#Jesienny Smut

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Ostatnio słyszałem, że ludzie boją się tego co nieznane. To gówno prawda. Bałem się nad sarkofagiem Kronosa, bałem się w labiryncie, albo na wyspie Cyklopa. Gdy usłyszałem, że mam raka nie czułem strachu. Raczej obojętność. Z obojętną miną wstałem z lekarskiego stołka i wróciłem do domku numer trzy w obozie. Równie obojętnie zacząłem się pakować. Nie mogłęm pozwolić by ktoś mnie złapał na ucieczce.

 Mój plan był prosty. Nie chciałem obarczać nikogo odpowiedzialnością za moją chorą i niedołężną osobę. Tego właśnie się bałem. Że będą szprycować mnie igłami, lekami, chemią, żę będę przybity do łóżka, że ktoś będzie musiał mnie ubierać bo nikt nie powie, żeby ze mnie zrezygnować. Nie, na to nie mogłem pozwolić. Umrę tak jak żyłem: wolny i niezależny. Ostatecznie wyrok i tak jest pewny. Rak mózgu to wyrok śmierci, nie ma lekarstwa. Chemia tylko odwlekałaby moment śmierci, przedłużała moment agonii.

 Obojętnie spojrzałem przez okno na obóz. Miejsce, w którym przez tyle lat czułem się jak w domu. To był mój dom, moje miejsce na świecie. Tyle razy ryzykowałem życie w walce o niego, a umrę zupełnie anonimowo. Nie będę Percym, bohaterem, który zginął oddając życie za innych. Będę kolejnym petentem, którego pokona choroba. Jak to szło? Hero to Zero? Chyba coś takiego.

 Obojętne łzy popłynęły mi po twarzy. Nie hamowałem ich. Pozwoliłem im spływać. Szybko wrzuciłem do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, nabazgrałem kilka słów na kartce do Annabeth. Jej najbardziej było mi szkoda. Nie chciałem przedłużać jej zbędnego cierpienia. Biedna, kochana Annabeth, nigdy nie pozwoliłaby mi się poddać. Po części robię to też dla niej. Jest świetną laską, z pewnością znajdzie kogoś odpowiedniego. Wychodząc z domku zgasiłem światło.

- Żegnaj domku numer trzy. Dzięki za wszystko.

  Księżyc świecił jasno tej nocy. Tego roczna jesień jest naprawdę piękna. Wspaniały czas na śmierć. Skierowałem się w las zostawiając za sobą cały obóz. Kilka świateł w oknach jeszcze się świeciło. Na szczęście wszyscy byli już u siebie. Droga przede mną była wolna. Tylko ja, las i mój rak. No, śmiało Percy. Teraz nie możesz się wycofać.

- Peeeeeercy!

 Zajebiście. Oczywiście, mój najlepszy przyjaciel musiał wybrać akurat ten moment. Spośród wszystkich akurat ten. Kurwa. Czyli jednak nie pominę pożegnań. Odwróciłem się i starałem przywołać uśmiech. Niestety Grover znał mnie za dobrze. Uśmiech zszedł z jego twarzy.

- Stary, co jest - spojrzał na mój plecak i oczy szeroko mu się otworzyły - co robisz? Gdzie idziesz?

- Bracie, to dość skomplikowane...

- Wiedziałem - przerwał mi - od kilku tygodni zachowujesz się dziwnie. Przypuszczałem to, że chcesz nas opuścić. TO pewnie przez obóz Jupiter, tak? Do nich uciekasz, tak?

Grover rozkręcał się coraz bardziej więc postanowiłem to zakończyć jak najszybciej. Jednym precyzyjnym zdaniem.

- No więc? - nozdrza satyra drgały ze zdenerwowania- Nic nie powiesz?

- Umieram.

 Efekt był taki jak przypuszczałem. Ramiona Grovera opadły, a oczy delikatnie przymknęły. CO więcej satyr zatoczył się na swoich kozich nogach i gdybym go nie złapał upadłby na ziemię. Pomogłem mu usiąść, ale sam stałem. Uśmiechnąłem się smutno do swojego przyjaciela.

- Niee... niee żartuj tak Percy - głos mu się łamał.

 Pokręciłem spokojnie głową.

- Nie żartuję. Właśnie dlatego odchodzę. Żeby nie robić problemu.

 Grover zerwał się na równe kopyta i doskoczył do mnie. Może to przez to, że zacząłem tracić formę i refleks, ale nie zareagowałem odpowiednio szybko i w efekcie wylądowałem w kozim uścisku.

- Czy ty oszalałeś Percy?! - wykrzyknął - Przecież można coś zrobią, na pewno coś się da. Wezwiemy Apollina, lekarzy, będziemy CI pomagać, nie możesz odejść. Nie pozwolę Ci się poddać.

 Kolejna łza spłynęła mi po policzku. Naprawdę mięknę na stare lata. Poklepałem satyra po ramieniu.

- Grover - zacząłem spokojnie - Nic nie da się zrobić. To zaawansowany rak mózgu, wyrok śmierci. Mówiąc szczerze nawet gdyby coś dało się zrobić to bym nie robił. Szkoda czasu. Chcę umrzeć w godności. Wykorzystać to co mi zostało. Proszę, nie utrudniaj mi tego bardziej niż trzeba.

Satyr otarł łzę.

- Nie masz prawa rezygnować.

- Nie masz prawa mi rozkazywać - odparłem.

Grover usiadł na ziemi i wyciągnął puszkę, którą zaczął żuć. Wyglądał tak żałośnie, że też usiadłem. Nie chciałem by tak się przejmował, chciałem zakończyć to tak by nawet nikt nie wiedział. Chciałem zniknąć, nagle i niespodziewanie. Wyjaśnić tylko Annabeth. Objąłem satyra ramieniem, a on trząsł się zupełnie jak dziecko.

- Percy... proszę...

- Bracie - przerwałem mu - Ja się nie boję. Ja wiem na co się piszę. Chcę odejść od was jako bohater. Chcę żebyście mnie zapamiętali przez pryzmat tego co zrobiłem, a nie przez pryzmat umierającego dziada. Pozwól mi odejść. Robię to dla was, dla Ciebie, dla Annabeth. Chcę wam oszczędzić tego wszystkiego...

- Nie - przerwał mi Grover - Jesteś egoistą i tchórzem. W ładnych i altruistycznych słowach tłumaczysz rzeczy, które z altruizmem nie mają nic wspólnego. Boisz się. Boisz się reakcji, boisz się swojej własnej słabości. Dlatego nie chcesz pozwolić nam sobie pomóc. Bo ty pękasz w momencie, w którym pojawiają się rzeczy, które nie zależą od Ciebie. Tak było przy śmierci Luke'a.

 Zaczerwieniłem się i spojrzałem z podziwem na tę skuloną postać kudłątonogiego chłopaka. Zebrał się na odwagę powiedzieć mi prawdę o sobie. Mnie tej odwagi brakowało. Miał rację. Jednak się boję. Siedzieliśmy chwilę w ciszy, którą przerywały tylko świerszcze. Światło księżyca dawało bladą poświatę, a ja marzyłem o tym by zgasło. Bym mógł schować się przed tą parą kozich oczu.

- Co z Annabeth? - zapytał nagle Grover

 Kolejne łzy popłynęły.  Czułem, że słowa nie przejdą mi przez gardło.

- Kocham ją... bardzo - prawie płakałem - Chcę by pogodziła się z tym jak najszybciej. Znalazła kogoś... Napisałem do niej list. Przekażesz jej go?

 Wyjąłem pomiętą karteczkę, którą kurczowo ściskałem. Mały świstek, który ściskałem jakby od niego zależało moje życie. Satyr pokiwał głową.

- Tak. Idź już jeśli naprawdę musisz.

  Wstałem, a nogi miałem jak z waty. Kręciło mi się w głowie. Zatoczyłem się, ale tym razem to Grover mnie złapał. 

- Dziękuję.

- Nim odejdziesz chciałem CI coś powiedzieć - zaczął - Potrzebujemy Cię. Obóz i Annabeth. Ja cię potrzebuję. Szedłem do Ciebie, żeby zapytać czy będziesz ojcem chrzestnym mojego dziecka.

 Sens tych słów trafił do mnie dopiero po chwili. Stanąłem jak wryty i choć przez chwilę zapomniałem o swoich problemach. Naprawdę szczerze się uśmiechnąłem.

- Kalina jest w ciąży? Który miesiąc?

- Drugi - pociągnął nosem Grover.

 Uśmiech zniknął z mojej twarzy. Przytuliłem Grovera, ale bardziej po to by nie zauważył moich łęz, które postanowiły wylać się ze mnie strumieniem. Pękłem.

- Bracie, naprawdę, bardzo, bardzo gratuluję. Ale ja nie dociągnę. Przepraszam.

 Nie wiem ile tak staliśmy. Godzinę? Pięć minut? Staliśmy tak i płakaliśmy nawzajem w swoje ramiona. Płakaliśmy oboje i szczerze. Aż wreszcie odsunąłem się od najlepszego przyjaciela jakiego kiedykolwiek miałem. Spojrzał na mnie i otarł łzę.

- Żegnaj Percy Jacksonie. Najbardziej egoistyczny i tchórzliwy herosie jakiego miałem zaszczyt poznać. Kocham Cię stary.

 Uniosłem rękę w geście pożegnania i odwróciłem w swoją stronę. Każdy krok był ciężki, zupełnie jakbym musiał trzymać ciężar sklepienia i nieść go przed siebie.

 Nie mogłem wiedzieć, że Grover stał tam jeszcze przez długi czas płacząc jak małe dziecko. Nie mogłem wiedzieć, że nad ranem z zaczerwienionymi oczami znalazł Annabeth i bez słowa dał jej do przeczytania moich kilka słów.

 Kochana Annabeth,

 Gdy to czytasz ja jestem już daleko. Umieram na raka, lekarze dają mi może kilka tygodni życia. Odszedłem bo nie chciałem dodawać CI cierpienia. Znam CIę i wiem, że i tak będziez bardzo cierpieć. Przepraszam za wszystko. Przepraszam za tę decyzję bo pewnie masz ochotę urwać mi głowę. Zasługujesz na kogoś lepszego i mam nadzieję, że kogoś takiego spotkasz i pokochasz go bardziej niż mnie. Mam nadzieję, że będzie on dla Ciebie lepszy. Nie chcę, żeby moja śmierć zniszczyła Ci życie. Nie płacz po mnie zbyt długo. Codziennie ktoś umiera. Kiedyś się spotkamy, obiecuję, że nigdzie się bez Ciebie nie ruszę. Będę czekał na Ciebie. Pamiętaj proszę, że zawsze będę przy Tobie i że nigdy o Tobie nie zapomnę. Ty też pamiętaj o mnie i o tym, że kocham Cię i nie żałuję żadnej chwili spędzonej z Tobą.

Kocham Cię

 Twój zawsze i na zawsze

 Percy.



Nie mogłem usłyszeć tego płaczu, tego krzyku. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Chciałem usiąść pod drzewem i zasnąć. Prosząc bogów o to bym nie musiał się budzić kolejnego dnia. Słony smak łez zapchał mi usta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro