XVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Już świtało, kiedy ponownie otworzyłam oczy, wybudzając się z koszmaru z Meurtrière w roli głównej.

Słońce wznosiło się nad horyzontem, wydłużając cienie w kotlinie, która kiedyś była obozem, sprawiając, że niegdyś nasz dom wyglądał nieco przerażająco.

Nie dostrzegłam Szarego, dopóki ten nie stanął tuż nade mną, nie rzucając na mnie długiego cienia. Podniosłam na niego wzrok, a spojrzenie jego niebieskich oczu sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz.

— Hej, Szary — przywitałam się.

— Jak się czujesz? — spytał. Nadal stał, a ja musiałam wysoko zadzierać głowę, by widzieć jego twarz.

— W miarę dobrze — odparłam. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Poprawiłam się na kocu, który wczoraj przyniosła mi Donna. Wszyscy cisnęliśmy się między drzewami, bo po polanie nie było już śladu.

Ruch wywołał napływ bólu i syknęłam.

— Nie brzmi, jakby było dobrze — powiedział i kucnął, tak że nasze oczy były teraz prawie na tym samym poziomie.

— Ech... Zawsze byłam bardziej wrażliwa na ból. I ogólnie na fizyczne odczucia, dotyk i tak dalej — wyjaśniłam. — Ale będzie lepiej — zapewniłam.

— Jeżeli tak mówisz. — Wzruszył ramionami.

Przez chwilę milczeliśmy, żadne z nas się nie ruszało.

— To... co chcesz? — spytałam w końcu.

— Po prostu się o ciebie martwię.

— Ty się nie martwisz. Nigdy nie byłeś taki emocjonalny — zmarszczyłam brwi.

— Nie jestem — przyznał. — Ale jestem trochę bardziej... otwarty, gdy już kogoś poznam — wyjaśnił, ale jego głos zabrzmiał sztywno, jakby nie było mu z tym komfortowo. — Nie mogę po prostu przyjść spytać, czy dobrze się czujesz?

— Możesz, jasne — zapewniłam od razu. — Po prostu... gdyby to była jedyna rzecz, już byś tu nie siedział.

— Masz rację — zgodził się. — Chciałem ci powiedzieć... skoro nie mamy już obozu, wyruszymy wcześniej. Uratujemy co się da i nic nas już nie trzyma.

— Wyruszymy? — spytałam zdziwiona. Dopiero po chwili połączyłam kropki. — Chodzi o to, o czym mówiłeś mojego pierwszego dnia?

Kiwnął głową.

— Będziesz musiał powtórzyć, przez Elizabeth nic nie słyszałam — mruknęłam niezadowolona.

— Góra dostrzegła okazję do ataku na króla — powiedział. — Mamy okrążyć główne siedziby ruchu, zebrać tylu ludzi, ilu się da i uderzyć.

Gdy zobaczył moją zaskoczoną minę, dodał:

— Ale nie robiłbym sobie dużych nadziei. Było już kilka takich ataków w przeszłości, ale żaden do niczego nie doprowadził.

— Nie wiedziałam — przyznałam.

— A myślisz, że król przyzna się, że prawie udało nam się skopać mu dupę? — uśmiechnął się. — Ukrywa fakt naszego istnienia. Nie wiedziałaś, że mamy wojnę domową.

— No nie — zgodziłam się. — Jak duży jest ruch oporu?

Jego uśmiech jeszcze się poszerzył.

— Jest bardzo dużo małych ruchów we wszystkich zakątkach królestwa. W każdej części jest jedna główna baza — wytłumaczył. — Ale nad wszystkim stoi kilka osób, które zarządzają każdym ruchem z osobna. Nie znam ich — uprzedził moje pytanie. — Ich tożsamość jest ukryta, co jakiś czas zmieniają lokalizację. Dla ochrony.

Pokiwałam głową w zamyśleniu.

— To nawet ma sens — powiedziałam. — Jak to zadziała? Jak zamierzamy się poruszać?

— Wypożyczymy konie — odparł.

— Nie wyda się to podejrzane? Tyle osób na raz w jednym miejscu? — spytałam od razu. — I skąd weźmiemy pieniądze?

Uśmiechnął się.

— Dobre pytania — pochwalił mnie, a moje serce wykonało fikołka. Zarumieniłam się. — Dzielimy to na kilka partii i to w różnych odstępach czasu. Jutro większość osób pójdzie jeszcze piechotą i dopiero później wypożyczy konie. A pieniądze... ktoś na pewno ci opowiadał o ludziach, którzy pomagają z zewnątrz?

— Oni dają nam pieniądze?

— Czasami. — Pokiwał głową. — Ale nie za dużo, więc w większości będziemy podróżować w parach.

Pokiwałam głową. I wtedy coś sobie uświadomiłam.

— Kierujemy się na Południe?

— Tak — odparł.

— Będziemy... — zawahałam się. — Będziemy przejeżdżać przez moje miasto?

— Moglibyśmy, tak. To najkrótsza droga. Ale to za duże ryzyko. Ktoś mógłby cię rozpoznać — powiedział. — Czemu pytasz?

— Nieważne, po prostu... — Spojrzałam w dół, nagle zawstydzona. — Nigdy nie powiedziałam mojej siostrze, co się ze mną dzieje, mimo że jej obiecałam.

Nie podniosłam do góry głowy, dopóki się nie odezwał.

— Mógłbym ci załatwić dziesięć minut, gdy będziemy wypożyczać konie — powiedział, a ja spojrzałam na niego zaskoczona. — Odprowadziłbym cię pod dom i odebrał stamtąd.

— Zrobiłbyś to dla mnie? — Nie mogłam w to uwierzyć.

— Dla ciebie zawsze — powiedział.

Odwróciłam głowę, chowając swoje policzki, które akurat teraz postanowiły się zaczerwienić.

— Dziękuję — powiedziałam i na chwilę zapadła cisza.

— I... jeszcze jedna rzecz — zaczął. Ton jego głosu się zmienił, teraz był bardziej zmartwiony, smutniejszy. To mnie zaalarmowało, więc podniosłam na niego wzrok. — Znaleźliśmy Cole'a.

Nie wiedziałam, jak mam zareagować. Powiedzieć, że mi przykro? Nic nie powiedzieć?

To, że Szary był tak blisko mnie, wcale nie pomagało mi w wyklarowaniu myśli.

— Ja... przykro mi — wykrztusiłam w końcu, gdy chwila milczenia zaczęła się przedłużać.

Kiwnął głową.

— Mi też. Nadal nie rozumiem, jaki był tego cel. Rozumiem jakieś walki czy coś, ale to jest aż nieetyczne — skrzywił się. — Byliśmy bezbronni.

Spuściłam wzrok.

— To rzeczywiście okrutne — zgodziłam się.

— Mogłaś zginąć. — Zdziwiona, podniosłam na niego wzrok.

— Wszyscy mogliśmy zginąć — zauważyłam, nie rozumiejąc sensu tej uwagi.

— Tak, ale... — urwał. — Tylko ty wiedziałabyś, że umierasz. Tylko ty czułabyś ból.

— Och... — nie wiedziałam jak zareagować na ten przejaw troski. On chyba też nie, bo potrząsnął głową i powiedział:

— Ech, nieważne. Zapomnij o tym.

Wstał i chciał odejść.

— Dziękuję — powiedziałam.

— Za co?

— Ocaliłeś mi życie. Za to powinnam chyba podziękować.

Uśmiechnął się.

— Nie musisz — powiedział i odszedł w stronę zapadliny.

Przez chwilę siedziałam sama. Spróbowałam trochę zmienić swoją pozycję, wsunęłam stopę pod siebie. Patrzałam na niebo, na drzewa, na ludzi dookoła mnie. Było ich coraz mniej, zostało już tylko jakieś pięć osób, które ucierpiało najbardziej. Reszta pakowała nasze rzeczy, żebyśmy wyruszyli jak najszybciej.

Na chwilę wpadła do mnie Donna, niedługo później Sarah z Charlie i Amandą.

— Znalazłyśmy to w namiocie..., a raczej tym, co z niego zostało — powiedziała Charlie i pokazała mi mój naszyjnik. — To twoje?

— Tak! — ucieszyłam się. — Dziękuję wam.

Do tego momentu w moich skotłowanych myślach nie pojawił się kawałek przestrzeni, by pomyśleć o naszyjniku, który był dla mnie dość ważny. Zrobiło mi się trochę głupio.

— Jak idą przygotowania? — spytałam, by zmienić temat. — Do wyjazdu?

— Całkiem dobrze — powiedziała Charlie. — Dziś odbędzie się pogrzeb i rano możemy wyjechać.

— Kiedy dokładnie? — dopytałam. — W sensie, pogrzeb.

— Gdy zajdzie słońce — odparła Amanda i spojrzała w niebo. — Już niedługo.

Poprawiłam się na trawie i syknęłam, gdy ból znowu przeszył moją nogę.

— No cóż, raczej nie dam rady tam pójść. — Uśmiechnęłam się przepraszająco.

Sarah przez chwilę milczała, skonsternowana.

— Możemy ci pomóc! — powiedziała w końcu, uradowana. — Charlie?

— Mhm — zgodziła się mulatka.

— Chcesz? — spytała Sarah, patrząc na mnie.

Kiwnęłam głową. Czułam, że powinnam tam być, zwłaszcza, że Cole był przyjacielem Davida.

Sarah i Charlie chwyciły mnie pod ramiona i pomogły mi się podnieść.

— Pogrzeb odbędzie się na polanie treningowej. Wiesz, nasz obóz trochę już nie istnieje.

Dziewczyny zostawiły mnie pod drzewem kawałek dalej i pożegnały się ze mną. Stałam oparta o drzewo, nie mając ochoty dłużej siedzieć i rozglądałam się dookoła. Drzewa otaczające polany nosiły dużo śladów po ciosach nożem albo mieczem. Na środku na szybko ustawiono niewielkie palenisko, obok niego leżało przykryte całunem ciało. Ja jednak nie musiałam go widzieć, by obraz rozpłatanego gardła Cole'a stanął mi przed oczami.

Potrząsnęłam głową i jego martwe tęczówki na chwilę przestały się we mnie wpatrywać.

Spojrzałam w bok i zobaczyłam Davida. Siedział na ziemi i patrzał beznamiętnie przed siebie. Opierając się o drzewa, pokuśtykałam w jego stronę. Każdy podskok na zdrowej nodze wywoływał falę bólu w tej rannej, ale miałam już wprawę w ignorowaniu cierpienia.

Zatrzymałam się obok niego. Chciałam powoli usiąść, aby go nie przestraszyć, ale moje nogi pokrzyżowały mi plany. Gdy moja prawa noga dotknęła ziemi i zgięła się gwałtowniej niż przypuszczałam, zachwiałam się i boleśnie upadłam na ziemię, ponownie lądując dłońmi na jego klatce piersiowej.

Przynajmniej udało mi się ominąć jego ranną rękę.

Oboje przechyliliśmy się niebezpiecznie w bok, ale David oparł się zdrową ręką o podłoże i udało nam się zachować równowagę.

— Nadal na mnie lecisz, co? — zażartował, ale jego głos brzmiał smutno, a krzywy uśmieszek nie rozgonił mgły straty z jego oczu.

— Wszystko w porządku? — spytałam, sadowiąc się obok niego. — Mam na myśli... byliście przyjaciółmi.

— Najlepszymi. — Pokiwał melancholijnie głową. Przyciągnął kolana do piersi. — Ale dosyć o mnie. Jak ty się czujesz?

Spróbował się uśmiechnąć, ale jego oczy pozostały smutne.

— Przecież widzę, że nie jest okej. — Nie odpuściłam.

— Skąd ten wniosek? Madame, ze mną wszystko w jak najlepszym porządku — powiedział, wskazując na siebie zdrową ręką.

— David — naciskałam.

Westchnął.

— Powinienem się już przyzwyczaić, nie sądzisz? — spytał, nie patrząc na mnie. — W końcu jesteśmy na wojnie.

Jego wzrok ogniskował się na zwłokach Cole'a obok stosu.

— Nie. — Pokręciłam głową. — David, nie mogę powiedzieć, że wiem, przez co teraz przechodzisz — zawahałam się. — Ale przeżyłam coś podobnego, kiedy mój tata zmarł. Długo nie rozumiałam tego, co teraz jest dla mnie oczywiste. Musisz sobie pozwolić na żałobę, bo nigdy się od tego nie uwolnisz.

Spojrzałam na niego. Jego oczy powoli zaszły łzami.

— Tęsknię za nim... — powiedział cicho i oparł czoło na kolanach, chowając swoją twarz.

— Wiem. — Objęłam go ręką i zamilkłam, pozwalając mu płakać.

Po drugiej stronie polanki dostrzegłam Szarego, który melancholijnie do mnie pomachał. Kiwnęłam do niego głową.

Zorientowałam się, że moja ręka bezwiednie zaczęła gładzić plecy Davida, trzęsące się od szlochu, więc ją zatrzymałam.

— Możesz nie przestawać? — poprosił cicho. — To pomaga.

Wznowiłam więc ruch, nic nie mówiąc. Czułam, że teraz potrzebował po prostu milczącego towarzysza, przyjaciela, który wesprze go swoją obecnością.

Spojrzałam tam, gdzie wcześniej stał Szary, ale już go tam nie było.

***

Słońce chyliło się ku zachodowi, wydłużając cienie i barwiąc niebo bogatą paletą barw — od bladej żółci, podobnej piaskowi na plaży, przez soczystą pomarańcz, jak liście jesienią, po czerwień intensywną niczym krew.

Przed oczami stanął mi obraz trupiobladej twarzy Cole'a z ciemną, długą raną otwierającą jego gardło niczym otchłań, chcącą mnie pochłonąć.

Wzdrygnęłam się i obudziłam Davida, który zasnął na moim ramieniu, nie zwróciłam jednak na to uwagi, bo intensywnie mrugałam, chcąc przegnać obraz Cole'a sprzed oczu.

Odwróciłam wzrok, by skupić się na czymś innym niż krew plamiąca niebo i natrafiłam spojrzeniem na Szarego, który właśnie zbliżył się do paleniska.

— Cole był przyjacielem nas wszystkich — zaczął, zwracając uwagę tych, którzy jeszcze go nie zobaczyli. — Jego śmierć nie może niestety być nazwana bohaterską, bo jest zwyczajnie okrutną zbrodnią. Ten atak jest pogwałceniem wszelkich zasad równej gry — mówił, a w jego oczach błyszczały wściekłe ogniki. — Meurtrière uśpiła cały obóz i chciała wybić nas wszystkich, nie dając nam żadnych szans na obronę. — Dookoła rozległy się szepty. Donna spuściła głowę w dół i zacisnęła pięści. Rozumiałam ją. To, co nas spotkało było po prostu nie sprawiedliwe. — Cały nasz obóz został by wybity — kontynuował Szary. — Gdyby nie odwaga jednej osoby. — Wskazał na mnie dłonią.

Po jego słowach na chwilę zapadła pełna szacunku cisza, po czym ktoś nieśmiało zaczął klaskać. Ktoś to podchwycił i już po chwili wszyscy klaskali.

Zarumieniłam się i skuliłam. Nie uważałam się za bohaterkę.

— To co się stało, nie pozostanie bezkarne! — ciągnął Szary. — Wyruszamy już jutro i na swoje życie przysięgam, że śmierć Cole'a zostanie pomszczona!

Zapadła ciężka cisza. Ta jawna niesprawiedliwość wisiała nad nami niczym kotara, dusząca nas kurzem.

Powstrzymałam kaszel.

Szary podniósł nóż. Przez chwilę stał w bezruchu, jakby zamyślony, po czym wskazał ostrzem w stronę mnie i Davida.

David ścisnął moją dłoń, używając jako wsparcia mentalnego i wstał. Podszedł do ogniska, a płomienie oświetliły jego zaczerwienione od płaczu oczy. Chwycił nóż i uklęknął.

Jego ręka drżała, gdy wyciągnął przedramię Cole'a spod całunu. Gdy przymierzył się do cięcia, jego dłoń zadygotała jeszcze mocniej.

Gdy naciął nadgarstek Cole'a i na ułamek sekundy w świetle ognia błysnęła krew, ja znowu zobaczyłam ranę, która odebrała chłopakowi życie.

Nacięcie zabliźniło się i obraz znikł.

Z pomocą Charlie i Sarah ciało zsunęło się do ognia, w powietrze uniósł się dym.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro