20 - Mareszka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odwiedziny w Dolinie zaplanowałam na dwa dni po powrocie z wakacji nad morzem, żeby dać sobie czas na odpoczynek po długiej podróży. Niby miałam wrócić na „stare śmieci", ale jechałam z duszą na ramieniu, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać. Marek był bardzo tajemniczy. Z urywków tego, co mu się wymknęło, domyśliłam się, że doszli z Agnieszką do jakiejś ściany i skończyły mu się argumenty. Jedynym rozwiązaniem była konfrontacja, a w nich nie byłam dobra. Szczerze mówiąc, byłam w tym beznadziejna!

Agnieszka Wójcik i Marek Wierzbicki byli moimi najbliższymi przyjaciółmi właściwie od zawsze. Z Markiem było tak, że przechowywaliśmy się u siebie po sąsiedzku, w zależności od tego, czyi rodzice musieli pracować i nie mogli zapewnić nam opieki. Przy tak licznym rodzeństwie Marek po prostu przypiął się gdzieś tam w mojej głowie jako mój kolejny brat. I tak już zostało.

Agnieszka przykleiła się zaś do mnie pierwszego dnia przedszkola. Jak mi wyznała później, spodobały jej się moje podkolanówki. Nie pamiętałam w ogóle, co w tych podkolanówkach było takiego nadzwyczajnego. Moi rodzice nigdy nie taplali się w bogactwie, więc zazwyczaj ubrania nosiliśmy po starszym rodzeństwie. Zakładam jednak, że skarpetki i podkolanówki były nieprzechodnie, ale nigdy nie pytałam o to mamy. Z prostej przyczyny – żeby jej nie zawstydzać.

Początki naszej przyjaźni były trudne, bo byłam niejako przyspawana do dwóch jednostek, które na początku niezbyt się lubiły nawzajem. Mój sąsiedzki brat uważał mnie za swoją nieodłączną towarzyszkę w nowym miejscu, jakim było przedszkole, zaś wielbicielka moich podkolanówek uważała, że dziewczynki powinny się trzymać razem i należało pozbyć się natrętnego intruza. Jako zbiór wspólny czułam się bardzo niekomfortowo i musiałam zostać przyparta do muru przez jedno z nich (już nie pamiętam które), żeby wyrazić wszem i wobec, że dłużej tak nie mogę się szarpać między nimi. Od tamtej pory zaczęliśmy się trzymać w trójkę. Tak po prostu.

I nagle, po latach, w trzeciej gimnazjum w walentynki Markowi i Agnieszce coś odbiło i stracili dla siebie głowy. Nie, żebym miała coś przeciwko! Ale było to nieco zaskakujące, że nagle z uszczypliwych żarcików przeszli płynnie do obściskiwania. No dobra, nie obściskiwali się przy mnie! I całe szczęście! Czułabym się przy tym chyba nieswojo. Zajęło mi kilka dni intensywnej autoterapii, żeby przywyknąć do drobnych gestów, które się pojawiły. I nie mówię tu o trzymaniu się ze ręce czy patrzeniu sobie w oczy. Zdecydowanie większe wrażenie na mnie, jako obserwatorze, robiło muśnięcie ręki w przelocie czy przyglądanie się ukochanej osobie, kiedy się myśli, że nikt nie patrzy. Ostatecznie mogłam stwierdzić – ponownie ze zdumieniem! – że obserwowanie ich budziło we mnie rozczulenie. Aż się cieplej na sercu robiło, kiedy widziałam ich razem.

Ale przede wszystkim nadal mogliśmy na siebie liczyć. Przynajmniej do czasu mojego wyjazdu do Zielonego... Kiedy w kwietniu zeszłego roku dowiedziałam się o przeprowadzce, spotkałam się z moimi przyjaciółmi w naszej ulubionej kawiarni. Obiecałam im wtedy, że mój wyjazd nie wpłynie na naszą przyjaźń, mimo że Marek powiedział, że związki na odległość się nie udają. Czas pokazał, że to on – nie ja – miał rację. Jedno moje zaniedbanie pociągnęło za sobą szereg konsekwencji, których rezultatem było zerwanie wszelkich kontaktów.

I teraz miałam to wszystko naprawić?

Zgodnie z planem Marka miałam przyjść do jego mieszkania, a on miał ściągnąć tam Agnieszkę. Ręce mi drżały, kiedy sięgałam do dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich Marek. Zmienił się przez miniony rok – był bardziej muskularny i ostrzyżony na jeża. Wyglądał trochę jak rekrut.

– Jesteś, Elka! – Uśmiechnął się szeroko. Odetchnęłam z ulgą. Nadal był moim sąsiedzkim bratem. – Ależ ty się zmieniłaś!

– Serio? – Zdziwiłam się. – No, może włosy mam trochę dłuższe... – Odruchowo dotknęłam końcówek włosów, które sięgały już linii brody.

– Wchodź, wchodź... Nie wszystko poszło zgodnie z planem... – mruknął i poprowadził mnie korytarzem.

– To znaczy? – zdążyłam zapytać, ale gdy weszłam do pokoju, nie potrzebowałam jego odpowiedzi.

Na łóżku siedziała Agnieszka.

Kiedy mnie zobaczyła, zerwała się na równe nogi i ruszyła w stronę drzwi. Marek w ostatniej chwili złapał ją w pasie i mocno objął.

– O nie! – powiedział.

– Puść! – wycedziła.

– Nie. To musi się skończyć. W jedną albo w drugą stronę. Dość szarpania się.

Aga spojrzała na niego z furią. Jej kręcone kruczoczarne włosy wydawały się iskrzyć jak chmura burzowa. Pomyślałam, że Marek jeszcze będzie miał prywatną awanturę po moim wyjeździe i żal mi się go zrobiło. To wszystko była moja wina...

Najwyraźniej to nie była pierwsza próba sił, bo Marek sprawiał wrażenie zaprawionego w bojach i nieugiętego. Prowadzili jakąś niemą dyskusję przez dobrą chwilę, aż wreszcie Agnieszka skapitulowała i usiadła na łóżku. Usta zacięła w wąską kreskę i odwróciła się do okna.

Zerknęłam nieśmiało na Marka, ale on po prostu wzruszył ramionami, jakby zachowanie jego dziewczyny było czymś normalnym. Kiedyś nie było...

– Idę po przekąski i coś do picia – oznajmił. – Możecie się pozabijać albo wyryczeć. Ale jak wrócę, macie ze sobą rozmawiać.

I wyszedł z pokoju.

Zrzuciłam plecak pod biurko i usiadłam na krześle obrotowym. Aga w dalszym ciągu siedziała ostentacyjnie na mnie obrażona, a że w pełni poczuwałam się do winy, milczałam skrępowana. Nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć, żeby naprawić to, co popsułam. Jakbym siedziała z zupełnie obcą mi osobą. Tyle lat przyjaźni poszło w zapomnienie...

– Przepraszam, Aga... – szepnęłam.

W pierwszej chwili pomyślałam, że nie usłyszała mnie, bo za cicho to powiedziałam. Nadal siedziała wpatrzona w okno, aż wreszcie potrząsnęła swoją naelektryzowaną czupryną i mruknęła sarkastycznie:

– Z pewnością masz jakieś usprawiedliwienie... Nowa szkoła, nowi znajomi, pewnie jakiś chłopak zawrócił ci w głowie i zapomniałaś o starych przyjaciołach! A nie mówiłam?!

Mówiła. Wciąż pamiętałam nasze wyjście na lody, kiedy oznajmiłam moim najbliższym przyjaciołom, że wyjeżdżamy do Zielonego. Aga od razu przewidziała, że pewnie spotkam nową przyjaciółkę i zapomnę o niej. A Marek dołożył swoje. Nie przyjmowałam ich ostrzeżeń do wiadomości. Obiecałam, że będziemy utrzymywać stały kontakt, dzwonić do siebie i pisać... A potem pierwsza zaniechałam tych kontaktów.

– Dużo się działo... – wymamrotałam, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, jak okropnie to zabrzmiało.

– Oczywiście! – Głos Agnieszki aż ociekał ironią. – Tyle nowości! Wiesz, Elka? Zawiodłam się na tobie. Nie sądziłam, że jesteś taka! – wycedziła i spojrzała na mnie wzrokiem roziskrzonym złością, a może łzami.

Zasłużyłam sobie. Wiedziałam, że powinnam pozwolić jej tak na oślep walić, aż się wystrzela z negatywnymi emocjami. Ale każde słowo raniło mnie jak ostrze. Na wylot... Aga trafiała bez pudła tam, gdzie czułam się najbardziej winna.

– Mówiłam, że znajdziesz sobie nową przyjaciółkę, że zapomnisz o mnie! – Wstała z łóżka i zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokoju, kontynuując tyradę: – I co? Starczyło ci pary do października! Jakoś zaraz po urodzinach zamilkłaś i już się nie doczekałam żadnej wiadomości od ciebie! Jakieś tam życzenia na Boże Narodzenie wysłałaś, ale nawet nie chciało mi się odpisywać. Takie ochłapy to sobie możesz wsadzić! Na Wielkanoc nawet i tego nie wysłałaś! Tyle znaczą twoje obietnice!

Mogłam jej odpowiedzieć, że po urodzinach zachorowałam, a potem był ten okropny Dzień Nauczyciela, po którym Emilia tak okrutnie się ze mną obeszła. Wtedy chciałam zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu... I co? Miałam z podkulonym ogonem wracać do Agnieszki po dwóch miesiącach? Bo mi zrobiono krzywdę gdzieś, gdzie sama bez niej polazłam? Już wtedy było mi wstyd. A kiedy nie dostałam żadnej odpowiedzi na życzenia świąteczne, to już wiedziałam, że było pozamiatane...

A w Wielkanoc... Wtedy już rozgrywała się szopka ze swataniem, z której ubaw miała cała szkoła. Nie było takiego miejsca na Ziemi, gdzie mogłabym się ukryć...

Ale najgorsze Aga powiedziała na koniec swojej tyrady... „Tyle znaczą twoje obietnice!" Przypomniał mi się Robert, który wytknął mi, że mu obiecałam, że poczekam, nie wspominając, że raz już nie dotrzymałam takiej obietnicy. A co, jeśli tym razem też się nie uda? I to będzie moja wina?

Agnieszka wreszcie zamilkła. Chyba wyrzuciła z siebie wszystkie pretensje. Dopiero wtedy zatrzymała się i spojrzała na mnie. Jej twarz nagle pobladła.

– Co ty jej zrobiłaś?! – zapytał ostro Marek, który właśnie wszedł do pokoju.

– Ja... Tylko powiedziałam to wszystko, co już wiesz... – szepnęła Aga, lekko przestraszona.

Zupełnie nie rozumiałam, co się działo i dlaczego moja – chyba jednak była – najlepsza przyjaciółka nagle zmieniła front. Marek odstawił na biurko dzbanek z herbatą i kubki, a następnie przykląkł przy mnie. Patrzyłam na niego mocno zaskoczona.

– Elka? Wszystko w porządku? – spytał z niepokojem.

– Jas-Jasne... – zająknęłam się. I dopiero wtedy poczułam, że coś ze mną było nie tak. W gardle znajdowała się dziwna gula, która utrudniała mówienie, a moje dłonie, zaplecione ciasno na brzuchu, były mokre, jakby ktoś oblał mnie wodą. Tyle że to nie była woda. To były moje łzy, które leciały z moich oczu zupełnie bez udziału mojej woli. – Dziw-Dziwne... – mruknęłam tylko, nagle świadoma mojej mokrej twarzy. – Nie chcą przestać lecieć...

– Coś ty jej nagadała?! – Marek odwrócił się w stronę Agnieszki.

– Elka, przepraszam, że tak na ciebie napadłam... – Ona też przysiadła na podłodze przy krześle, na którym siedziałam. – No proszę... Przestań płakać... – dodała i chwyciła mnie za rękę.

– Ja nie płaczę – oznajmiłam, choć łzy nadal lały się strumieniem po policzkach.

– Jak to nie płaczesz, jak płaczesz!

– Nie umiem nad tym zapanować... Po prostu lecą... Myślałam, że wyplewiłam wszystkie chwasty... – Dodałam bardziej do siebie niż do nich. – Ale miałaś rację. I Marek też miał rację. Wtedy, rok temu... Kiedy mówił, że związki na odległość się nie udają. I ja się tak strasznie boję, że znów zawalę... – Głos mi się załamał.

– A gdzie się podział twój optymizm? – spytała Agnieszka.

– No właśnie... Zniknął jakiś czas temu... – wyznałam. – Trudno być optymistką, jak cała szkoła ma z ciebie ubaw... Wiecie... W końcu kończą się pomysły...

– W końcu kończą się pomysły? – powtórzył Marek. – Źle z tobą, Elka! Zaczynasz cofać się do tyłu masłem maślanym...

Zerknęłam na niego z ukosa. Żartem próbował rozładować sytuację. I doceniałam to, choć nie było mi do śmiechu.

– Opowiedz nam to. Ulży ci... – Zaproponowała Agnieszka.

– Wybaczysz mi? – spytałam cicho.

– Oj, głupiutka jesteś! Już ci wybaczyłam, sieroto! Jak zaczynasz walić teksty o końcu w końcu, to ja nie mam serca dłużej się na ciebie gniewać!

– Aga... – mruknął Marek ostrzegawczym tonem.

– No dobra... – Westchnęła. – Najpierw myślałam, że wygarnę ci wszystko i poczuję się lepiej. I może przez sekundę czułam się lepiej. A potem zobaczyłam twoją reakcję... I złamałaś mi tym serce. To znaczy ja złamałam sobie sama serce, widząc, co ci zrobiłam. Przepraszam! Twoje podkolanówki zasługują na lepszą pamięć niż takie karczemne awantury!

– To musiały być naprawdę wspaniałe podkolanówki... – szepnęłam.

Aga wstała i pociągnęła mnie z krzesła, a potem mocno się do mnie przytuliła. I tak stałyśmy obie, rycząc jak dwie idiotki, a Marek tylko kręcił głową i powtarzał, że przez nas postarzał się o jakieś dwie dekady.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro