Zmierzch rodziny Agreste cz. 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~ Legenda Mistrza ~

     Były takie czasy, kiedy ludzie byli życzliwi i nikt nie żywił uraz. Był to niezwykle odległy stan i dziś już przez większość zapomniany. Kiedy opowiadano o nim letnimi popołudniami, a młodzi mnisi właśnie przygotowywali się do swoich święceń, szeroko otwierano oczy ze zdumienia, a umysł rozbłyskał milionami pomysłów. Dążyć do takiego stanu. Uczynić świat lepszym. Takie przyświecały im cele.

Był wśród nich też młodzieniec o niebywałym zaparciu. Wyróżniał się na tle nie do końca ujarzmionych młodzieńczych sylwetek i został za to szybko nagrodzony. Kiedy jako najmłodszy mnich w historii wstąpił do tego tajemniczego pokoju świątynnego, który dotychczas jawił się tylko jako opowieści, przyjął to z ekscytacją i pokorą. Otworzono przed nim każde z pudełek, lecz tylko jedno przykuło jego uwagę. Wskazał palcem na niewielką, błyszczącą bransoletkę, którą następnie wsunięto mu na nadgarstek

Został strażnikiem.

Lata mijały w niepokoju. Świątynia zdawała się błyszczeć tym samym blaskiem, co zawsze, choć czasy były wyjątkowo burzliwe. Co niektóre autorytety mówiły wówczas, że to może już najwyższy czas, aby uwolnić strzeżone przez wieki moce i zadbać o pokój, lecz nie znaleźli oni zbyt dużego poparcia. Główny bohater tej opowieści, imieniem Fu mianowany, miał do tego dość ambiwalentny stosunek.

Do czasu aż nie ujrzał tego nieszczęścia na własne oczy. Skryty latami w świątynnych ścianach z dala od porządku świata, a blisko do wszelakiej harmonii, nie zdawał sobie bowiem sprawy z ogromu krzywdy, która toczyła się na świecie o z pozoru zupełnie błahe rzeczy. Kiedy w latach 50 tybetańską radość przysłoniło włączenie regionu do Chińskiej Republiki Ludowej, Fu machnął na to ręką. Praktykował Dharmę i poszerzał Sanghę, wierząc, że było to jedyne rozsądne wyjście z nawarstwiających się napięć. Potępił zbrojne rewolty w prowincjach Kham i Amdo, nie przyjrzawszy się jednak nigdy cierpieniu z punktu widzenia prostego Tybetańczyka. Wojny, konflikty, bolączki – czuł się jakby ponad to, wiedząc, że wyzwolenie z cierpienia kryło się głęboko w świątynnych zwyczajach. Do tego zawsze namawiał.

Dwudniowe walki dziś znane pod nazwą antychińskiego powstania zmusiły Fu do przewartościowania swoich nauk. Cały klasztor niósł wówczas pomoc rannym, których nie sposób było zliczyć. Grzebanie zmarłych było najbardziej traumatyczną częścią tych praktyk. Od tamtej pory mnich niósł w sobie przeświadczenie, że jako strażnik powinien był temu zapobiec.

Nie miał jednak ku temu pozwolenia. Wśród całej wspólnoty niosła się legenda miraculowych dobrodziejstw, których nigdy nie powinno się ujawniać. Uczono o pysze złych ludzi, którzy wykorzystali niegdyś kwami do tak złych rzeczy, że dziś się ich nawet nie nazywa. Co młodsi mnisi nawet podważali istnienie miraculum, nigdy nie ujrzawszy go na oczy. Nie było już ani czasu, ani miejsca na czerpanie pomocy z tej tybetańskiej spuścizny, którą Fu nosił na nadgarstku.

        Na początku kolejnej dekady świeccy tłumnie zjeżdżali się do świątyni, zwracając o nauki. Z czasem ludzi przybywało już mniej, a ci, którzy się zjawiali, znacznie zmizernieli. Wiadomo było, że umierali z głodu.

Mnisi czynili, co mogli. Choć i tak spożywali tylko skromny posiłek dziennie, teraz obcięli go o połowię, aby podzielić się racją z mieszkańcami. Było to jednak za mało. Pozbawieni ogłady i tak wielkiego wsparcia duchowego, jakiego mnisi latami się zwyczajnie nauczyli, doprowadzali do coraz dramatyczniejszych sytuacji. Żywienie się korą czy papierową z papką przestało wystarczać. Całe rodziny umierały z głodu, a ludzie zdesperowani szukali pomocy choćby w kradzieży, a przecież za tą groziła bezwzględna śmierć. Ot, reżimowe rozkazy.

        Było to gorące lato. Wioska słaniała się pod żarem słońca, a przesuszone kłosy opadały na ziemię. Fu właśnie wracał samotnie do świątyni z nauk, które prowadził poza jej granicami. Z trudem przyglądał się ciągle malejącym rodzinom. Gdy ruszył wzdłuż torów pociągowych, bo tamtędy też najłatwiej było dotrzeć do wzgórz, wśród których krył się klasztor, jego uwagę przykuł stojący pociąg. Nie było tutaj stacji, a do najbliższej należało przebyć kilka kilometrów. Był to niecodzienny i podejrzany widok. Fu już pokręcił głową, znając takie sytuacje, a przecież dopiero co nauczał o pysze, złodziejstwo potępiając.

Dlatego kiedy ujrzał bandę wychudzonych chłopów wieszających się na wagonie z żywnością, ruszył w ich stronę dumnie i pewnie, pragnąc przekazać swoje racje i zaproponować wizytę w świątyni. Przedarł się przez nieprzyjemne w dotyku kłosy ze spokojem na twarzy, który jednak w ułamku sekundy uległ zmianie.

W chwili, gdy chłopi dostali się do wagonu, część z nich padła rozstrzelona na ziemię. Wyglądali jak szmaciane lalki, które ktoś bezwiednie pchnął. Była to zasadzka. Ze środka wysunęła się niewielkich rozmiarów grupa żołnierzy chińskich. Fu drżał, widząc ich zaparcie i twarze sprawiające wrażenie martwych. Z pustymi oczyma strzelali w ludzi, którzy popełniali zbrodnię z głodu. Fu mimowolnie skrył się w kłosach, dłonie trzymając jednak na bransolecie. Cała głowa wrzała mu od uczuć, choć przecież latami uczył się je tłumić.

Zerwał się jak poparzony, gdy dźwięk strzałów został przerwany przez długi, przeciągły, kobiecy wrzask.

- Tutaj są dzieci!

Następne sekundy przypominały coś niby trans, którego Fu nie pojmował, lecz czuł, że działał zgodnie z samym sobą i tym, czego go nauczono. Nie wiedział, jaką formą przybrało jego mizerne ciało, lecz musiało sprawiać niebywałe wrażenie. Część żołnierzy wbiła się między zapasy w wagonie, jakby uciekając od nieznanej im zielonej postaci. Reszta zaś strzelała na oślep, cywili całkowicie porzucając. Fu brzydził się przemocą, więc ani razu nie zaatakował uzbrojonych, wiedząc dobrze zresztą, że działali tylko z czyjegoś rozkazu. Mężczyzna jedynie odbijał atak, jednocześnie dając czas Tybetańczykom na ucieczkę. Niektórzy żałośnie lamentowali nad postrzelonymi, lecz w końcu i oni uciekli z przerażeniem na twarzach.

Dokonało się. Fu zrobił to, co było surowo zakazane. I choć w ciągu wielu lat nie dostrzegał konsekwencji tego czynu, a nawet sądził, że postąpił właściwie, to z czasem przyszło mu się zmierzyć z tragedią, której on był początkiem.

       Sięgał już sędziwego wieku, a tybetańskie zamieszki oddalały się na horyzoncie historii, kiedy Mistrz w spokoju medytował przy wizerunku Buddy. Przez mgłę pamiętał dzień, w którym skorzystał z mocy swojej bransoletki. Latami zaś zaszły istotne zmiany w świątynnej hierarchii. Fu był teraz członkiem starszyzny, a mnisi nie musieli dłużej opierać swojej wiary tylko na legendach. Miracula pozbawione właścicieli stały teraz w jednym ze świątynnych pomieszczeń na specjalnie przeznaczonych do tego podestach. Grono strażników znacznie poszerzyło się, a każdy święcony mnich mógł poświęcić chwilę studiowaniu magicznych przedmiotów. Umacniało to tylko ich wiarę i poczucie obowiązku. Fu sądził, że działo się dobrze, a po sobie pozostawi nie tylko lepszą strukturę w klasztorze, ale również wzmocnione poczucie wspólnoty. Życie zdawało się toczyć w harmonii.

Krzyk, który tę harmonię przerwał, wdarł się w pamięć Fu na dobre. Był przeraźliwy i wydobywał się z kilku gardeł naraz. Mnisi wybiegali zewsząd, w dłoniach trzymając kubły z wodą, a szaty podwijając tak, aby nie słaniały się między nadpalonymi murami. Część z nich gnała w kierunku rannych, których ciała szalały od płomieni. Fu zerwał się z klęczek i nerwowymi oczyma zaczął badać sytuację. Świątynia stała w płomieniach. Wybiegł na zewnątrz, a tam ujrzał makabryczny obraz jego osobistej tragedii. Kilkudziesięciu mnichów rozstrzelanych na żarzącym się piasku. Między zaroślami zaś błyszczące lufy broni i skupione oczy dziwnych, wyspecjalizowanych oddziałów.

- To on! Jego bransoletka!- wrzasnął jeden z nich, a Fu jak poparzony wbiegł z powrotem do świątyni skąpanej w płomieniach, bo rozumiał już, do czego doszło.

Z przerażeniem rozejrzał się dookoła. Płomień buchał już z większości pomieszczeń, a mnisi ranili swoje ciała, próbując uratować jeszcze żywych. Kto wybiegł na zewnątrz, nie wrócił. Fu pochwycił młodzieńca, który przebiegł właśnie obok, i spojrzał na niego poważnie.

- Pójdziesz ze mną.- warknął, ciągnąc mnicha między tlącymi się belkami.

Stanęli wkrótce w sali miraculum, gdzie biżuteria miała się jeszcze dobrze, choć skapana była w duszącym dymie. Fu począł kolejno chwytać każdą z drewnianych szkatułek, wiedząc, że należało miracula za wszelką cenę ratować. Młodzieniec pomagał mu we wkładaniu przedmiotów między szaty Mistrza, co chwilę nerwowo rozglądając się na boki. Słychać było, że wojska wtargnęły już do świątyni.

Gdy pozostały tylko dwa miracula do schowania, do sali wbiegł jeden z uzbrojonych.

- Tutaj!- wrzasnął, dając początek rytmicznemu biegowi całego oddziału.

- Bierz je i uciekaj między drzewa.- Fu wysyczał, patrząc znacząco na pozostałe miracula.

Młodzieniec z przerażeniem pochwycił szkatułki i wybiegł drugimi drzwiami, będąc osłanianym przez Mistrza, który właśnie smagnął swoją bransoletkę, ukazując wielkość chronionych wiekami przedmiotów. Mnich nie zdążył przyjrzeć się zaciekłej walce skupiony na ostatnim zadaniu, które mu powierzono. Przeciskał się między płonącymi konstrukcjami, a wreszcie gdy stanął na zewnątrz, ruszył biegiem w stronę lasu, miracula mocno ściskając w pokrwawionych dłoniach. Nie oddano w jego kierunku żadnych strzałów. Wszyscy skupili się w sali z mistrzem.

Fu ani nie pojmował swoich mocy, ani nie potrafił ich używać, ale niemal bez problemu pokonał pierwszą falę ataku. Drugiej natomiast wolał uniknąć, wiedząc, że rozchodziło się przede wszystkim o czas. To miracula były celem wojska. To on to wojsko sprowadził. Musiał za wszelką cenę uratować tę wielotysięczną spuściznę. Wolał nie myśleć, co by się z nią stało w rękach ludzi, którzy bez zastanowienia zabijali niewinnych.

Postanowił odgrodzić im drogę. Było to najprostszym rozwiązaniem kłopotliwej sytuacji. Oddział uwięziony w płonącym budynku prędzej czy później rozproszyłby się i dał Mistrzowi cenne sekundy na ucieczkę. Mężczyzna z niebywałą siłą wymierzył wprost w podpalony już wspornik, wprawiając tym samym wrogów w osłupienie. Chwilę później świątynia zaczęła słaniać się jak domek z kart. Fu odrzucił spadające na niego wały drewna, bo przecież miał nadzwyczajną siłę, i wkrótce był już między tybetańskimi lasami. Zostawił za sobą swąd spalonych ciał i trzask płomieni, wiedząc, że była to jego wina.

      Następne lata minęły Fu w głębokiej pokorze i żalu. Kiedy wprowadzał się do paryskiej kamienicy, przyjmując fałszywą profesję, tożsamość i historię, ciągle miał w głowie tylko przeraźliwy, mniszy krzyk. Wypominał sobie wydarzenia z odległych już lat, gdy pokazał światu miraculum, jak myślał, w imię większego dobra. Gdyby wiedział, że ratowanie grupki chłopów będzie oznaczać wymordowanie całej świątyni, nigdy by tamtego popołudnia nikomu nie pomógł.

Tymczasem powoli przyzwyczajał się do swojej nowej roli. Roli ostatniego strażnika. Zbudował specjalną skrytkę na miracula wbudowaną w gramofon. Całymi dniami studiował zupełnie obce mu techniki – informatykę. Był dość starym mężczyzną, ale wiedział, że miał do czynienia z siłami, na które odpowiedź mógł znaleźć w tzw. chmurze. Oddziały, które wtargnęły do świątyni, były wyspecjalizowane, a na ich ramionach lśniły flagi Chińskiej Republiki Ludowej. Odpowiadał za to wszystko rząd, choć opinia publiczna nie miała o tym zielonego pojęcia. Fu, orientując się co niego w sytuacji politycznej, szybko zrozumiał, że Chiny wykorzystałyby miracula do zdobycia przewagi na arenie międzynarodowej. Nie mógł na to pozwolić.

Programowanie, szyfry, kody, wreszcie hackowanie. Fu potrafił już włamać się do baz międzynarodowych przedsiębiorstw, podczas gdy dane rządu chińskiego wciąż pozostawały nie do odkrycia. Zajęło mu czternaście lat, aby dostać się do ich bazy danych. Wydarzenie to zbiegło się w czasie z ujawnieniem Władcy Ciem. Jakże Mistrz go przeklinał, wiedząc doskonale, że był to najgorszy moment na jakiekolwiek działania. Żal rozrywał jego serce, bo przecież miraculum trafiło najwidoczniej w złe ręce, a na dodatek jako strażnik musiał działać. Jak tylko miał sobie na to pozwolić, właśnie otrzymawszy dostęp do bazy danych wrogów o wiele poważniejszych od Władcy Ciem? Otworzył gramofon i długo studiował właściwy wybór. Chwycił miraculum Biedronki i Kota, po czym poszedł powierzyć tę misję innym. Czuł, że nie popełnił błędu.

Podczas gdy nad bezpieczeństwem Paryża czuwali nowi bohaterzy, Fu studiował plany Chin. Szybko włamał się do bazy nazwanej operacją Żółw, a tam z przerażeniem odkrył wszystkie szczegóły. Tak, jak myślał. To jego występek w latach sześćdziesiątych był początkiem wszystkich problemów. Pierwsze dokumenty składały się z pośpiesznie spisanych raportów żołnierzy z tamtego dnia. „Mnich, niski mężczyzna. Przeistoczył się w coś przypominające żółwia. Zyskał ogromną siłę i dziwną broń. Nie miał problemu z odepchnięciem pocisków" – czytał. Dokumenty z następnych kilkudziesięciu lat to już same plany. Świątynia była obserwowana dniami i nocami, a historia miraculów badana na własną rękę. Gdy na początku dwutysięcznego roku dokonano przełomowego odkrycia na granicy z Nepalem, na która składały się pergaminy z X wieku, operacja Żółw nabrała tempa. Chiny znały już moce miraculów i nie zamierzały pozostawić tej sprawy bez reakcji. Wybrali datę. Wyszkolili oddział. Napadli na świątynię.

W pliku oznaczonym datą tamtego feralnego dnia znajdował się obszerny raport. Fu z trudem go przeczytał. Nie odkrył jednak nic nowego.

Zupełnie innej wartości nabrały najnowsze pliki. Zyskał pewność, że Chiny nie miały na niego żadnych namiarów, choć poszukiwania toczyły się już na całym świecie. Szczegółowo monitorowano również aktywność Władcy Ciem, Biedronki i Czarnego Kota. Jedyną przeszkodą do odebrania tych miraculów, był skandal. Chiny postępowały rozsądnie; wiedzieli, że zbrojny napad na tak ważne osoby dla francuskiej społeczności, skończyłby się tragicznie. Dlatego powstała operacja Tożsamość. Celem stało się odkrycie danych wszystkich trzech posiadaczy miraculum i ciche pozbycie ich.

       Fu co godzinę sprawdzał chińskie serwery. Obserwował czujnie operację Tożsamość, wiedząc, że była ona kluczem do ciągłości pokoju. Serce wskoczyło mu do gardła, gdy któregoś popołudnia ujrzał dwa nowe pliki zatytułowane Marinette Dupain-Cheng oraz Adrien Agreste. Opatrzone były zdjęciami, adresami zamieszkania, życiorysami, a nawet rozmiarami butów. Mistrz przeraził się na dobre. Nie mógł pozwolić na śmierć kolejnych osób. Postanowił zrobić coś, co było szalenie ryzykowne i do czego powinien się lepiej przygotować, lecz nie miał na to czasu. Musiał wyczyścić wszystkie serwery tak, aby rząd utracił informacje nie tylko o Marinette i Adrienie, ale również o miraculach w ogóle. Fu i tak planował to kiedyś zrobić, ale w odpowiednim czasie oraz z odpowiednim przygotowaniem. Niestety musiał to zrobić tamtego popołudnia.

Kilka minut później serwery opustoszały. Mistrz nie miał żadnej pewności, że nie pozostawił po sobie śladu i nie naraził siebie na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale niczego się nie bał. Widok Biedronki i Czarnego Kota odnoszących kolejne sukcesy był dla niego wystarczającą zapłatą.

Nie zdziwił się wcale, kiedy pijąc popołudniową herbatę, nagle poczuł dziwny ból w przełyku. Sekundy później opadł na stolik, mocno zaciskając powieki. Czyli jednak zostawiłem adres IP, pomyślał z niemym uśmiechem na ustach. I w taki też sposób umarł. Błogo, lekko uśmiechając się. Prawie nie czuł bólu.

Chiński najemnik zabrał gramofon kilka godzin później. Natomiast Fu został poddany sekcji następnego dnia. I choć było to zabójstwo, lekarze stwierdzili śmierć naturalną. Po truciźnie nie było śladu w ciele starca.

Mini zwiastun:

Rozdział 22 "Kim ja dla ciebie jestem?"

"- Dlaczego teraz?- zapytał nagle, a głos mu lekko drżał.

Ciemnowłosa drgnęła. Wzrok mimowolnie wbiła w szybę, wyglądając jednak tak, jakby szukała za nią odpowiedzi a nie ucieczki."

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro