11 - Książka o chodzeniu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czułam się jak w pułapce. Po sporej dawce szczerości i przełomów w drodze do latarni morskiej, potrzebowałam chwili odpoczynku od Roberta. Tymczasem utknęłam z nim w niewielkim sklepiku z pamiątkami na Rozewiu, a wokół szalała burza.

– Chyba przechodzi... – To były chyba pierwsze słowa, które do mnie powiedział po tym, jak go przeprosiłam za wcześniejsze odtrącenie.

Uśmiechnął się do mnie wtedy tak szczerze i miło, że wcześniejsza panika ulotniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po raz pierwszy nie miałam ochoty uciekać i Robert musiał to wyczuć, bo nagle ośmielony wziął mnie za rękę i poszliśmy dalej w stronę Rozewia.

Wydaje mi się, że lepiej by się stało, gdybyśmy wypełnili ten spacer jakąś rozmową. Tymczasem cisza sprzyjała rozmyślaniom, a to doprowadziło do tego, że rozum zaczął panować nad sercem. Gdzieś na dnie duszy czułam, że po tym dość romantycznym zajściu wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu. Rozum jednak się bronił. Nie byłam gotowa na mojego rycerza na białym koniu. Ta idea sprawdzała się w marzeniach. Ale spełnienie marzeń? Tak niespodziewanie i zwyczajnie? Bez gromu z jasnego nieba?

I właśnie w tamtym momencie niebo przecięła błyskawica, a we mnie serce zamarło. Niewiele było rzeczy na świecie, których się bałam bardziej od burzy. Stanęłam sparaliżowana na placyku pod latarnią morską. Moja wyobraźnia już podsuwała obrazy piorunów ściąganych przez wysoki budynek lub rażących mnie na miejscu na środku otwartej przestrzeni.

Pewnie zostałabym tam na placu do czasu, aż coś mnie trafi, ale Robert zareagował instynktownie. Pociągnął mnie prosto do sklepiku z pamiątkami i tak oto znaleźliśmy się w ciasnym pomieszczeniu, z innymi turystami, ściśnięci jak sardynki. Akurat w momencie, kiedy racjonalizowałam wszelkie czułe gesty wobec mnie i tłumaczyłam je w sposób absolutnie wykluczający jakiekolwiek romantyczne zamiary Roberta, on wpadł na pomysł obejmowania mnie. W geście opiekuńczym, oczywiście, a nie żadnym innym! Co gorsza, okazało się to kolejnym bardzo przyjemnym doświadczeniem. Co zrobiłam? Racjonalizowałam dalej, skupiając się na znalezieniu co najmniej dziesięciu nieromantycznych powodów, dla których to zrobił.

Pioruny waliły w plac przed latarnią, a każdy z nich wywoływał u mnie dreszcze i gęsią skórkę. Nie wyszłabym z tego sklepiku, nawet jeśli ktoś by mi oferował milion dolarów.

– Myślę, że możemy wracać... – szepnął mi do ucha Robert.

Wciąż stałam w jego objęciach, ale byłam zbyt przerażona, żeby zwracać na to uwagę albo próbować się oswobodzić.

– Nie ma mowy. Nie wyjdę – wymamrotałam w jego bluzę.

– Nie wiedziałem, że boisz się burzy... – mruknął rozbawiony gdzieś w okolice moich włosów.

– Nikt nie jest doskonały...

– Serio?

Tłum w sklepiku zelżał. Widocznie turyści też doszli do wniosku, że burza już przeszła, więc wrócili do swojej kolejki.

– Ależ bym chciał zobaczyć tę burzę z góry! – powiedział nagle Robert i zerknął w stronę wejścia do latarni morskiej.

Spojrzałam na niego zszokowana. Jak można się fascynować tak przerażającym zjawiskiem atmosferycznym?!

– No co? – Zaśmiał się na widok mojej miny. – Z oddali i pewnej wysokości musi wyglądać fantastycznie!

– Beze mnie... – mruknęłam przez zaciśnięte zęby i wyswobodziłam się z jego objęć.

Wyszłam przed sklepik i skierowałam się w stronę domu. Miałam dość spacerów na dzisiaj. W oddali błysnęło się, a ja odruchowo zaczęłam liczyć sekundy do grzmotu. Liczba tych sekund rosła, więc burza rzeczywiście się oddalała. Uspokoiłam się nieco.

Znów poczułam dłoń Roberta na swojej dłoni. Tym razem nie czułam już tego komfortu, co wcześniej. Za dużo wydarzyło się w zbyt krótkim czasie. A może tylko mnie się tak wydawało?

Robert musiał wyczuć, że się usztywniłam, bo westchnął i pokręcił głową. A ja poczułam jedno z tych moich Przeczuć, które nakazało mi mocniej chwycić jego dłoń, która właśnie zaczęła rozluźniać uścisk. Zdawałam sobie sprawę z tego, że wysyłałam sprzeczne sygnały, ale walczyły we mnie tak wzajemnie wykluczające się emocje, że sama miałam problem ze sobą.

– Jak tam „Władca pierścieni"? – zagadnął mnie Robert.

Zaskoczył mnie tym pytaniem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że książki to był nasz neutralny i bezpieczny temat. Doceniłam jego wysiłek i podjęłam:

– Strasznie długo idą. Właściwie tylko idą i idą. I w dodatku nie grzeszą inteligencją.

– No, to hobbici. Oni byli trochę naiwni.

– Trochę? – spytałam ironicznie, na co Robert zaśmiał się cicho.

– Poczekaj, aż dojdą do Rivendell. To się zacznie akcja.

– Coś tam pamiętam z filmu – mruknęłam.

– Chociaż czekaj... Oni nadal będą iść. – Zażartował.

Roześmiałam się głośno.

– Normalnie, książka o chodzeniu... – Podsumowałam.

– Eee, to byłaby chyba inna książka?

– Słucham? – Nie zrozumiałam.

– O chodzeniu. To znaczy... – Potargał włosy, jak zawsze, kiedy był zakłopotany. Tyle to już zdążyłam się o nim dowiedzieć. – No wiesz... O chodzeniu. Tak się mówi o parach.

– Ach, no tak! Nie załapałam na początku. Jakoś w kontekście tego, że oni tylko idą i idą, skupiłam się na procesie... właśnie czego? – Zastanawiałam się głośno. – Przecież nie ma takiego słowa jak „iście".

– Jest chodzenie.

– Tak też powiedziałam.

– No to mieliśmy różne skojarzenia. – Podsumował.

Przez chwilę znów szliśmy w milczeniu. Próbowałam zapanować nad szalonymi motylami w brzuchu, które były absurdalne i nielogiczne. Ale nie potrafiłam zagłuszyć coraz silniejszego Przeczucia, że jego skojarzenie mogło mieć ogromny związek z tym miłym uśmiechem sprzed burzy, z trzymaniem mnie za rękę i z przytulaniem w sklepiku.

– No, co tam? – zapytał z półuśmiechem, po tym jak przyłapał mnie na przyglądaniu mu się ukradkiem.

– Myślę o tym chodzeniu – odparłam, po czym sobie uświadomiłam, jak to musiało zabrzmieć. – To znaczy... Czemu nie ma „iścia"! – Dodałam szybko, ale chyba mi nie uwierzył, bo się uśmiechnął do mnie szeroko.

– No i do jakich doszłaś wniosków?

– Właśnie do żadnych. – Westchnęłam. – Ale zabiłeś mi ćwieka i teraz mi to spokoju nie daje.

– Chodzenie? Czy iście? – dopytywał się.

– Iście – uściśliłam. – Z chodzeniem nie mam problemów.

– To dobrze... – skomentował.

Może i była to odpowiedź bez sensu... Ale tylko w przypadku, gdyby moje szalejące Przeczucia były błędne, a wnioski i przypuszczenia niewłaściwe. Bo jeśli Przeczucia nie zawodziły – a zazwyczaj się sprawdzały – to najwyższy czas zdecydować czy warto słuchać rozumu czy serca. Nie byłam całkiem przekonana ani do jednego, ani do drugiego scenariusza. Rozum podpowiadał bezpieczeństwo, ale serce obiecywało szczęście...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro