NORMALNE ŻYCIE (1)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Ty chory pojebańcu

Uniósł wzrok na chłopaka stojącego nad nim i zmarszczył brwi.

— Co? —

— Gówno. — przewrócił oczami.

— No ale- —

— Nie ma ale! Kto normalny tak je? — westchnął jakby z bezradnością życiową.

— J- jednak nie. Zapytałeś kto normalny, więc nie wiem. Ja tak lubię. — wzruszył ramionami i wrócił do spożywania proszku agrestowego, którego przeznaczeniem było zostać galaretką.

— Tobie nawet Olszówka już nie pomoże. — westchnął ponownie. Zaczął się zastanawiać jakim cudem tyle czasu z nim wytrzymywał, żył i ogólnie przyjaźnił przy takim sposobie bycia, ale przypomniał sobie, że nie czyta lektur w przeciwieństwie do tego ewenementu przed nim, który czytał książki, aż nadto. I jak nazwać go człowiekiem normalnym?

— Myślę, że przesadzasz. Nie potrzebuję Olszówki, wszystko ze mną w najlepszym porządku. To z tobą coś nie ten teges, kochany. — wycierając ręką usta, wstał i podszedł do kosza aby wyrzucić plastikowe opakowanie.

— Mówiłem ci coś o takim zwracaniu się do mnie. — westchnął spoglądając na ciemnowłosego.

— Idziemy pod klasę? Czy będziemy tu tak stać jak te kosze na śmieci. —

— Nie wiem jak ty, ale ja już mam dość śmieci w ustach. —

— oOOOOO — przekręcił głowę delikatnie w prawo, uważnie przyglądając się swojemu towarzyszowi. — Czy ja o czymś nie wiem? —

— Boże Emil, wyjdź. — ruszył w stronę schodów na drugie piętro - tam gdzie mieli lekcje.

— Wystarczy samo Emil, nie musisz dodawać mi aż takiej boskości. — uśmiechnął się pod nosem, ruszając za ancymonem.

— Ty możesz się w końcu przymknąć czy będziesz tak gadał cały czas? — wystarczyło kilka minut z nim żeby czarnowłosy miał już dość.

— A jak myślisz moja rzodkieweczko? — szeroki uśmiech wstąpił na usta brązowowłosego, oddalając się o krok od rozmówcy, prawie dostając w twarz jego ręką. — Oj, po co taka agresja? —

— Za chwilę to ci do cholery ręce połamie i język utne. — przyśpieszył kroku aby znaleźć się jak najbliżej sali biologicznej.

I na co było mu zaczęcie rozmowy z tym człowiekiem?

Stanął pod klasą, poprawiając swój plecak na ramieniu.

— Nie bądź taki niemiły. I szybki. — usłyszał za swoimi plecami.

Kondycja Emila była strasznie umierająca w szkole.

— To naucz się biegać. Może wtedy mnie dościgniesz. —

— Ale ty chodzisz tru- nieważne. — westchnął cicho i oparł się o ścianę.

Nie rozumiał dlaczego jego kondycja biegania po schodach była taka słaba w momencie kiedy po nocach skakał po dachach i bił się z jakimiś złodziejami bez zadyszki. Schody w szkole były jakimś wrogiem z poziomem zdolności kondycyjnej dwa tysiące? Milion? Nie wiedział, ale była to najważniejsza rzecz jaka zaprzątała mu głowę podczas lekcji chemii. I to był również powód jego już trzeciej jedynki z tego przedmiotu.

— Jeśli się nie ogarniesz nic nie osiągniesz!

— Jeśli nie zaczniesz się uczyć, nie przepuszczę cię do następnej klasy!

I tak w kółko odkąd jest w tej szkole i uczy się tej bezużytecznej chemii, która nic mu w życiu oprócz samych nieszczęść i załamań nerwowych nie przynosi. Przecież musi z niej zdać, nie może kiblować przez jakąś nic nie wartą chemię. Gdyby chociaż tam uczyli jak gotować, ale nie, nic z tego. Ani gotowania, ani niczego użytecznego się tam nie dowiedział nigdy. Ba, nawet nic nigdy nie zobaczył, zero wybuchów, eksperymentów, nic, a nic. I po co do tej szkoły w ogóle przychodzić, czysta żenada.

Cieszył go fakt, że była to ostatnia lekcja. Nie chciał siedzieć w tej państwowej placówce zbyt długo.

Wiedział też, że będzie musiał zebrać się dość szybko, chciał uniknąć rozmowy z wychowawczynią o jego ocenach na koniec semestru z chemii, bo był krótko mówiąc, w dupie. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak niewiele z tym robił, bo po prostu nie umiał. A raczej nie miał dobrej motywacji do nauki tak dennego przedmiotu i bardzo wątpił, że to się zmieni.

Dzwonek. Senna melodyjka przerywająca lekcje.

Krzesło prawie runęło na ziemię przez jego szybkie podniesienie się. Złapał je, jego przyjaciel i obdarzył go karcącym wzrokiem. Emil jednak zignorował to, wrzucił swój zeszyt i długopis do plecaka i ruszył do wyjścia z klasy. Pierwsza prosta za nim, kolejny krok: wyjść ze szkoły. To już okazało się trudniejsze, ponieważ zauważył swoją wychowawczynię niedaleko głównego wyjścia z pierwszego piętra, a raczej to jak wchodziła na owe piętro po właśnie głównych schodach. Od razu skierował się na schody ewakuacyjne przez które zaczął biec z prędkością światła o mało nie potykając się o jakiś głupi schodek, który śmiał stanąć mu na drodze.

— Kurwa. —

Zobaczył trochę krwi na swojej ręce po tym jak przywalił dłonią o metalową skrzynkę na półpiętrze. Westchnął zrezygnowany i pobiegł dalej, stwierdzając, że upora się z tym kiedy indziej.

Gdy wybiegł na dziedziniec, poczuł wiatr, który zaczął się bawić jego włosami ograniczając mu pole widzenia, nosząc za sobą wiosenne zapachy kwiatów, które w ciągu ostatnich kilku dni rozkwitały pełną parą.

— W końcu wiosna. Już myślałem, że nie dożyje. — uśmiechając się pod nosem, ruszył w stronę swojego domu, tak aby nie dotrzeć tam za wcześnie, ani za późno. W końcu musiał być punkt 17:00 na obiedzie, inaczej baty pozbiera.

Rozejrzał się, trzymając mocno rączkę od plecaka, przy klatce piersiowej.

Zachwycał się wiosenną pięknością Bielska-Białej, całej przyrody, która obecnie rozkwitała i nabierała pięknych kolorów. Zawsze wyglądało cudownie, ale w tym roku było jakoś inaczej. Tak jakby ktoś dodał większej intensywności tym wszystkim kolorom kwiatów czy drzew. Nie mógł się napatrzeć.

Pocieszał go fakt, że za oknem jego pokoju jest widok na ogródek i niektóre lampy. Cieszyło go również to, że mieszkał na parterze, łatwo było mu uciec do tego ogródka, a nawet za niego - gdzie spowijał się ogromny las. Kochał mieszkać gdzieś daleko od miasta, jedyną wadą było dojeżdżanie autobusem, na całe boże szczęście jeździły dość często w jego rejony. Może nie konkretnie na ten przystanek kilka metrów od jego domu, ale w pobliże, gdzie jest maksymalnie pół godziny piechotą w jego tempie już tak. Co pół godziny.

Całą drogę pokonał spokojnym marszem, cały czas podziwiając drzewa i ciesząc się zapachem kwiatów. Czekał tylko aż mlecze zakwitną, żeby móc udać się na polanę niedaleko domu, a później poczeka aż będzie mógł zdmuchiwać je. Zawsze to robił, w każdą wiosnę. Kojarzyło mu się to zawsze z czymś pozytywnym. Nie wiedział do końca czym, ale naprawdę dobrze o tym myślał. I zawsze robił to nocą. Wtedy miało to najwięcej magii. Księżyc oświetlał całą polanę, odbitym słonecznym światłem, a on siedział pośród mleczy, robiąc wianki.

Uśmiechnął się na wspomnienie dziewczynki z którą niegdyś dzielił pokój - kochała wianki z kwiatów. Cieszyło ją za każdym razem gdy takowy jej przynosił. Młoda była, więc szybko ją stamtąd zabrali, wiedział, że to nadejdzie szybko, ale nigdy nie myślał, że jak wróci z zbierania kwiatów, z wiankiem w ręce, to odpowie mu głucha cisza. I zobaczy pustkę, na łóżku, w szafie, wszędzie. Jedyne co zostało to liścik, naszyjnik i poduszka, do której się przytulał od tamtego czasu, zaś naszyjnik zawsze wisiał na jego szyi. Ostatnie co mu zostało po jedynym słońcu w jego życiu.

— Już jestem! — krzyknął przekraczając próg drzwi do domu, dwie minuty po ustalonym czasie.

— Spóźniony! — krzyknął Emmanuel, prawie spadając z krzesła na które ledwo co wszedł.

— Tylko parę minut! Nie moja wina, że autobus się spóźnił. — przewrócił oczami, rzucając plecak gdzieś w kąt ogromnego salonu.

— Już! Cisza! Emil, siadaj do stołu, pogadamy później. — usiadł od razu, wiedząc, że uniknie rozmowy. Zawsze tak mówiła, aby Nuel siedział cicho i nie narzekał.

— To ten... Smacznego czy coś dla was. — mruknął pod nosem, kiedy wszyscy się zebrali - całe trzydzieści osób w ogromnej jadalni, podzielonej na sześć sektorów, w każdym znajdował się jeden stół i pięć miejsc siedzących.

— Na zając! — krzyknął ponownie Nuel, a jego rude loki opadły mu na czoło.

— Ta, ta. — westchnął cicho, wbijając widelec w lekko suchego indyka. Nie miał ochoty jeść, ale mus to mus. Trzeba mieć siłę do nauki.

Wyłączył się podczas obiadu i nie słuchał rozmów innych dzieciaków. Nie obchodziło go to zbyt wiele. Nawet nie wiedział kiedy kilka osób się go o coś pytało, po prostu jadł, patrząc w swój talerz i nie szczekał. Tak jak należało, a gdy tylko zjadł, wyniósł talerz, umył go i poszedł do siebie.

Pieprzona chemia.

Usiadł przed biurkiem po zamknięciu drzwi, wzdychając ciężko. Mógł zamieszkać w koszu na śmieci. Wtedy nie musiałby chodzić do szkoły i uczyć się chemii, która nijak mu się do życia nie przyda. Już lepsza była matematyka, tutaj chociaż mógł coś na logikę wymyślić i nigdy zagrożenia nie miał.

Spędziwszy pół godziny nad czytaniem notatek oraz podręcznika, żeby zrozumieć temat zapisany dzisiejszego dnia, jego mózg zaczął odmawiać posłuszeństwa. Westchnął głośno i zamknął z hukiem podręcznik, który po chwili ponownie otworzył.

— Okej, nie będzie tak źle. Zrobię te zadania, sprawdzę odpowiedzi na końcu i wszystko będzie dobrze. — szeptał pod nosem, jakby to była jakaś modlitwa o lepsze jutro.

Po pięciu minutach nastał huk.

Podręcznika nie było nigdzie w pokoju. Wyleciał przez okno.

Założył słuchawki zabierając swój kubek z logiem Batmana w prawą rękę, zaś w lewej trzymał telefon, wybierając piosenkę. Padło na Circus od jego ulubionego zespołu.

Na próbę rozweselenia się postanowił potańczyć w pokoju, popijając herbatkę, która trochę wylała się na jego świętą i niezniszczalną koszulkę z AC/DC.

Na całe szczęście melisa była już letnia, więc upił dość spory łyk, tak, żeby napój nie wypływał z kubka, a on mógł w spokoju tańczyć i szukać pośród wszystkich czarnych ubrań swojego równie czarnego golfa.

Kiedy w końcu go znalazł, rzucił go na łóżko i zaczął szukać konkretnych czarnych dresów. Wszystko to wykonywał w tanecznych ruchach, co powodowało, że zajmowało mu to więcej czasu jednak się tym nie przejmował. Jeszcze nie nastała ciemność - więc ma dużo czasu, którego NIE poświęci na naukę chemii.

Była dopiero dziewiętnasta trzydzieści. Zachód słońca był później, a zmierz dużo później, dlatego postanowił odszukać jeszcze dezodorantu aby nie śmierdzieć. Trzeba przecież również pachnieć ładnie.

Poprawił swój naszyjnik i dalej tanecznym krokiem ogarniał wszystko wokół - talerze pozostawione w pokoju, za które go zabiją w kuchni. Już to widział, dlatego chciał zrobić wszystko jak najszybciej, żeby tylko weszli na wgląd, popatrzyli i już nie przyszli.

Spojrzał na swoje brązowe włosy w lustrze i westchnął cicho. Trzeba kupić farbę niedługo jak nic. I się znowu w jakiś toaletach przy stacjach benzynowych będzie męczył z farbowaniem tego, ale taki urok jednej łazienki na pół piętra, całe szczęście w tym, że z nikim pokoju już nie dzielił i dzielić nie będzie choćby skały srały.

Westchnął cicho, kończąc mycie naczyń. Nikogo jeszcze w kuchni nie było, zawsze robili to na ostatnią chwilę albo po ostrym ochrzanie, dlatego uwielbiał być tutaj pomiędzy dziewiętnastą, a dwudziestą - żadnych osób, nikogo. Czysta samotność. Nie taka najgorsza jakby się mogła wydawać i choć lubił te dzieciaki to o tej godzinie nie chciał pytań o cokolwiek. Był poniekąd zmęczony, choć nie zaśnie szybko. W ogóle nie zaśnie. Choć może na dwie, trzy godzinki, bo ma nazajutrz odwołane dwie pierwsze lekcje. Uroki chronotypu delfina i nie tylko.

Skończywszy wszystkie swoje obowiązki dziesięć minut przed dwudziestą pierwszą, ułożył się wygodnie na łóżku z książką w ręce, a raczej nieznośną lektura, którą będzie przerabiać w szkole. Ciężka, nudna, napisana przez alkoholika i ćpuna. Idealna dla młodych umysłów.

— A ty jak zwykle idealnie przygotowany. — usłyszał zaraz po cichym skrzypnięciu drzwi. — co czytasz, Emil? —

— Lekturę na ten miesiąc. — westchnął podłamany. Miał jeszcze pół miesiąca na przeczytanie jej, ale nie był nawet w połowie.

— A co tam czytasz? — pochyliła się lekko do dołu aby ujrzeć okładkę i tytuł, a gdy to się stało, zaśmiała się. — Ojj, Pan Tadeusz. Tego chyba nikt w szkole czytać nie lubił, ale nie jest to takie złe jak się wydaje, uwierz mi. Docenisz po czasie. — uśmiechnęła się jak zwykle życzliwie i promiennie co odwzajemnił.

Uwielbiał ją, choć była tu nowa, raptem dwa lata pracowała. Miał nadzieję, że im dalej w las tym większy zapał będzie mieć, byle by się nie zmniejszał. Był też wdzięczny za jej stałą opiekę nad nim i to ile uwagi mu poświęca, jednocześnie dając ją również innym dzieciom w budynku. To było niesamowite. Czasem zastanawiał się skąd w niej tyle życzliwości.

— Pamiętaj aby się wyspać na jutro. I weź drugie śniadanie. A no i popraw tę chemię! — ostatnie dodała dość szybko, wychodząc już z progu drzwi i je zamykając, więc nie zobaczyła jak przewraca oczami. Choć i tak wiedziała, że to robi.

Zaczął magiczne odliczanie. Dwa rozdziały i w całym budynku będzie cisza.

Minęło dziesięć minut. Światła zaczęły pomału gasnąć, a niektóre niesforne dzieciaki były już coraz ciszej. W końcu było coraz ciemniej i ciszej.

Po kolejnych dziesięciu minutach i nastała zupełna cisza, zakłócana tylko szelestem stron książki, a całkowitą ciemność powstrzymywała lampka, oświetlająca owe strony.

Poświęcił jeszcze pięć minut i zamknął bardzo cicho książkę, usłyszał lekkie bicie serca za ścianą, więc nie ruszał się z miejsca, jednak kiedy oddaliło się ono na jakieś pięć metrów, wstał z łóżka, zabierając wcześniej przygotowane ubrania.

Wskoczył na pomniejszy dach zaraz za oknem i wskoczył na śmietnik, jak najciszej się tylko dało. Zaśmiał się cicho gdy zobaczył, że właśnie do tego śmietnika wpadła jego książka od chemii.

— No cóż, zgarnę cię w drodze powrotnej. — mruknął pod czarną, bawełnianą maseczką, która pamiętała czasy niedoszłej apokalipsy.

Złapał się parapetu i podniósł do góry, starając się jak najciszej wejść na dach jakiegoś bloku, gdy w końcu udało mu się dojść do miasta. Niby dobrze mieszkało się na jego obrzeżach, ale wolałby być w centrum, ułatwiłoby mu to życie. Chociaż niby pół godziny truchtu to dobra podstawa do kondycji jako takiej.

Znajdując się już na dachu, rozejrzał się i wyciągnął z kieszeni skórzanego płaszcza stary telefon HTL, czarny. Podłączył go do Bluetootha swoich słuchawek i puścił radio policyjne, ale żeby nie było mu za nudno szło ono jedynie na prawą słuchawkę, zaś na lewą puścił "Battle Ground". Tak to można świat ratować nawet przed demonami z dna piekieł.

Wsłuchiwał się w każde słowo, które policjanci mówili, starając się niezbyt rozproszyć piosenką.

Kiedy usłyszał hałas z prawej strony, gdzieś spod budynku na którym akurat siedział, zaczął zastanawiać się czemu noc jest taka cicha.

Roztrzaskane i przyśpieszone bicie serca na dobre przejęło jego uwagę, szybko dostał się do miejsca skąd ten odgłos pochodzi. Zmarszczył brwi nie wiedząc wzrokiem nikogo, więc wytężył bardziej przyjazny mu zmysł i poczuł szybsze bicie serca, ale jednak, jakby łagodne. Prawdopodobnie ta osoba już odpoczęła po szybkim maratonie, a kradzież była uspokajająca.

Szybko zszedł z dachu przez rurę na której bardziej zjechał z satysfakcją dziecka, o mało nie rozwalając całej konstrukcji. Każdy krok stawiał ostrożnie oraz cicho, tak aby nie zdradzić swojego położenia, dlatego też nagłe przyśpieszenie tętna złodzieja go zdziwiło. Jakby się stresował. I nagle, przed oczyma wybiegł mu ktoś. A raczej dobrze znana złodziejka - nieuchwytna i inteligentna niczym lis, którego strój miała zawsze na sobie, a jednak potrafiła znikać w ciemności i uciekać policjantom. W tym też jemu.

Od razu ruszył za nią niezbyt zwracając uwagę na sklep czy rzeczy, które z niego zniknęły i aktualnie miała je w czarnej torbie. Było to najmniej interesujące, jak każdy szczegół w momencie pościgu. Chociaż nikt by tego tak nie nazwał. W tym momencie starał się ją dogonić, aby ponownie stanąć z nią na równi kroków.

Doskonale znał bicie jej serca, jednak tak dawno nie widział jej przy jakiejś kradzieży, że aż zapomniał jak ono brzmi. I to go zmartwiło.

— Witaj piękności! — przywitał się gdy tylko zaczął dorównywać jej kroku. Zwolniła, wiedział to. I to nie dlatego, że byli już dość daleko od miejsca kradzieży.

— Myślałam, że skończyłeś z lataniem po dachach i łapaniem złych ludzi jak jakiś dzieciak z traumą. — stwierdziła z lekkim uśmiechem. Kpiącym, ale jednak uśmiechem, który niemal od razu go rozpromienił.

— Tak się składa, że jestem dzieciakiem z traumą, ale... raczej robię to z nudów. — wzruszył leniwie ramionami i uśmiechnął się w jej stronę, na co tylko przewróciła oczami.

— Jesteś po prostu głupi. —

— Nie mogę w żaden sposób zaprzeczyć, my love. — uśmiechnął się półgębkiem.

— Zostaw już ten angielski i go tak nie mieszaj w polski. — westchnęła ruszając na następny dach.

— Ej! To z książki. Dziewczyny na to lecą podobno. — zmarszczył nos, od razu ruszając za nią.

— Uważaj żebyś ty za chwilę z tego budynku nie zleciał.

— Oj, jak zwykle szorstka. Az się trochę za tym stęskniłem przez miesiąc. — uśmiechnął się ponownie tego dnia. Obrócił głowę w stronę sklepu słysząc znajome sygnały. — Policja ju- — kiedy wrócił wzrokiem przed siebie, jej już nie było. Przygryzł dolną wargę wciąż się uśmiechając.

Już stęsknił się za biciem jej serca.

Po ich spotkaniach głowę zawsze zaprzątały mu myśli kim jest pod maską, jaka jest bez niej. Nigdy nie potrafił się ich wyzbyć. Znikały dopiero podczas zapadnięcia w sen, co czynił dość rzadko.

Zabrawszy głęboki wdech, rozejrzał się wokoło, zastanawiając się nad sensem istnienia. Tak, to lubił robić o pierwszej w nocy, na dachu losowego budynku w swoim mieście, takie hobby.

Wiatr jaki miał we włosach i wszystko inne co mu towarzyszyło przy skakaniu z dachu na dach, było rzeczą, którą kochał aż nadto. Cała mieszanka lekkiej adrenaliny, świadomości, że jeśli źle przekalkuluje choćby jeden milimetr to spadnie w dół, a niekiedy ten dół to było 300 metrów, więc zostałby z niego naleśnik, zamiast go przerażać, zachęcały go. Całe swego rodzaju niebezpieczeństwo go wołało do siebie, a on mu ulegał z każdym dniem coraz bardziej.

Tej pięknej nocy nie działo się nic szczególnego. Tak naprawdę było nudno, jak przez większość nocy, które patrolował, spokojne miasto, czegóż chcieć więcej. Dlatego też około czwartej nad ranem zaczął kierować się w stronę domu. Wolał uniknąć wzroku, pytań i wszystkiego od kogokolwiek, już wystarczy, że raz musiał przekupić małolatę z czwartego piętra.

Czwarta trzydzieści. Spadł na łóżko z cichym hukiem i zamknął oczy mając nadzieję na chociaż trzygodzinny sen. Tyle mu wystarczy by się zregenerować i pójść do szkoły.

Zamknął oczy, dając ręce na miejsce serca i ruszając dwoma palcami aby obniżyć szybkość jego bicia, Po pół minucie zrobił się senny, powieki same się zamknęły, a ostatnie co pamiętał to kruka siedzącego na parapecie na zewnątrz, wyglądającego dość atypowo. Jakby patrzył się wprost na jego oczy. Ah te senne mary... 


Widzimy się ponownie za około tydzień ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro