XIV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaskoczona zrobiłam krok do tyłu.

— Mamo, co... co ty tu robisz? — wykrztusiłam.

Westchnęła, jakby zmęczona.

— Pomagam temu ruchowi, odkąd zginął twój ojciec — wyjaśniła krótko. — A teraz zabieram cię do domu.

Wyciągnęła rękę w moją stronę, ale odsunęłam się.

— Nie — zaprotestowałam. — Nigdzie z tobą nie idę.

— Mam ci przypomnieć, że nadal nie jesteś pełnoletnia? — powiedziała. — Nie masz żadnych praw tutaj być.

— Tak, jak połowa osób w obozie — odgryzłam się. — A wiesz dlaczego? Bo przez te głupie prześladowania nie mają już nikogo. Nikogo, rozumiesz? — Czułam, że do moich oczu zaraz napłyną łzy, mimo że tego nie chciałam. — Nie podoba mi się to. Nie chcę dłużej na to pozwalać.

— Ale ty nadal masz rodzinę! — syknęła. Nie podniosła głosu, ale jej słowa były natarczywe niczym krzyk. — Delfina się o ciebie martwi!

To ukłuło mnie prosto w serce. Delfina. Miałam z nią porozmawiać, wszystko jej wyjaśnić, a po prostu zniknęłam. Poczułam się winna.

— Dokładnie, Gizela. Nadal możesz to naprawić — powiedziała, powoli przysuwając się do mnie. — Nadal możesz wrócić.

Zacisnęłam powieki.

Nie chciałam tego.

Nie chciałam dokonywać wyboru.

Wcześniej mogłam się usprawiedliwiać. Nie zrozumiałam, co Donna mówi, byłam zdezorientowana, pospiesznie się zgodziłam. Ale teraz nie było żadnych rozproszeń, tylko ja i wybór, który mnie dogonił.

— Gizela? — spytała, nagle łagodnie. Wyciągnęła do mnie rękę. — Chodź. Zabiorę cię do domu.

Odetchnęłam głęboko.

— Nie. Zostaję tutaj.

Delfina nie byłaby zadowolona, gdybym poddała się ze względu na nią. Udało mi się dokonać zmiany, moje nowe życie podobało mi się o wiele bardziej i nie chciałam go porzucać.

A kiedyś, w przyszłości, ja i Delfina spotkamy się ponownie.

— Gizela, wiesz, że to nie podlega dyskusji. Zabieram cię do domu. — Głos mojej mamy zabrzmiał stanowczo i kiedyś bym przed nim zadrżała, ale nie teraz. Nie dzisiaj.

Ona nie miała już nade mną władzy.

— Matko. — Nałożyłam kaptur na głowę, skrywając twarz w cieniu. — To mój pobyt tutaj nie podlega dyskusji. Zostaję.

Odwróciłam się i chciałam odejść, ale zawahałam się jeszcze na moment.

— A, gdybyś mogła, przekaż Delfinie moje pozdrowienia — powiedziałam. — I powiedz, że przepraszam. Kiedyś wszystko jej opowiem.

Odeszłam, zostawiając jej postać daleko za sobą.

Wróciłam pod obóz. Dziewczyny jeszcze nie zauważyły mojego krótkiego zniknięcia, więc, jak gdyby nigdy nic, wróciłam do pracy. Chwyciłam niewielki pakunek i ruszyłam w stronę namiotu. Na horyzoncie malował się powoli blady świt.

Gdy odkładałam drewniane pudełko, jego wieko na chwilę przesunęło się i dostrzegłam zasuszone zioła, które je wypełniały. Zamknęłam je powtórnie.

Na zewnątrz namiotu stała już Sarah. Nie miała kaptura na głowie, więc również zsunęłam swój. Po chwili dołączyły do nas Emma i Amanda.

Słońce powoli wznosiło się nad horyzont, oświetlając obóz delikatnym światłem i wydłużając cienie do niemożliwych rozmiarów.

Zaczynał się kolejny dzień.

***

Usiadłam pomiędzy Sarah i Amandą przed rozpalonym paleniskiem. Z zadowoleniem rozprostowałam nogi i ogrzałam stopy przy ciepłym ogniu. Odchyliłam głowę do tyłu i wpatrzyłam się w nocne niebo rozświetlone gwiazdami.

— Co robimy? — wyszeptałam, bo magia momentu wydała mi się na tyle delikatna, że głośniejszy szept porwałby ją na strzępy.

— Jeden z ludzi, którzy przyszli dzisiaj rano — zaczęła Sarah, równie cicho co ja. — On przychodzi naprawdę bardzo rzadko. Ale gdy już się pojawia, przynosi ze sobą herbatę. — Ostatnie słowo wymówiła wręcz z nabożną czcią.

— Normalnie nie macie herbaty? — spytałam. Opuściłam wzrok na rozświetloną płomieniem twarz dziewczyny. Jej zielone oczy błyszczały, drobna twarz nabrała złocistego koloru.

— Nie — pokręciła głową. Jej włosy, spięte w luźny kucyk, zafalowały, jeden kosmyk wymsknął się z upięcia.

Spojrzałam w stronę ogniska, gdzie w niewielkim kociołku parzyła się herbata. Scena, którą oglądałam, nagle nabrała mistycznego charakteru czegoś, co nie zdarza się często, a gdy już się dzieje, przykuwa uwagę wszystkich swoją niezwykłością.

Donna nalała herbaty do niewielkiego, drewnianego kubka i podała go w bok. Siedzący tam Szary podał go dalej. Kolejne kubki wędrowały po kole, aż w końcu każdy dostał jeden.

Rozejrzałam się dookoła, nie wiedząc, czy mam czekać na jakieś przyzwolenie, bo atmosfera była zbyt niezwykła, by po prostu się napić. Jednak Sarah obok mnie z przymkniętymi oczami już upiła łyk, więc również skupiłam się na swoim naparze.

W herbacie pływały zioła, para unosiła się znad kubka i ogrzewała moją twarz, gdy powoli się napiłam. Herbata nie była dla mnie niczym niezwykłym, wcześniej piłam ją z Ursulą co rano, ale teraz było inaczej. Picie herbaty zyskało nowy wymiar czegoś, co nie zdarza się każdego dnia i czym należy się delektować, zanim się skończy.

Herbata była trochę za mocna i smakowała trochę inaczej, niż zwykle, ale zrzuciłam to na karb chwili. Poza tym, nie znam tej osoby, która dostarczyła zioła, mogły być inne niż te, które miała Ursula.

Moją uwagę przykuł ruch naprzeciwko mnie, przy namiocie medycznym. Dostrzegłam postać, chyłkiem wychodzącą z obozu, za namiot. Dostrzegłam kręcone włosy i spory biust i byłam pewna, że widzę Elizabeth.

Nie zamierzałam poświęcać jej więcej czasu, chwila była zbyt magiczna, bym chciała psuć sobie nastrój. Spojrzałam w niebo i zapatrzyłam się w gwiazdy. Gdy spuściłam wzrok, ludzie powoli zaczynali się rozchodzić. Spojrzałam na Sarah, która z rozanieloną miną patrzyła przed siebie.

— Pięknie, nieprawdaż? — powiedziała, trochę niewyraźnie. Jej usta poruszały się powoli i ospale.

— Tak — odparłam z westchnieniem. Ani trochę nie żałowałam, że postanowiłam zostać. Sarah spojrzała na mnie. Jej oczy były zamglone, usta rozchylone. Nagle w moim sercu zasiało się małe ziarenko niepokoju. Sarah wyglądała trochę nieprzytomnie. — Sarah?

Dziewczyna nie odpowiedziała mi, patrzyła przed siebie.

— Sarah? — spytałam ponownie, machając ręką przed jej twarzą. Dziewczyna zamrugała, skupiła na mnie wzrok, po czym jej oczy się zamknęły i poleciała do przodu. Złapałam ja w ostatniej chwili, zanim wpadła głową w ogień.

— Hej, Sarah! — Potrząsnęłam nią delikatnie, jej głowa bezwładnie podskoczyła w górę i w dół. — Sarah?! — Mój głos zadrżał. — Amanda! — Odwróciłam się w stronę brunetki, chcąc poprosić o pomoc, ale Amanda leżała już na plecach, nieprzytomna.

Rozejrzałam się dookoła, szukając kogokolwiek, kto mógłby mi pomóc, ale w którą stronę bym się nie odwróciła, widziałam tylko bezwładne ciała śpiących.

Mam nadzieję, że śpiących.

Wstałam, moje serce tłukło się w piersi. Gwałtowny ruch sprawił, że przed moimi oczami na chwilę pojawiły się mroczki. Rozglądałam się dookoła, szukając znajomych twarzy.

— David! — Uklękłam obok chłopaka i potrząsnęłam nim. — Dawaj, pomóż mi!

Puściłam go, moje dłonie trzęsły się niekontrolowanie. Robiło mi się niedobrze. Wstałam i poszłam dalej.

— Szary? — Dźgnęłam go palcem w ramię. Chłopak wymruczał coś przez sen i odwrócił głowę w bok. — Cholera — przeklęłam. Nie mogłam być jedyną osobą na nogach. A może?

Dlaczego tylko ja nie śpię?

Nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Zamarłam. Odgłos niebezpiecznie przypominał dźwięk towarzyszący wyciąganiu broni z pokrowca, śliski szczęk metalu.

Na drżących nogach zbliżyłam się w tamtą stronę. Wychyliłam się zza namiotu Davida.

Tuż przede mną leżał chłopak o blond włosach stojących mu nad czołem i jasnej karnacji. Wyglądał jakby spał, ale wiedziałam, że nie. Przez jego szyję ciągnęła się długa, ziejąca rana, pod jego ciałem powoli powstawała kałuża krwi. Cięcie było proste i czyste, zadane przez osobę z dużym doświadczeniem. Ciągnęło się od jednej tętnicy szyjnej do drugiej, przecinając je obie. Nawet ja, z moją nikłą wiedzą medyczną, wiedziałam, że chłopak tego nie przeżyje.

Podniosłam wzrok wyżej i zamarłam. Dostrzegłam stojącą tyłem do mnie kobietę w przylegającym, ciemnym stroju. W jej ręce błyszczał zbroczony krwią nóż. Najwięcej uwagi przyciągały jednak jej ogromne skrzydła, które przez swój czarny kolor zdawały zlewać się z ciemnością dookoła, wydając się jeszcze większe niż w rzeczywistości.

Meurtrière.

Zamarłam. Strach sparaliżował mnie i nie potrafiłam się poruszyć. Meurtrière jeszcze mnie nie zauważyła, ukucnęła przy leżącej na ziemi dziewczynie.

Przełknęłam ślinę. Powinnam zareagować. Powinnam coś zrobić, w końcu po to tu byłam.

By walczyć.

Na drżących nogach zrobiłam krok do przodu. Moje gardło było zaciśnięte i suche, częściowo ze strachu, częściowo dlatego, że miałam przed sobą zwłoki z rozpłataną szyją.

Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu broni. Chłopak miał przy pasie miecz, którego w ciemności nie udało mi się rozpoznać.

Walczyć mieczem za nic nie potrafiłam, ale lepsze to niż nic. Ukucnęłam i zabrałam broń, przekonana, że Meurtrière na pewno usłyszy, jak ją wyciągam albo dostrzeże błysk ostrza w ciemności.

Zabójczyni przyłożyła nóż do szyi dziewczyny. Miałam ostatnią szansę.

Zrobiłam krok do przodu, sucha gałązka pękła pod moją stopą.

Cholera. Cholera. Cholera.

Klasyczny sposób na spalenie efektu zaskoczenia.

Zaalarmowana Meurtrière odwróciła się, jej czarne oczy bez białek przeszyły mnie na wylot, rozwichrzone krótkie włosy opadły do tyłu. Maska zakrywająca dolną połowę jej twarzy nie odbijała światła, chłonęła je jak życia, które zabierała jej właścicielka. Na jej odsłoniętej szyi i ramionach widać było czarne jak noc tatuaże w kształcie lecących motyli.

Kobieta zachwiała się, ale szybko odzyskała równowagę i wyciągnęła zza paska drugi nóż, jeszcze czysty, głodny krwi.

Najprawdopodobniej mojej.

Niepewnie zrobiłam krok do tyłu, Meurtrière skoczyła do przodu, w ostatniej chwili zablokowałam cios jej noża mieczem. Drugie ostrze ominęło moją broń i wbiło się w moje udo. Krzyknęłam. Meurtrière wyszarpnęła broń z mojego ciała, a ja krzyknęłam jeszcze raz, oszołomiona bólem.

Dwie sekundy później moja broń leżała na ziemi, wytrącona z moich rąk, a ja czołgałam się do tyłu, przerażona.

Za mną był tylko las, przede mną legendarna morderczyni, której atak przeżyły tylko dwie osoby. Za nią uśpiony obóz, nieświadomy czekającej go rzezi.

Byłam sama.

Zatrzymałam się na drzewie, Meurtrière ukucnęła przede mną. Bezradna, sparaliżowana strachem, nie potrafiłam się poruszyć. Meurtrière chwyciła mnie za włosy i odchyliła moją głowę do tyłu. Poczułam dotyk zimnego metalu na gardle i zamknęłam oczy.

Miałam dziwne wrażenie, że jej dłoń, którą trzymała nóż, drży.

Wtedy coś, co było w kieszeni moich spodni zaczęło wżynać mi się w udo, które nadal krwawiło i bolało jak cholera.

Nie otwierając oczu, wyciągnęłam okrągły przedmiot z kieszeni. Moja ostatnia nadzieja.

Gwałtownym ruchem podniosłam rękę, wepchnęłam dłoń pod nóż Meurtrière i wcisnęłam Monetę do wgłębienia, błagając los, by wybrane na ślepo wcielenie było tym, którego potrzebowałam.

Skrzydła wystrzeliły z moich pleców, rozrywając koszulę. Zaskoczona Meurtrière odskoczyła do tyłu, potknęła się i ledwo utrzymała równowagę.

Wstałam, podpierając się o drzewo, które jeszcze chwilę temu miało stać się świadkiem mojej egzekucji. Balansując na jednej nodze wyprostowałam się i rozłożyłam skrzydła na całą szerokość. Nadal czułam strach, ale nie pokazywałam tego Meurtrière.

Morderczyni zrobiła krok w tył, odwróciła się i odleciała, chwiejąc się w powietrzu.

Zachwiałam się i upadłam. Utrata krwi w końcu doszła do głosu pod adrenaliną. Przez chwilę siedziałam bez ruchu pod drzewem, głęboko oddychając. Wyjęłam Monetę z wgłębienia i schowałam do kieszeni.

Pochyliłam się i starając się nie patrzeć za często na ranę, oderwałam pas materiału od nogawki spodni i przycisnęłam go do rany. Urwałam następny i przymocowałam prowizoryczny opatrunek.

Zaciskając zęby, wstałam i kuśtykając, wróciłam do obozu. Udało mi się dojść do Szarego i ponownie upadłam za ziemię, podarta koszula prawie spadła z moich ramion.

— Szary? Szary, pobudka — powiedziałam, potrząsając nim. Szary coś mruknął pod nosem i myślę, że po pewnym czasie sam by się obudził, ale nie miałam czasu się cackać. Podniosłam rękę i uderzyłam go w twarz.

Szary drgnął i otworzył oczy. Spojrzał na mnie zdezorientowany.

— Gizela?

Rozejrzałam się dookoła. Albo już majaczyłam, albo obóz powoli się budził. Powoli, powolutku. Ktoś coś mruknął, ktoś przekręcił głowę, ktoś westchnął szczególnie głośno.

— Gizela, ty krwawisz! — Szary dostrzegł moją ranę. Usiadł.

— Nie jest tak źle... — wydukałam, choć nawet ja wiedziałam, że jest.

— Musimy znaleźć Donnę — powiedział. Ziemia dookoła nas zadrżała. Rozejrzałam się zdezorientowana, myśląc, że coś mi się przewidziało, ale spojrzenie Szarego pozbawiło mnie złudzeń.

Ziemia zadrżała raz jeszcze, tym razem mocniej.

Cholera, co jeszcze?

Podłoże pode mną przedzieliła szpara i już wiedziałam co się dzieje.

Trzęsienia ziemi zdarzały się na Wschodzie, ale było to naprawdę niefortunne zrządzenie losu, żeby trafiło się akurat nam i to w takim momencie.

Ziemia zadrżała po raz ostatni i wszystko się zapadło. Szary otoczył mnie ramionami tuż przed tym, jak zaczęliśmy się staczać w dół powstałej kotliny.

Nie widziałam co działo się dookoła. Pył przykrywał wszystko i zakrywał niebo, nie pozwalając mi dojrzeć co się działo.

Leżałam bez ruchu, patrząc w ostatki nieba między drobinami pyłu. Następne wydarzenia rozegrały się tak szybko, że ledwo zdążyłam je zarejestrować.

Z góry stoczył się fragment podłoża, zdolny zgnieść mnie na miazgę. Szary rzucił się przede mnie i coś szarego zakryło nas od góry.

Wyczerpana, odpłynęłam, zanim cokolwiek zdążyło w nas uderzyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro