Kiedy wszystko odeszło

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tego dnia Arthur siedział w swoim fotelu. Jak zawsze po południu pił herbatę gdy usłyszał że do jego pokoju wchodzi Alfred. Nie spojrzał się nawet na niego jego zielonymi oczami, nie obrócił głowy tylko siedział spokojnie w fotelu. Alfred w tym czasie podszedł do Anglika.

- Posłuchaj Arthur. Chce z tobą porozmawiać na spokojnie.

Powiedział Amerykanin. Arthur zmienił wyraz twarzy z obojętnego na smutny i przygnębiony, ponieważ już wiedział o czy chce porozmawiać amerykanin. Odłożył filiżankę i słuchał.
Alfred usiadł na fotelu znajdującym się naprzeciwko Arthura i zaczął mówić.

- Arthur j - ja chcę być niepodległy, czemu mi na to nie pozwolisz?

Alfred już od dawna starał się o niepodległość, tym razem także postanowił przyjść pogadać z Anglią, lecz jak zawsze Anglik był przeciwny.

- Bo nie chcę. Zostajesz ze mną!

Jego standardowa odpowiedź na pytanie młodego o niepodległość.

- Nie! Proszę cię przestań.
- Z czym? Artur starał się trzymać nerwy na wodzy.
- Z tym że trzymasz mnie tu!
Alfred wstał gwałtownie.
- Po co? Dlaczego?
- Nie rozumiesz?! Nie chcę być sam! Nie pozwolę ci odejść!

Arthurowi puściły nerwy, walnął z emocji w stół na którym leżała filiżanka z herbatą. Pod wpływem mocnego wstrząsu herbata się wylała zostawiając na stole swój ślad.

- Nie jestem już małym dzieckiem! Krzyknął Alfred na bliskiego płaczu blondwłosego.
- Dla mnie jesteś i zawszę będziesz.
- W takim razie pokażę ci moją potęgę!

Tym razem Amerykanin nie wytrzymał uporu swojego opiekuna.
Wyszedł z pokoju trzaskając wściekle drzwiami. Arthur załamany tą sytuacją schował twarz w dłonie i cicho załkał. Alfredowi naprawdę zależało na niepodległości, a Arthur nic nie mógł na to poradzić. Tak bardzo nie chciał być sam.

*Miesiąc później*

Arthur siedział tym razem zapłakany na fotelu z załamanymi rękami. Znowu został sam jak palec. Nie miał nikogo kto mógłby go pocieszyć, przytulić, wspomóc. Alfred, jego najukochańszy podopieczny odszedł zostawiając go samego. Niespodziewanie z korytarza rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejdź. Rzucił od niechcenia. Do mieszkania wszedł pewien Francuz o imieniu Francis. Poszedł do Anglika i zaczął.

- Bonjour Arthur.
- Czego tu szukasz Francis? Nie jestem w nastroju do przekomarzania.
Powiedział ledwo powstrzymując się od płaczu. Francis zauważył że Arthur jest kompletnie załamany, ale zamiast mu pomóc dokopał mu jeszcze bardziej.

- Ty płaczesz?!
- Nie kurna obniżam poziom wody w organizmie.

Nawet jeśli Arthur jest załamany umie powiedzieć coś kpiącego.

- Wiesz gdybym to ja był tobą już dawno bym się załamał. Mówił Francuz.
- Ale ja to nie ty.
- Tak wiem ale jesteś totalnym dupkiem skoro Alfred od ciebie odszedł.

Nadal nie było mu dosyć.

- Pewnie byłeś dla niego okropny brewka.

Francis specjalnie użył tego przezwiska, bo wiedział że Arthur go nienawidzi.

- Jesteś głupi, że teraz płaczesz. Bez Ameryki nie jesteś taki hardy co? Wiesz ostatnio podpisał ze mną sojusz i spotkał się ze swoim bratem. Wyglądał na szczęśliwego że cię nie ma. Musiałeś naprawdę mu dopiec że aż tak się uśmiechał.

Francis napawał się swoim zwycięstwem i złamaniem Anglika który w krótkim czasie rozpłakał się jak małe dziecko któremu zabrano lizaka. Blondwłosy wstał i złapał Francuza za koszulę.

- Przestań Francis! Masz się z tąd wynosić!
- Spokojnie nie unoś się brewka. Już idę, chciałem ci tylko powiedzieć że jesteś okropny.

Francis poczuł że uścisk Arthura jest słabszy, a w pewnym momencie Brytyjczyk przestał trzymać go za koszulę i osunął się na ziemię, płacząc tak, że nie mógł tego powstrzymać. Francis wyszedł jak mu kazał i zastawił Arthura płaczącego zdruzgotanego i bez pomocy w cierpieniu wyrzutów sumienia.

Był bezsilny w tej sytuacji. Jeszcze Francis był taki zachwycony że Alfred od niego odszedł. Blondwłosy poszedł do sypialni i położył się na łóżku. Wtulił się w poduszkę i zamknął czerwone od płaczu oczy. Miętowy latający królik usiadł koło niego na łóżku i przytulił się do Arthura.

- Dlaczego? Czy naprawdę nic nie mogłem zrobić? Czy jestem aż tak żałosny? Zapytywał się sam siebie.

Tamtego dnia Arthur i Alfred walczyli. Amerykanin w stroju niebiesko białym i z zawieszonym na ramieniu karabinem, Anglik zaś w stroju czerwonym z szarfą białą i na ramieniu także zawieszony karabin. Szli obydwoje dumnie jednak w obydwóch panował także strach i smutek że musiało do tego dojść. Stanęli na przeciwko siebie wyprostowani i już mieli walczyć. Alfred dał znak i zaczęła się bitwa. Bitwa która decydowała o przyszłości Alfreda oraz samego Arthura. Alfred był jak burza i wszystkie decyzje były przemyślane za to Arthur nie mógł się skupić na zarządzaniu wojskami tak bardzo że w kilka godzin został sam. Wszyscy z jego wojska uciekli widząc jak prowadzi ich dowódca.
Arthur spojrzał na około siebie a potem na stojącego przed nim Alfreda. Niebo rozpłakało się i wszędzie zaczęły lecieć jego łzy. Alfred stał ze swoim wojskiem i patrzył ze współczuciem na Arthura. Arthur wziął karabin i wycelował go w Alfreda, ale Amerykanin wiedział że Brytyjczyk nie da rady strzelić. Arthur już miał nacisnąć za spust gdy przed oczami zobaczył nie tego Alfreda który w tej chwili stał i wpatrywał się w niego, tylko go jako małego chłopca który cieszy się z widoku swojego opiekuna. Przebłysk sprawił że Arthur wypuścił karabin z rąk i opadł na ziemię płacząc żeliwnie. Jego łzy zgrywały się z rytmem spadających kropel deszczu ale odgłosy jakie wydawał usłyszał Alfred.

- Przegrałeś Arthur, pogódź się z tym. To koniec.

Z oziębłych tonem powiedział i odszedł.
Arthur jeszcze przez kilka godzin tak płakał. Całkiem sam, bo wszyscy go opuścili.

Hejka. To moja 2 książka. Mam nadzieję że początek się wam podoba. W 2 rozdziale będzie już reader.

Słów: 890

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro