IX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jesteś pewny? — spytałam już chyba trzeci raz, odkąd David wrócił z nożyczkami, opłukał je w wodzie i zaczął przymierzać się do pierwszego cięcia.

— Ty tu wróciłaś, nie ja. — zauważył, po czym zaznaczył palcem długość na moich włosach i spytał: — Może być tyle?

Starałam się obrócić wystarczająco głowę, ale nie byłam w stanie dojrzeć, ile chciał obciąć. W końcu podniosłam dłoń i wybadałam nią jego palce. Poczułam jak drżą. Zabrałam rękę.

— Nie za krótko? — zmartwiłam się.

— Według mnie będzie okej, ale to twoja głowa. Przecież nie zrobię ci siana, które ci się nie spodoba.

Już miałam poprosić, by zszedł trochę niżej, ale powstrzymałam się. Wszystko albo nic.

— Może być, utnij tyle.

Kiwnął głową i zabrał się do pracy. Gdy usłyszałam metaliczny odgłos nożyczek, zadrżałam i zamknęłam oczy, by przypadkiem nie dostrzec rozmazanego odbicia w wodzie przed sobą. Mimo wszystko trochę bałam się je zobaczyć.

Trwałam tak przez dłuższą chwilę, wsłuchując się w dźwięk nożyczek przy mojej skórze. Czułam pasma spadające dookoła mnie.

— Okej, skończyłem — usłyszałam głos Davida. Nożyczki ucichły. — Możesz otworzyć oczy — dodał, gdy się nie poruszyłam.

Głęboko odetchnęłam, podniosłam powieki i pochyliłam się do przodu. Na twarz opadły mi krótsze pasma włosów.

Odbicie w rzece było rozmyte i niewyraźne, ale widziałam tyle, ile potrzebowałam. Miałam teraz włosy niewiele powyżej ramion.

— Podoba ci się? — usłyszałam jego zmartwiony głos. Chyba milczałam za długo.

— Tak... wygląda lepiej niż myślałam. Są piękne. — przekręciłam głowę, by na niego spojrzeć. — Dziękuję.

Ukłonił się żartobliwie z uśmiechem na twarzy.

— To ja dziękuję, madame.

— Za co? — zdziwiłam się.

— Za wotum zaufania. Pozwoliłaś mi ściąć sobie włosy, widząc to siano na mojej głowie.

Przyjrzałam się jego włosom, które rzeczywiście były trochę krzywo przycięte.

— Nie jest tak źle...

— Jasne że jest źle, trudno się ostrzyc samemu. Nie musisz ściemniać, madame.

Jeszcze przez chwilę przeglądałam się w wodzie, nie mogąc się nadziwić temu co widziałam. W końcu jednak oderwałam od siebie wzrok, bo zorientowałam się, że David o coś zapytał.

— Przepraszam, zamyśliłam się. Możesz powtórzyć?

— Czy mogę zabrać włosy, które ściąłem? — Wskazał na pasma, które dalej leżały na trawie.

— A po co ci moje włosy? — odparłam pytaniem.

Uśmiechnął się jeszcze raz, pokazując dołeczek w jednym policzku.

— Chcesz się przekonać?

***

— Co robimy? — zaczynałam robić się znudzona. Razem z Davidem pozbieraliśmy resztki mojej dawnej fryzury i zostawiliśmy je pod drzewem kawałek dalej. David kazał mi się schować w krzakach i leżeliśmy tak już z siedem minut.

— Cii — uciszył mnie przykładając palec do ust. — Spłoszysz ją.

Skonsternowałam się. Odwróciłam wzrok z powrotem na kupkę włosów i dopiero teraz coś dostrzegłam.

Z naprzeciwka podchodził mały, kolorowy ptaszek. Podskakiwał na łapkach, posuwając się do przodu. Co chwilę machał skrzydełkami i podlatywał kawałek, nie unosząc się wysoko. Dotarł do kupki włosów, którą tam zostawiliśmy, chwycił w dziób kilka pasm i szybko odleciał, migając mi tylko wielobarwnymi skrzydełkami.

— Na początku się bały — wyszeptał David, obserwując drugiego ptaszka. — Próbowały po kryjomu wykraść włosy, z którymi nie miałem co zrobić. Zacząłem zostawiać je pod tym drzewem, a one zabierają je żeby wyłożyć gniazda.

Następny kolorowy ptaszek, podobny do poprzedniego, już odważniej podleciał i wyciągnął pasmo ze splątanej kupki włosów.

— Są piękne — szepnęłam, równie cicho jak chłopak, może nawet trochę ciszej.

— David! Gdzie ty, cholera jasna jesteś? — męski krzyk rozdarł ciszę, a przerażony ptaszek poderwał się do lotu i zniknął.

David wstał.

— Płoszysz mi ptaki, Cole.

Wygrzebałam się z pod krzaka za nim. Krzyczącym okazał się być ciemnowłosy chłopak, mniej więcej wzrostu Davida.

— Aha, ja płoszę ci ptaki, a ty się, cholera jasna, spóźniasz — zaczął, po czym dostrzegł mnie. — A kim jest twoja towarzyszka? Jeszcze jej tu nie widziałem.

David już miał odpowiedzieć, ale wyprzedziłam go.

— Jestem nowa — wyjaśniłam.

— A ja jestem Cole — uśmiechnął się szarmancko. — Miło poznać.

— Okej, Cole, wróć do reszty i powiedz im, że już idę. — David machnął na niego dłonią.

— Odpędzasz własnego najlepszego przyjaciela? — udał oburzonego Cole, ale po chwili skapitulował. — Dobra, dobra już idę.

— Muszę iść, miałem wrócić już jakiś czas temu — wyjaśnił mi David, gdy zostaliśmy sami.

— Okej. — odparłam. — Do zobaczenia kiedyś. I jeszcze raz dziękuję — dodałam.

— I jeszcze raz nie ma za co. — uśmiechnął się, w ten swój krzywy sposób. — A, i taka mała rada od znajomego. — pochylił się konspiracyjnie. — Gdy słońce zacznie zachodzić, przejdź na południe obozu, pod namiotami mieszkalnymi.

— A co będzie pod namiotami mieszkalnymi?

— David, idziesz? — usłyszałam z daleka krzyk Cole.

— Idę! — odkrzyknął, po czym szybko odpowiedział na moje pytanie. — Co tydzień, Karen przychodzi z miasta i przynosi pieczywo. Więc, kto pierwszy, ten ma lepszą bułkę.

Odbiegł w stronę Cole'a, a ja odprowadziłam go wzrokiem. Czyli do wieczora.

***

Odłożyłam swoje stare ubrania obok, teraz już na stałe „mojego", posłania i podniosłam poduszkę, uprzednio upewniając się, że na pewno jestem sama.

Najpierw założyłam na szyję wisiorek. Miałam go praktycznie od zawsze i lubiłam mieć przy sobie, bo dodawał mi otuchy w trudnych sytuacjach. Teraz też go potrzebowałam.

Podniosłam też swoją Monetę. Zamierzałam trochę ją przetestować.

Wyszłam z namiotu, opuściłam teren obozu, starając nie zwracać na siebie uwagi osób w nim obecnych, przekroczyłam rzekę i rozejrzałam się, czy dookoła jest wystarczająco dużo miejsca na moje skrzydła. Zdjęłam koszulę. Przewiązałam rękawy na plecach tak, że z przodu byłam zasłonięta, a skrzydła miały wolną drogę na zewnątrz. Umieściłam Monetę we wgłębieniu. Mój żołądek zacisnął się w węzeł i już po chwili na moich plecach znalazły się brązowe skrzydła.

Nie mogłam się powstrzymać i jeszcze raz przejechałam po nich ręką. Od początku do końca. Mięciutkie, mięciutkie...

Wtedy poczułam, że z mojego palca leci krew. Syknęłam z bólu i przyciągnęłam rękę do siebie. Przyjrzałam się końcówce skrzydła. Tam pióra były ostre i twarde. Nie wiedziałam o tym. Przyłożyłam palec do ust i przez chwilę ssałam jego opuszek, by złagodzić ból.

Postanowiłam w końcu skupić się na tym, na czym chciałam zanim tu przyszłam.

Zmarszczyłam czoło i skupiłam się. Lewe skrzydło lekko drgnęło. Wpatrywałam się w nie natarczywie, jakby to miało coś zmienić.

Drgnęło jeszcze raz, tym razem trochę mocniej.

Po chwili udało mi się je zgiąć, tak, że mogłabym bez problemu dotknąć nosem ostrych piór. Nie zrobiłam tego. Oczywiście.

Po długim czasie bez postępu spojrzałam do góry. Słońce przebyło już trzy czwarte swojej dziennej wędrówki. Nie miałam już dużo czasu.

— Daję wam ostatnią szansę — pogroziłam skrzydłom i, w jakiś dziwny sposób, zadziałało i udało mi się porządnie i szybko nimi machnąć, tak, że myślałam, że odlecę.

A co jeśli?

Skupiłam się i machnęłam tak skrzydłami kilka razy. Zamknęłam oczy i włożyłam cały wysiłek w poruszanie nową częścią ciała.

Kiedy rozchyliłam powieki, byłam jakieś dziesięć centymetrów nad ziemią. Rozciągnęłam usta w triumfalnym uśmiechu.

— Gizela?! — usłyszałam znajomy głos.

Gwałtownie opadłam na ziemię. Nie pozwoliłam sobie na szok i szybko wyciągnęłam Monetę z wgłębienia. W panice, szybko i byle jak ubrałam koszulę, ukryłam Monetę w dłoni i dopiero wtedy odpowiedziałam.

— Tutaj!

Zza drzew wyłonił się Szary Smok.

— Cześć — przywitałam się z nim, chowając Monetę do kieszeni.

— Hej — przyjrzał się mi. Poczułam dreszcz. — Obcięłaś włosy?

— Aha. Podoba ci się? — spytałam.

Odezwał się dopiero po chwili.

— Pasuje ci tak.

Krótko i konkretnie. Jak zwykle.

— Tak czy siak, po co przyszedłeś? — zmieniłam temat, odciągając naszą rozmowę od mojej osoby.

— A, tak. Słuchaj, mogłabyś mi trochę pomóc? — nagle wydał mi się trochę zakłopotany.

— W czym?

— Muszę ogarnąć bałagan w moim namiocie, bo zaraz wyprowadzi to Donnę z równowagi, a o to trudno.

To było jak na razie najdłuższe zdanie, jakie usłyszałam z jego ust.

— Jasne — zgodziłam się, praktycznie bez wahania. — I tak tylko zabijałam czas do zachodu.

Ruszyliśmy razem w stronę jego namiotu. Spróbowałam przerwać milczenie.

— Nie uważasz, że Szary Smok to dość długa ksywka?

— Co? — wyrwał się z zamyślenia.

— Czy nie uważasz, że Szary Smok to dość długie przezwisko? — powtórzyłam pytanie.

Wzruszył ramionami.

— Może.

Myślałam, że jego odpowiedź już się skończyła, ale po chwili dodał:

— Donna zwykle skraca to do „Szary". Myślę, że też możesz.

Weszliśmy do namiotu. Minęłam go i stanęłam na środku, ogarniając wzrokiem rozmiar bałaganu, z jakim mieliśmy się zmierzyć.

— Okej... — przerwałam na chwilę, myśląc i ukucnęłam. — Czy tych karteczek nadal można użyć? — podniosłam z ziemi karteczkę z napisem „Ważne".

Szary ukucnął obok mnie.

— Myślę, że tak. Donna kazała mi je zrobić.

— To twoje pismo? — spojrzałam na niego, zbierając karteczki. — Myślałam, że Donny.

— Donna nie potrafi pisać. — Gdy spojrzałam na niego ze zdziwieniem, dodał: — Większość z nas nie umie pisać. To powszechne.

Przez chwilę milczałam.

— Myślałam, że wszyscy potrafią.

— Wszyscy bogaci, tak. Ale nie wszystkich stać na naukę.

— A czytać?

Pokręcił głową.

Zaniemówiłam. W moim wyobrażeniu o świecie po prostu nie mieściła się myśl, że ktoś mógłby nie umieć pisać, a tym bardziej czytać. W domu pochłonęłam tyle książek, że nie udałoby mi się ich zliczyć, nawet gdybym chciała.

— Gizela? — Szary wyrwał mnie z zamyślenia. — Co robimy z tymi kartkami?

Otrząsnęłam się.

— No... teraz możemy posegregować wszystko według karteczek i zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Zabrałam się do roboty, nadal myśląc o poprzedniej rozmowie, ale już wkrótce okazało się, że segregacja  jest trudniejszym zadaniem niż myślałam. Po pierwsze, papierów było dużo. A po drugie, często pojawiał się problem, co należy do której kategorii.

— Skąd tu się tego tyle wzięło? — spytałam, patrząc na kolejny dokument, niepotrzebny od jakiegoś roku. — Nie można tego wszystkiego wyrzucić?

— Szczerze, to nigdy nad tym nie myślałem. Ale na logikę, chyba tak.

Teraz robota szła o wiele szybciej — większość papierów była niepotrzebna i została wystawiona przed namiot. W środku zostały tylko trzy, niewysokie sterty, a namiot od razu wydał mi się ładniejszy.

Wyjrzałam na zewnątrz i spojrzałam w niebo. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, a pod namiotami mieszkalnymi zebrało się już kilka osób. Wróciłam do środka.

— Cóż, to był kawał dobrej roboty — skomentowałam nasze dzieło. — Miło się z tobą pracowało.

Zamierzałam się pożegnać i odejść, ale przeszkodził mi.

— To głownie twoja zasługa. Dziękuję. — zrobiło mi się ciepło. Uśmiechnęłam się i wyszłam, nim zobaczył moje rumieńce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro