XXIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam na koniu w milczeniu, wpatrując się w zmieniający krajobraz. Szary siedział za mną, nieco sztywniej niż zwykle. Było widać, że rana mu przeszkadza.

Zastanawiałam się, czy się do niego odezwać, ale za każdym razem dochodziłam do wniosku, że pozostanę cicho. Nadal czułam niepokój z tyłu głowy, bo nie wiedziałam co zrobię, jeżeli rzeczywiście okaże się, że to wszystko dzieje się z mojej winy.

Kątem oka widziałam jadącą niedaleko nas Emily, dziewczynę o czarnych jak noc włosach. Dołączyła do nas jako przedstawicielka Południa. Była dość milcząca i wycofana, ale byłam w stanie zrzucić to na karb nowej sytuacji i żałoby po utraconych w pożarze towarzyszach.

— Gizela? — spytał, a ja drgnęłam zaskoczona. Oderwałam wzrok od postaci Emily, która od początku drogi nie zaszczyciła nas ani jednym spojrzeniem.

— Co? — spytałam.

— Wtedy, w bazie... — zaczął, a ja od razu zapomniałam o przepowiedni, Emily i całej reszcie, zastanawiając się, co miał na myśli. Pocałunek? — Zobaczyłem coś i nie daje mi to spokoju.

Moje myśli od razu zaczęły miotać się w mózgu, usiłując dojść do tego, co widział.

— Co widziałeś? — spytałam.

— To zabrzmi dziwnie, ale... wydawało mi się, że miałaś skrzydła.

Prawie spadłam z konia, ale udało mi się przytrzymać. No jasne, co innego miał zobaczyć?

Głupia ja, przecież nie mówił o pocałunku.

— Aha... — Nie wiedziałam co powiedzieć, jak zareagować.

— Ale to były tylko zwidy, prawda? — spytał.

To była szansa. Mogłam mu wmówić, że mu się przewidziało i raczej bez problemu by mi uwierzył. Czułam jednak, że mam już dosyć kłamania i sekretów.

— Ech... nie, nie były — odparłam w końcu cicho.

— Nie? — zdziwił się, bo jakimś cudem usłyszał co powiedziałam.

— Nie. Naprawdę mam skrzydła — przyznałam.

Czekałam w milczeniu na jego reakcję, powstrzymując się od zamknięcia oczu. Wbiłam wzrok w horyzont, na którym majaczyły już drzewa.

Zachód.

— Nie wiem, co mam powiedzieć — przyznał. — Umiesz latać?

— Tak — powiedziałam z ulgą, czując jak kamień spada mi z serca. Poczułam się o wiele lżejsza. — To jest fantastyczne, uwierz mi na słowo.

Na chwilę zapadło milczenie i uznałam, że temat się skończył. Ziemia powoli twardniała, pustynia niedługo miała zostać za nami. Widziałam już niewielkie, zeschnięte rośliny, co jakiś czas mijaliśmy większe krzaki. Na horyzoncie majaczyły wysokie drzewa Zachodu, tworzące ciasną plątaninę deszczowego lasu.

— Poznałem twój sekret — powiedział, wytrącając mnie z rozmyślań. Chwilę zajęło mi zorientowanie się, co miał na myśli, bo zdążyłam już zapomnieć o tym, o czym rozmawialiśmy.

— No... i co z tego? — Nie do końca rozumiałam, do czego zmierzał, ale chyba powinnam się już przyzwyczaić, że czasami zaczynał mówić trochę zbyt enigmatycznie.

— Ty nie wiesz nic o mnie — wyjaśnił. Już miałam zaprzeczyć, kiedy uświadomiłam sobie, że ma rację. Nie wiedziałam o nim kompletnie nic.

— No tak... chcesz, żebym o coś spytała?

Chyba wzruszył ramionami, ale nie byłam pewna.

Zastanowiłam się, która rzecz, jakiej o nim nie wiedziałam, była warta tego pytania. W końcu zdecydowałam się na to samo pytanie, które zadał mi David na samym początku.

— Jak się nazywasz? — spytałam.

Przez chwilę milczał, jakby się wahał.

— Jestem Barry — powiedział w końcu.

— Barry... — zbadałam brzmienie jego imienia na języku. — Ładne..., dlaczego je ukrywasz?

— Miałaś jedno pytanie. — Wręcz widziałam przed oczami, jak jego wąskie wargi rozciągają się w powściągliwym uśmiechu.

Zaśmiałam się.

— Proszę? — poprosiłam.

— Nie.

Westchnęłam.

— No spoko. — Przez chwilę chciałam oprzeć się o niego, symbolicznie zakończając temat, ale w porę powstrzymałam się, bo przypomniałam sobie o jego ranie.

Drzewa przed nami rosły coraz bardziej, w miarę jak zbliżaliśmy się do Zachodu.

***

Rozbiliśmy obóz tuż za granicą Południa. Najbliższy trakt był o kilka kilometrów na wschód stąd, więc ryzyko, że ktoś przypadkiem na nas natrafi, było znikome.

Stawianie namiotów tutaj było gorsze nawet od stawiania ich na pustyni. Bo, mimo że suchy piasek rzadko współpracował, twarda ziemia przy granicy była o tyle trudniejsza, że trzeba było rozbijać ją kamieniem, aby cokolwiek na niej postawić.

Po dwóch godzinach nieustannej roboty wyczerpana padłam na ziemię tam, gdzie stałam i nie zamierzałam się z niej ruszać nawet po to, by pójść do namiotu. Moje mięśnie paliły żywym ogniem i już czułam nadchodzące zakwasy.

Po chwili poczułam, że ktoś szturchnął mnie w ramię. Nie otworzyłam jednak oczu.

— Halo? Ziemia do madame. — Usłyszałam. Od razu wiedziałam, kto mi przeszkadza.

Wystarczyło samo przezwisko.

— Madame jest niedostępna — wymamrotałam. — Wróć później.

Poczułam, że szturchnął mnie jeszcze raz. Jęknęłam i rozchyliłam powieki.

— Co? — mruknęłam.

— Mamy to! — Uśmiechnął się krzywo. — Wstawaj.

— Nie — jęknęłam. — Otwarcie dla ciebie oczu to szczyt moich możliwości. Możesz mówić, ja się stąd nie ruszam.

Zamierzałam ponownie zamknąć oczy, ale David bezceremonialnie chwycił mnie za ramię i pociągnął do góry.

— Twoje włosy są całe z piachu — skomentował, po czym bez pytania potarmosił je dłonią. Przymknęłam oczy, gdy krótkie kosmyki wykonały chaotyczny taniec pod jego ręką i opryskały moją twarz piaskiem.

— Hej! Nie prosiłam.

— Twoje włosy o to błagały — stwierdził. — Wstawaj.

— Mięśnie mnie bolą, David — wytłumaczyłam. — Nie ruszam się nigdzie.

— Zakwasy trzeba rozruszać — oznajmił. — Idziemy poćwiczyć.

— Zakwasy będą jutro! — zaprotestowałam, gdy wstał i pociągnął mnie za sobą do góry.

Całą drogę, gdy wlokłam się za nim, marudziłam i jęczałam, ale z każdym krokiem mimowolnie coraz bardziej wchodziłam w treningowy nastrój.

Ćwiczyliśmy krócej niż zwykle, bo niezależnie od chęci, nadal wszystko mnie bolało. Przećwiczyliśmy podstawowe ataki, bloki i pracę nóg, która wbrew pozorom odgrywała ważniejszą rolę, niż kiedyś myślałam.

Zdyszana, oparłam się o wysokie, potężne drzewo.

— Obalam twoją teorię — powiedziałam. — Nie pomogło.

— Ale jesteś coraz lepsza — stwierdził i tu musiałam się z nim zgodzić. Z każdym treningiem szło mi coraz lepiej i coraz bardziej mi się to podobało.

Przez chwilę milczeliśmy i było słychać tylko mój ciężki oddech.

— Nie chciałabyś się przenieść? — spytał nagle. Gdybym miała ze sobą wodę, zdecydowanie bym ją wypluła.

— Co? — spytałam zaskoczona. — Gdzie?

— Do mojej grupy — uściślił. — Marnujesz swój talent do miecza.

Spojrzałam na miecz Cole'a, który nadal miałam w ręce, opierając jego czubek o twardą ziemię.

— Wydaje mi się, że ostatnia osoba, która to zrobiła, zginęła w pierwszej walce.

— Evie — zgodził się. — To był przypadek.

— Nie wiem — powiedziałam. — Pomyślę o tym — dodałam.

Nie mogłam powiedzieć, że nie rozważałam takiej opcji. Ale w tamtym momencie miałam za dużo na głowie, by myśleć jeszcze o tym.

— Każdy zaczynał w grupie Donny, wiesz — powiedział po chwili.

— Naprawdę?

Pokiwał głową.

— Wiesz, nie dołączają do nas osoby wyszkolone do walki czymkolwiek. Coś jak ty — dodał.

Zaśmiałam się pod nosem, choć w zasadzie miał rację.

— Część osób przenosi się później, część zostaje z Donną. Jej grupa zawsze była w zasadzie najliczniejsza.

Pokiwałam głową.

Jeszcze przez dłuższy czas siedzieliśmy i luźno rozmawialiśmy. Pilnowałam jednak, by nie zboczyć na poważne tematy — przepowiednia, katastrofy, śmierć, sekrety — zwyczajne tematy, których unika zwyczajna dziewczyna.

Oczywiście.

***

I oto rozdział!

Spodobało wam się imię Szarego?

A teraz ważne pytanie, bo widzę, że w komentarzach formują się dwie frakcje:

Który ship popieracie: Gizela x David czy Gizela x Barry? I jakbyście te shipy nazwali?

(Wrzucę wam jeszcze jeden rozdział, bo kazałam wam dłuugo na siebie czekać ;)

Do następnego,

~tricky


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro