4. Wieczny Odpoczynek

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zima w Kanadzie była okrutna. Gdyby pory roku były ludźmi, Zima spokojnie mogłaby konkurować z Józią Pye o miejsce największego utrapienia Avonlea. Jednak Ka'Kwet nie znała Józi Pye, a Zimę. A Zima dała się jej poznać od najgorszej strony.

    Wyziębiona dziewczynka o hebanowych włosach wyglądała, jak mały węgielek po ognisku, który wyrzucono w śnieg. Ognisko. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie — tak powiedział Jezus. I miał rację. Ka'Kwet zapłonęła i powoli gasła. Jak mały węgielek.

    Szli z Namidem już czwarty dzień. Dziewięćdziesiąt sześć godzin, podczas których Wiatr pędził pomiędzy drzewami, a oni wlekli się zanim, nie mając siły na gonitwę. Chleb skończył się już dawno i pozostało po nim wspomnienie w żołądku, który skręcał się żałośnie. Jednego wieczoru udało im się zasnąć w opuszczonej, lisiej norze, drugiego zrobili napar z igliwia, jednak nie napełniało to wygłodzonych brzuchów.

    Namid był świetnym przewodnikiem. Gwiezdny tancerz z łatwością wyznaczał kolejne ścieżki i prowadził Ka'Kwet pomiędzy drzewami. Jednego dnia nawet poniósł ją przez chwilę na barana, opowiadając anegdoty ze swego plemienia. Nie mógł jednak przezwyciężyć Zimy, która pałętała się obok nich jak bezpański pies. Człowiek ma odpowiedzialność, a nie moc, mówił sobie jednym z przysłów swego plemienia, gdy słabł coraz bardziej.

    Piątego dnia mała Indianka poczuła, że słabnie. Było jej zimno, żołądek zdawał się być głośniejszy od oddechu, a oczy zaczynały poddawać się śnieżnej ślepocie. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo, jednak gdzieś za nimi kryło się Zito Paha. Wierzył, że dojdzie z nią tam, że przekona się na własne oczy o pięknie Zielonego Wzgórza i wspaniałości Avonlea. Modlił się na przemian do Jezusa i Wielkiego Ducha (gdyby któryś jednak nie chciał współpracować), by nie musiał być dla Ka'Kwet nele. Szamanem, który odprowadza zmarłego. Nie chciał velorio, czyli czuwania przy zmarłym. Chciał czuwać przy niej inaczej.

    Jego plemię nauczyło go, że nie ma śmierci, a tylko zmiana światów. Chciał jednak Ka'Kwet w swoim świecie. Blisko. Obok. Ze sobą. Patrzył więc na nią, idącą powoli przez zaspy, pachnącą igliwiem i nucącą dla zabicia czasu jakieś kołysanki. Ciągle nuciła kołysanki, choć nie chciała spać. Absurd.

     Gdy jednak księżyc zerknął na nich siódmy raz, ciepło opuściło jej dłonie. Upadła na śnieg, łącząc z nim swoje łzy, a on uklęknął przy niej, podnosząc ten mały, zimny węgielek i tuląc go w ramionach. Ucałował ją w czoło i popatrzył na drogi Avonlea, widziane już przez tęgie zaspy.

    — Ka'Kwet — szepnął do niej, odgarniając jej włosy z wychudzonej twarzy. — Jesteś w domu — powiedział cicho, a jego ciepły oddech przylgnął do jego ust.

     — Jesteśmy w domu... — poprawiła go, uśmiechając się leciutko i przytulając do siebie drewniany krzyż, który wciąż trzymała w ramionach. — Tu są dobrzy ludzie. — Namid nie wiedział czy powiedziała to do niego, czy do Niego. — Bardzo dobrzy... — Majaczyła.

    — Jeszcze trochę, Ka'Kwet — powiedział z bólem, widząc, jak rumieńce opuszczają jej policzki i usta tracą barwę ciemnych malin. — Dojdziemy do twojego plemienia, do twoich bliskich, jeszcze chwilę.

     — Tu mam moje plemię. — Wskazała na serce. — A tu moich bliskich. — Skinęła na krzyż i na chłopaka. Ten pokręcił z rozpaczą głową, zatrzymując się i tuląc ją mocno do siebie. Jej czarne włosy pachniały śniegiem. Bielą.

    Pochylił się i pocałował małą Indiankę o zimnych dłoniach i gorącym sercu. Gwiezdny tancerz trzymał Gwiazdę Północy w ramionach i tulił do siebie jej gasnący blask. Ciepło ciała dziewczyny gasło, tak podobne do nadziei na dojście do celu. Była nową mogiłą na Cmentarzu Pogrzebanych Nadziei.

     — Ayor ano — szepnął, na co ona pokręciła głową. Nie rozumiała. Nie rozumiała kocham cię. Zacisnęła tylko jedną rękę na krzyżu, a drugą splotła z palcami Namida, po czym zamknęła oczy. Zrozpaczony chłopak krzyknął głośno w języku, którego nie rozumiały drzewa Avonlea, po czym upadł na ziemię, tuż obok ciała dziewczyny.

     Patrzył na jej zamknięte powieki i skórę tak podobną do śniegu. Biali ludzie uczynili ją taką, jak chcieli. Białą. Jak śnieg. Namid zatrząsł się z bólu i dotknął dłoni dziewczyny, z której ulatywały ostatnie iskry.

     — Daj jej swój pokój. Daj jej chociaż swój pokój, Joszua — szepnął do krzyża, po czym skulił się, przytulając do siebie ciało Indianki.

    Gwiezdny Tancerz zdawał się zgasnąć tak samo, jak Gwiazda, którą poprosił do tańca.

***

     Ania i Gilbert, którzy jechali na konną przejażdżkę dwa dni później, znaleźli śnieżną zaspę, z której wystawało ramię krzyża. Gdy Blythe rozgarnął śnieg, ich oczom ukazały się blade twarzyczki dwójki Indian. Ich dłonie były splecione, a czarne włosy przeplotły koronki lodu. Malinowe usta ucałował śnieg, zaś skóra przypominała obłok; ulotny i biały.

    Anna Shirley długo płakała tamtej nocy nad swoją indiańską przyjaciółką, tuląc się do Mateusza, który jak nigdy wcześniej, nie wiedział, co ma powiedzieć. Diana Barry wyhaftowała dla Ka'Kwet piękny kołnierzyk, a Ruby Gillis oddała jej swoją najlepszą sukienkę. Gilbert Blythe powierzył garnitur, jaki przeznaczył na egzamin w Toronto dla Namida. Małgorzata Linde siedziała w domu, patrząc za okno i zastanawiając się, co by zrobić, by drogi Avonlea były bardziej widoczne, lecz wyjątkowo nic nie powiedziała.

    Ich velorio było pełne łez i ciszy. Smutek jest przecież tkany przez łzy i ciszę, rozrywany przez krzyk i na nowo zszywany nadzieją, że Życie ma inne szaty.

     Nad mogiłą dwójki Indian postawiono krzyż, który przynieśli ze spalonej szkoły. Bo przecież tak mówili biali ludzie. Módl się, Ka'Kwet.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro