.

Albo kogoś okradnie.

Albo ktoś go zabije.

Tego dnia również powinien odejść, lecz coś go pchnęło do działania.

Nie potrafił stać w miejscu i patrzeć, czy nawet uciec.

Poczuł ogromny żal, jak i poczucie pomocy.

Poczuł się jak Thomas z pałacyku.

Wbiegł w uliczkę.

Mały chudy chłopiec był uniesiony za szyję przez mężczyznę wielkiego... Z długim nożem.

Nogi dziecka poruszały się w powietrzu, chcąc dotknąć powierzchni, chcąc uciec jak liść na wietrze.

-Dlaczego mnie chciałeś okraść ty mały gnoju?!

Thomas poruszył nadgarstkiem.

W jego dłoni pojawiło się małe ostrze, które wysunęło się spod rękawa długiego płaszczu.

Sztuczka której nauczył się kradnąc... Na wysokości łokci w skórzanym materiale miał schowane dwa ostrza, które przy zgięciu łokcia opadały do jego dłoni, służyło mu to jako zastraszenie podczas bycia złodziejem...

Ale teraz nie miało być to tylko zastraszeniem.

Ostrze wbiło się w nadgarstek mężczyzny, przebijając go na drugą stronę...

Ręka puściła małego chłopca.

Jego oczy patrzyły w szoku na ciemność która spowijała twarz Thomasa.

Ale on wyciągnął nóż, a krew wybuchneła strumieniem szkarłatnej cieczy.

Wrzask unosił się w powietrzu, lecz wziął zamach swoim nożem w stronę Toma.

Lecz Thomas odchylił się w bok, był szybki.

Niesłyszalny...

Podciął wielkiemu mężczyźnie nogi.

Ten upadł wstając na czworakach czołgając się do końca ulicy, skomlając...

Tom odwrócił się aby samemu uciec, poprawiając swój kaptur...

Lecz uratowany przez niego chłopiec stał.

Inni chłopcy w jego wieku wychodzili z ciemnych uliczek...

Było ich z trzydzieścioro...

Unosząc głowę zauważył ludzi z okna patrzących, swym spojrzeniem Toma i dzieci obrzucających.

-Kim jesteś? -Wyparowało jakieś dziecko z tłumu.

Chłopiec uratowany przez Toma, przybrał zamyślenie na swej twarzy.

-Jest jak cień... Widzieliście jak sie ruszał?! -Powiedział robiąc kroki w bok i w tył...

Na ustach Toma pojawił się uśmiech zakłopotania.

Gdy wszystkie dzieci zaczęły wołać.

„Cień! Cień! Cień! "

W końcu odszedł, śmiejąc się pod nosem z przezwiska nadanego przez dzieci, czuł się bardziej swobodnie niż zawsze, szedł pewnie chodnikiem...

Nie wiedząc, że wieści o cieniu błyskawicznie się rozeszły, o mężczyźnie w czerni, bez twarzy ratującym dzieciaka...

Nic o tym nie wiedział.

Ale dotarło to do niego gdy zauważył samochód przed nim, coś na wzór ciężarówki...

Cofnął się w tył, ale drugą stronę odcinał kolejny pojazd.

Wychodzili z niego mężczyźni w czerwonych kamizelkach.

Thomas dobył noży.

Ale było ich za wielu.

A on stał się za mało ostrożny.

Pożałował gdy poczuł ostry ból na ramieniu.

Kula przebiła jego ramie.

Stał w szoku, ściskając się za nie, ale krew zalewała jego dłoń.

Poczuł ukłucie na swoim karku.

Lek usypiający.

Strzykawka.

Wziął zamach nożem, ale jego ręka była jak z gumy, opadła w dół w stronę ziemi.

Bezwładnie, ciężka...

Uśmiechnął się krzywo, zdając sobie sprawę, że skrzypce, jedyna pamiątka po niej została w jednym z domów.

Bezpieczne.

Podczas tego snu nic mu się nie śniło, żaden mroczny koszmar.

Które nieświadomie, nazwał Koszmarami Umarłych.

Ale teraz była tylko ciemność.

Gdy otworzył oczy, widział wielkie ściany hali.

Jakby czegoś w rodzaju Fabryki...

Nie mógł póki co wstać, czuł się zbyt ciężki... Jakby nadal spał ale nie mógł się ruszyć.

Widział jedynie mężczyzn może dwudziestoletnich, bądź więcej... Byli w jego wieku.

Stali w rządku, chwiejnie na swoich nogach, rozpatrzeni na boki w przerażeniu nie wiedząc gdzie są.

Przed każdym z nich stało czterech w kamizelkach, uzbrojonych po zęby.

Dotarło wtedy do niego, że został porwany, tak samo jakby został pojmany przez ucieczkę z miasta.

Trafił do miejsca w którym jeden z gangów trenuje na swoich ludzi, mamiąc ich głowy...

Całkowicie zmieniając sposób myślenia.

Tworząc z nich zabójców.

Thomas wiedział, że to wina braku jego ostrożności nie powinien pomagać temu dzieciakowi... Przez to wieści o potencjalnym lepszym nabytku do swoich szeregów się rozeszły.

Stał na nogach, jedną mając lekko zgiętą przez ból.

Pamiętał, że do niego podeszło tylko dwóch ludzi.

Pamiętał że jednego uderzył z kolana w brzuch a potem w twarz łamiąc mu nos.

Wtedy go zabrali.

Do miejsca w którym są lepsi...

Bynajmniej tak mu powiedzieli, że tutaj nie ma dla niego miejsca.

Bo trochę już umie...

Wtedy stał wraz z dwudziestoma innymi ludźmi, widział dziwnego mężczyznę przed nimi.

Wygłaszał jakąś przemowę.

Poczuł dziwne ukłucie w głowie, jakby ostrzeżenie, jakby przeczucie...

Mężczyzna podchodził do każdego z nich podając czerwone kamizelki.

W końcu stał przed nim.

-Proszę, jako jeden z lepszych ludzi stajesz się od razu członkiem...

Thomas wiedział, że jego dziwny uprzejmy ton jest udawany, kłamie...

Dzięki etapie w swoim życiu z udziałem Arthura, nie ufał nikomu, rozróżniał gdy ktoś go oszukiwał...

Wźiął zamach rozwalając jego skroń.

On wstał, zirytowany.

Ale Thomas posłał mu chłodne spojrzenie swoich czarnych oczu.

-Pierdole twoją kamizelke.

On wzruszył ramionami, przywołując dwóch wielkich ludzi.

-Zabierzcie go do szefa, kazał mi tych zbuntowanych odsyłac do siebie.

W ten właśnie sposób, pociągnięty jak zwłoki został wrzucony do dziwnego pokoju.

Którego wnętrze przypominału mu biuro swojego ojca.

Do którego nigdy nie otrzymał pozwolenia wstępu.

Widział mężczyznę siedzącego przed biurkiem, pijącego jakiś alkohol...

Thomas przypomniał sobie czas w którym opijał się do nieprzytomności, chcąc na chwile przestać o niej myśleć, ale to było przecież niemożliwe.

Cały czas kochał ją tak samo.

-To ty jesteś tym co uratował dzieciaka? I się dość dobrze ukrywał?

Thomas wzruszył ramionami.

-Ponoć tak mówią.

Roześmiał się głośno.

-Nie powiesz mi swojego imienia? Chociaż wydajesz się znajomy... Mam mówić na ciebie cień?

Thomas nie odpowiedział.

-Posłuchaj mnie teraz, jesteś w miejscu które zrobi z ciebie lepszego, już nikt cię dzięki temu nie złapie...

Czy tego właśnie nie chciał? Stać się lepszy silniejszy...

-W zamian będziesz mi tylko pomagał unicestwić inne gangi, aby mój przejął kontrolę nad całym miasteczkiem... Potrzebuję dobrych ludzi a ty jesteś dobry prawda?

Wzruszył ramionami.

-Jesteś dziwny, zgadzasz się?

Głos Arthura powtarzał się w jego głowie rosnącym echem...

„-Zostań potworem... Cieniem w szafie... Niech się ciebie boją "

Thomas przytaknął głową dotykając jego dłoni.

-Miło mi ciebie poznać Cieniu, Nazywam się Kevin.

W ten sposób stał się jednym z ludzi Kevina, nauczył się strzelać, lepiej wspinać, skakać po dachach...

Siać zniszczenie, gdy wraz z innymi ludźmi w czerwieni jechali ulicami miasta.

Strzelając w stronę innego gangu.

Thomas starał się nie trafić w głowę i w serce.

On tylko unieszkodliwia, a nie zabija.

Każdy znał go jako cień, pomimo, że nie miał na sobie swojego płaszczu tylko tą durną kamizelke.

Nauczył się lepiej unikać ciosów, lepiej ukrywać...

Stał się za to bardziej chłodny, nie potrafił opanować wściekłości wiele razy.

Trwało to kilka miesięcy.

Pewnego razu wszedł do biura Kevina.

-Jak raport Thomasie?

Po jego ciele przeszły ciarki.

Nie podawał mu ani nikomu innemu swojego imienia, był po prostu cieniem...

-Tom Mandez-Powiedział rozbawiony.

Przeniósł spojrzenie na szefa gangu, który siedział tak, że jego twarz dotykała ciemności, była niewidoczna...

-Jak długo znasz moją tożsamość?

-Od początku, ja wiem wszystko, od razu cię rozpoznałem jako syna osoby której każdy z nas tutaj nienawidzi... Wiem również że skrzypaczka została od ciebie oddalona.

-Wiesz gdzie jest? -Spytał z nadzieją.

-Ja wiem wszystko.

-Mów! Który to szpital?!

Kevin się roześmiał.

-Aby opuścić miasto musisz mieć moje pozwolenie, aby poznać informacje musisz wykonać zadanie... Zapomniałeś o zasadach gangu?

Thomas nie myśląc wypalił.

-Co mam zrobić?

-Zabić, zabijać wszystkich jak każdy, wiem, ze tego nie robisz.

Po jego ciele przeszły ciarki.

Wiedział, że gdy zabije stanie się jak Arthur.

Ale wtedy nie było to dla niego tak ważne jak zawsze.

Słyszał jego głos, wysłannika...

„Siej spustoszenie "

Kevin powiedział kogo ma zabić, była to jakaś rodzina która nie spłaciła długu.

Przeskoczył z dachu na dach, stał na balkonie, rozbił szybę...

Widział skuloną matkę z synem, męża ich przytulającego.

Thomas wycelował w nich.

Potrzebował tej informacji, wierzył, że zawsze wszystko wiedzący Kevin, który sprawił, że Tom jest lepszy może naprawdę wiedzieć gdzie jest Jane...

Lecz jego dłoń puściła pistolet.

Upadła.

Jakby poparzona, z ogniem igrająca...

Thomas odszedł.

Tak samo jak wszedł.

Nie wrócił już do Kevina, wiedział, że nie chce prowadzić takiego życia, że woli być sam, woli uciekać... Teraz gdy nauczył się więcej, gdy stał się jednym z najlepszych u Kevina.

Uciekł do miejsca w którym zostawił skrzypce, znalazł je i wraz z nimi podskakującymi na jego plecach odszedł, skryty w cieniu.

Będąc sam cieniem...

Kupił nowy czarny płaszcz...

Mieszkał w wielu miejscach, czasami pomagał ale tak, że nikt tego nie widział.

Atakował i od razu znikał w krzakach.

Strzelał z dachu.

Zadłużał się u wielu innych groźnych ludzi, ale mało go to obchodziło.

Uratował pewnego razu małżeństwo Sarah i Josepha.

Chcąc w zamian tylko przysługi.

Aż w końcu nadeszła jesień, a od jego przybycia minął rok.

Rok który wszystko zmienił.

Tej jesieni uratował irytującą go Rachel, pomógł jej odnaleźć Johna... Wchodząc do tej samej fabryki w której był wcześniej.

Czuł lęk i wstręt do tego miejsca.

Szczególnie, że Kevin stawał się coraz bardziej wyżej postawioną osobą...

Był Królem Szumowin.

Lecz udało się uratować Johna.

Kuzyna Jane, jak powiedziała mu ostatnio Rachel.

Mieli takie same nazwiska.

Bolało go, że jej jakiś durny kuzyn jest blisko niego, ktoś kogo znała tylko sześć lat, a potem wyjechała do miasteczka w którym mieszkał Tom i stali się najlepszymi przyjaciółmi, a po pałacyku zakochanymi.

Chciał aby ona sama była przy nim, a nie jej jakaś zjebana rodzina!

Teraz przynajmniej Joseph i Sarah oddali mu przysługę.

Zajmą się Johnem i Rachel której pomógł tylko dlatego, bo widział w niej strach który czuł w pałacyku, widział w niej te poczucie winy, że Johna porwano przez nią...

Lecz był chłodny i będzie, bo taki się stał.

Nikt tego nie zmieni.

Może do tej idiotki wreszcie dotrze, że stąd nie ma ucieczki, i musi przestać się bać aby jakoś żyć w tym miejscu.

Wątpił, że kiedykolwiek Rachel zacznie być tak obojętna jak on, gdyby straciła Johna tak jak on Jane to może...

Wzruszył ramionami oddając się ciemności, pamiętając aby wrócić tutaj, żeby zobaczyć czy Joseph wraz z Sarah zobowiązują się swojej przysługi.

W tym miejscu nie można ufać nikomu...

Pomyślał patrząc na zdjęcie Jane, które miał schowane w futerale.

-Nadal o niej myślisz co? Wiesz w sumie żałuje, że nie porwałem jej również z tobą, a nie oddałem to zadanie mojemu współpracownikowi...

Uniósł wzrok spod kaptura patrząc na blondyna palącego papierosa...

Kolejna iluzja.

-Mój ojciec wiele mnie nauczył, kazał mi być potworem, kazał mi sprawiać strach, wiesz jak bardzo lubię strach prawda?

Postukał palcem w zdjęcie, śmiejąc się jak opętany...

-Wysłannik śmierci wielbi strach, on jest dla niego wybawieniem, myśl, że jej nigdy nie zobaczysz, że nigdy ci nie zagra, nigdy nie pocieszy nie dotknie... Sprawia ci strach i ból prawda? Tylko ona potrafiła ci pomoć z śmiercią siostry, obwiniającym ojcem, oraz wspomnieniem moich tortur i strachu oraz poczucia winy który ci sprawiłem, czy to nie cudowne, że to wszystko do dziś się ciągnie i jesteś taki obojętny?

Zachichotał.

Znikając niczym duch.

Thomas wiedział, że dziś nawiedzi go kolejny koszmar...

Ale iluzja Arthura się póki co nie pojawi...

Miał taką nadzieję, wiedział, że dziś nie zaśnie.

Jedyne co zrobił to znikł w ciemnościach, idąc jakby pochylony, gotów do unieszkodliwienia przeciwnika...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro