Rozdział 18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział dedykuję mojej ukochanej przyjaciółce sacradae, która w swej mądrości i wielkoduszności postanowiła napisać dla Was tą cudną scenkę którą za chwilę przeczytacie (albo już to robicie, bo nie chciało Wam się czytać tej długiej dedykacji xD), by podzielić się ze światem swoim geniuszem i wieloletnim doświadczeniem. Nie no, dzięki Kochana, też Ci kiedyś coś tam napiszę 😘😘😘

Ps. Cielanka
Bierz XDDD

Nikt nigdy nie zastanawia się co rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami. A tak naprawdę może się tam dziać wszystko począwszy od mile spędzanego rodzinnego wieczoru przy fajnym filmie po czyste piekło, w którym ktoś może tracić resztki swojego człowieczeństwa. Ktoś może się śmiać, a w pokoju obok ktoś inny może zanosić się płaczem. I tak właśnie było. Za tymi najzwyklejszymi drzwiami rozgrywał się czysty dziecięcy koszmar, a oprawcą tego niewinnego chłopca, był partner matki malca. Starszy trzymał ręce młodszego mocno przyciśnięte do ściany, a sam robił to co sprawiało mu przyjemność. I nie było to ważne, że robił krzywdę temu małemu chłopcu. Liczyło się tylko uczucie temu towarzyszące. Blondyn sapał brunecikowi na szyje. Kiedy dziecięcym ciałem wstrząsnęło starszy przysunął się do jego ucha, które delikatnie przygryzł.

-Ciiii, spokojnie skarbie, już niedużo zostało. Jeszcze tylko chwilka- wyszeptał roztrzęsionemu i zapłakanemu dziecku do ucha, a następnie znów całkowicie skupił się na celu swojej wizyty.

Nikt i tak nie mógł usłyszeć krzyków dziecka, ponieważ te skutecznie uciszane były przez materiał który mężczyzna przed samym aktem wepchnął mu do ust. Bo przecież nie mógł zajmować się uciszaniem siedmiolatka w trakcie. On po prostu chciał zrobić swoje i sobie pójść. Dziecko zalewało się bezgłośnym płaczem, a starszy raz po raz coraz to mocniej dopychał go do ściany. Kiedy był już prawie spełniony, puścił jedną z dłoni dziecka i wyjął mu szmatkę z ust. Na sam koniec chciał usłyszeć jego krzyk. Potrzebował tego. I tak właśnie się stało. Po pomieszczeniu rozległ się przeraźliwy dziecięcy krzyk. Krzyk bólu. Za to mężczyzna kompletnie spełniony, uśmiechnął się. Jego głowa opadła na szyję Petera, na którą sapał. Kiedy się już uspokoił, chwycił dziecko za ramiona i odwrócił go do siebie twarzą. Jednak młodszy na niego nie patrzył. Jego wzrok był spuszczony. Chłopczyk był wpatrzony w swoje zakrwawione dolne części ciała. Starszy pocałował go w czubek głowy i odszedł kawałek. Zaraz po tym ruchu, chłopiec powoli osunął się po ścianie na podłogę. W dół, po jego nogach, spływała czerwona ciecz, z jego oczu wypływały łzy, ale mimo to nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie miał na to siły. Był w ogromnym bólu. Był zmęczony. Nie chciał już dłużej się tak czuć. Chciał spokoju. Mimo swojego młodego wieku, doskonale zdawał sobie sprawę z tego co ten mężczyzna, jeśli w ogóle można go tak było nazwać, mu zrobił. Po pomieszczeniu rozległ się dźwięk zapinanego rozporka, a młody brunecik podniósł swoje czerwone od płaczu oczy na tego potwora. Blondyn kucnął przy nim i swoją dłonią delikatnie zaczął jeździć w górę i w dół po udzie dziecka. Patrzył na niego tak, jakby z wielką przyjemnością powtórzył wszystko co zrobił kilka minut temu. Peter zamknął oczy, kiedy dłoń mężczyzny zamiast zawrócić kierunek, sunęła coraz niżej. Nie chciał, żeby ten facet go dotykał, ale przecież on nie miał z nim szans. Był zaledwie trzydziestokilogramowym workiem skóry i kości. Nawet jeśli by chciał, to nie mógłby nic zrobić temu dorosłemu facetowi. To była z góry przegrana walka. Nie było nawet co próbować. Zaraz po tym ruchu, młodszy zaszlochał. Kiedy pierwsza dłoń w końcu znalazła się w docelowym miejscu, drugą rękę zaś, mężczyzna umieścił na mokrej od łez dziecięcej twarzy. Twarz dorosłego delikatnie zbliżyła się do twarzy chłopca. Mężczyzna wydał z siebie ciche westchnienie zadowolenia.

-Dobry z ciebie chłopiec, Peter. Jeśli jesteś choć trochę mądry, będziesz trzymać gębę na kłódkę- wyszeptał mu do ucha, a następnie, już na odchodne, pocałował go w policzek. Bezceremonialnie wstał i podszedł do drzwi- do następnego razu, kochanie- cmoknął, przekręcił klucz i otworzył drzwi. Już chwile później zniknął za zakrętem. Z reszta jak zwykle, zostawił go samego, zakrwawionego, na tej brudnej podłodze. Na panelach zdążyła się już uformować niewielka plama krwi. Peter schował twarz w swoich roztrzęsionych dłoniach. Wszystko go bolało. Chciał, żeby ktoś go przytulił, żeby ktoś pozbył się tego mężczyzny z jego życia. Kiedy usłyszał kroki na korytarzu, zacisnął mocno zęby, a ręce wsunął we włosy które mocno chwycił. Dźwięk skrzypiących drzwi sprawił, że odebrało mu oddech. Przecież mężczyzna nie mógł chcieć powtórki po tak krótkim czasie. Nie mógł! Jednak, kiedy usłyszał ironiczny śmiech, jego oczy rozszerzyły się. To nie był śmiech tego potwora. Najważniejsze było to, że to nie był męski głos. Podniósł wzrok, a w drzwiach zobaczył swoją matkę.

-Mamusiu…- jęknął z bólem. Wystawił w jej stronę swoje roztrzęsione ręce, na co ta tylko wywróciła oczami. Peter w ogóle nie rozumiał o co jej chodziło. On chciał tylko, żeby ta go przytuliła, nic więcej nie chciał. Nie musiała mu nawet pomagać, albo go bronić. Tylko przytulić. Brunetka z obrzydzeniem przeleciała po nim wzrokiem i westchnęła.

-Umyj się- powiedziała obojętnym głosem. Ostatni raz na niego spojrzała, a następnie zamknęła drzwi. Peter patrzył na to wszystko wielkimi oczami. Chwile po tym, kiedy kobieta sobie poszła, wybuchł głośnym płaczem. I siedział tam. Płakał tam w plamie własnej krwi. Nie wiedział jak długo. Po prostu tam siedział. Bez nikogo. Ponieważ był sam. On nie miał nikogo. Był sam. Sam.

Sam.

Sam.

Sam.

Sam...

Sam...

Podniosłem się gwałtownie do siadu, ciężko oddychając. Rozejrzałem się po pomieszczeniu z paniką w oczach. Było ciemno. Było tak ciemno... bałem się. Pajęczy zmysł wariował. Byłem sam, prawda? Byłem sam... nikogo tu nie było. Nikogo nie mogło tu być. Musiałem być sam. Poczułem dłoń na ramieniu. Krzyknąłem, kuląc się jak tylko mogłem. Dłoń się zacisnęła. Obejrzałem się, ale tam nikogo nie było. Dłoń zniknęła. Momentalnie zgiąłem się wpół i zacząłem głośno szlochać, kręcąc głową. Czemu te wspomnienia musiały wracać? Nie mogłem przespać choć jednej nocy bez koszmarów? Przecież... ja się starałem, naprawdę... czemu nie mogłem przestać mieć złych snów? Czemu byłem tu sam? Gdzie się podział pan Stark? Przecież siedział tu, kiedy usypiałem. Poszedł sobie? Zezłościł się na mnie? Zrobiłem coś źle? Czemu go nie było? Byłem sam. Ciągle byłem sam. Nie chciałem tego. Tak bardzo. Dlaczego musiałem być sam?

Nie.

Nie musiałem.

Chaotycznie wyplątałem się z kołdry i biegiem wystrzeliłem w kierunku sypialni pana Starka. On był przy mnie. Nie musiałem być sam, bo miałem jego. On tam jest i... przecież ja mogę być z nim. Przebiegłem więc szybko przez korytarz i otworzyłem drzwi do jego sypialni.

Pov. Stark

Otworzyłem szeroko oczy, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Nie zdążyłem nic zrobić, kiedy chłopiec wskoczył na moje łóżko i mocno wcisnął się w mój bok. Cały drżał. Nie przytulał się, tylko wciskał we mnie, jakby od tego zależało jego życie. Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć co się dzieje. Stłumiłem ziewnięcie i przekręciłem się na bok, tak, by leżeć przodem do młodszego, który... no cóż. Pokręciłem lekko głową, przyglądając mu się z szokiem na twarzy. Co go tak przestraszyło?

-Pete... Pete, no już, spokojnie- zacząłem cicho, starając się posadzić chłopca. Nie było to jednak takie proste, bo im bardziej starałem się oderwać go od siebie, tym bardziej dzieciak płakał i wciskał się we mnie, trzymając mocno moją koszulkę- Pete, malutki, co się stało? Proszę cię, porozmawiaj ze mną- prosiłem, ale Peter wpadł w histerię. Zaczął mamrotać pod nosem jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa, kręcąc głową i przytulając się mocno. Uciekał przed moimi dłońmi, jakbym miał go chwycić i zrzucić z łóżka. Puściłem go więc, a wtedy młodszy przywarł do mnie ciasno, drżąc nieopanowanie. Westchnąłem ciężko. On był naprawdę przerażony. Położyłem się na boku, podpierając głowę o zgiętą rękę, a drugą, zacząłem gładzić Petera uspokajająco po plecach. Zajęło to dobry kwadrans, zanim oddech chłopca jako tako się unormował, a dzieciak przestał płakać. Uśmiechnąłem się do niego łagodnie, choć tak najbardziej na świecie, miałem w tym momencie ochotę wrócić do spania i nie przejmować się niczym- co się stało, malutki?- spytałem znów. Chłopiec zaszlochał cicho w moją koszulkę, po czym skulił się lekko. Dość długo nie odpowiadał. Po prostu przytulał się go mnie, chowając twarz w mojej klatce piersiowej. Przez głowę przemknęła mi rozmowa z psychiatrą. Nie odsunę go od siebie. Choćby teraz. Powinienem wstać i odprowadzić go do łóżka. Ale jak? Jak niby mógłbym mu to zrobić? Jak mógłbym go tak zawieść? Nie wysłuchać, nie pocieszyć i nie przytulić? To było niemożliwe. Za bardzo go kochałem.

-A co jeśli on wróci?- spytał cicho. Zmarszczyłem delikatnie brwi. O kim teraz mówił? O Wilsonie, czy tamtym potworze? Momentalnie, przed oczami stanął mi tamten okropny obraz. Ten człowiek i... i mój chłopczyk. Taki mały i bezbronny. Z wielką plamą krwi na dziecięcych spodenkach. I te jego malutkie buciki, na których widać było plamki szkarłatnej cieczy. To było kropelki. Krew spływała mu po nogach i kapała na skarpetki i buciki. Na pewno krzyczał. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak ktokolwiek mógł być tak okrutny. Jak można skrzywdzić takie maleństwo? Już wcześniej ten człowiek wydawał mi się okrutny i obrzydliwy, ale teraz... teraz to było jeszcze gorsze. Kiedy patrzyłem na Petera, nie widziałem już czternastolatka, ale tego małego, zakrwawionego chłopczyka. To, jak on wtedy płakał... choć tego nie usłyszałem w rzeczywistości, słyszałem ten rozdzierający serce płacz w głowie. Co za matka pozwala tak skrzywdzić swoje dziecko? Przecież to nieludzkie. Poza tym, nie chciało mi się wierzyć, że nikt tego nie widział. Nikt z sąsiadów nie zauważył małego, przerażonego chłopca, całego we krwi, którego oprawca wynosił z szopy ogrodowej. Ludzi to po prostu nie obchodziło. Koszmar tego malucha nie był ich problemem.

-Nie wróci, Pete- zapewniłem łagodnie. Bez względu na to, o kim on mówił, ten człowiek nie wróci. Już ja tego dopilnuję. Żeby żaden z jego dawnych oprawców nie wrócił. Żeby żaden z nich nie miał szansy wrócić. Żeby już nigdzie nie mogli wrócić. Chłopiec wtulił się we mnie trochę mocniej.

-A jeśli tak?- szepnął- szukałby mnie pan, jakby mnie porwał?- aż podniosłem się, żeby spojrzeć mu w oczy i zorientować, czy Peter mówił serio. Westchnąłem cicho. Mówił.

-Pojechałbym na kraniec świata, żeby cię znaleźć, mały- powiedziałem, przytulając go do siebie- zrobiłbym wszystko, absolutnie wszystko, żeby cię odzyskać. Ale nic takiego nigdy się nie wydarzy, bo przede wszystkim, Pete, nigdy, przenigdy nie pozwolił bym nikomu cię sobie odebrać- zapewniłem łagodnie. Przykryłem dzieciaka moją kołdrą, a wtedy, młodszy jeszcze bardziej wtulił się w moją koszulkę. Położyłem głowę na poduszce i, wciąż leżąc bokiem, mocno przytuliłem Petera do siebie. Chłopiec pozwolił na to- idziemy spać?- szepnąłem, dając mu tym znak, że nie mam nic przeciwko, by tu został. Młodszy pokiwał głową i zamknął oczy. W tym momencie uderzyło mnie, jak bardzo Peter mi ufał. Przeżył koszmar. Został zgwałcony, zresztą nie raz. I to przez... no może nie członka rodziny, ale kogoś, kto z nim mieszkał. Kto powinien być godny zaufania. Ponadto, jego mama o tym widziała. Zakorzeniła u niego to poczucie, że nikt mu nie pomoże. Że jest sam ze swoimi problemami. A teraz, pomimo tej traumy, którą zgotował mu właśnie dorosły mężczyzna, Peter leżał tu. Przytulał się do mnie. Ufał mi. Czuł się przy mnie bezpiecznie. Wierzył, że jest ze mną bezpieczny. Pewnie nawet nie przeszło mu przez głowę, że mógłbym zrobić mu to, co tamten potwór. Inaczej, nie leżałby tu taki spokojny. Byłby czujny. Peter się odprężył i pozwolił, żeby pajęczy zmysł ucichł. Czuł się dobrze, leżąc tu i w ciszy przytulając się do mnie.

Cisza nie trwała jednak długo, bo po krótkiej chwili, dzieciak znów otworzył oczy.

-Panie Stark?- szepnął, po czym, nie czekając na odpowiedź, zaczął- a... żałuje pan czasem, że tu jestem? Że nie oddał mnie pan Fury'emu?

Aż otworzyłem oczy, patrząc na niego ze zdziwieniem. Uniosłem jedną brew. Skąd nagle takie pytanie?

-Nie. Nigdy- powiedziałem, na tyle stanowczo, żeby Peter jasno zrozumiał, iż moje zdanie w tej sprawie nie podlega dyskusji.

-T-Tak?- szepnął. Westchnął cicho, opadając głową na moją klatkę piersiową- przecież... często jest pan zmęczony. Nie chciałby pan czasem wsiąść w samochód i stąd uciec? Albo wysłać mnie gdzieś na tydzień, żeby sobie ode mnie odpocząć?

-To już inna sprawa, Pete- powiedziałem. Znów oparłem głowę o zgiętą rękę, widząc, że najwidoczniej nie pójdziemy spać tak szybko- oboje jesteśmy zmęczeni, Pete. I tak, czasami mam ochotę wziąć sobie wolne od wszystkiego, zamknąć w warsztacie i spić do nieprzytomności. Ale nie mogę, bo wiem, że będziesz miał koszmary i będę musiał być trzeźwy- chłopiec posłał mi smutne, niemalże przepraszające spojrzenie- ale wiesz co? Nie przeszkadza mi to. Bo pomimo tego, że budzimy się w nocy, jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało, mały. Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobił. Dzięki tobie, wszystko jest lepsze, Pete. I niczego nie pragnę bardziej niż tego, żebyś był zdrowy. Nie dlatego, że jestem zmęczony, tylko dlatego, że chcę, żebyś był szczęśliwy, skarbie- zapewniłem, przytulając go do siebie. Peter uśmiechnął się lekko.

-Dziękuję, panie Stark. Dobrze... dobrze, że pan jest- wyszeptał, układając się obok. Uśmiechnąłem się, czując przyjemne ciepło rozlewające się w moim sercu. Znów położyłem głowę na poduszce i przeciągnąłem się lekko, po czym położyłem się na boku i przytuliłem do siebie młodszego.

-Kocham cię, Pete. Dobranoc- mruknąłem w jego włosy, zaciągając się ich wiśniowym zapachem.

-Też pana kocham. Dobranoc- wymamrotał, po czym mruknął z zadowoleniem, przekręcił się lekko w moich ramionach i skulił, przytulając do mnie. Byłem szczęśliwy. Byłem naprawdę szczęśliwy.

*****

2200 słów

Hejka!

Żeby nie było wątpliwości, sen, czyli wszystko co jest napisane kursywą, wyszło spod ręki genialnej sacradae.

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro