XXXV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Przepraszam, że to zajęło tak długo, Gizela — powiedziała Donna, opierając się o kamienną ścianę. Mrużyła oczy i wyglądała na zaspaną, mimo iż minęło już południe. — Zdrzemnęłam się i straciłam poczucie czasu.

— Nic się nie stało — odparłam i również oparłam się o wychłodzony kamień.

— Więc — Donna przetarła twarz dłońmi — chciałaś porozmawiać? O co chodzi?

Powiedzieć, że wyglądała na zmęczoną, to jak nic nie powiedzieć. Donna musiała być wyczerpana, jakby w ogóle nie spała.

— Ja... — Jej stan lekko wytrącił mnie z równowagi. — Wszystko w porządku? Wyglądasz na... przymuloną — dodałam po chwili zastanowienia, starając się zabrzmieć łagodnie.

— Tak, jasne, po prostu nie wysypiam się ostatnio... jest dużo rzeczy do ogarnięcia. — Pokiwała głową, jakby sama się z sobą zgadzała. — Nadal jest trochę do zrobienia, więc... o co chodzi?

Potrząsnęłam głową, bo prawie zapomniałam, po co spotkałyśmy się na tym korytarzu.

— Chciałabym poprosić o transfer.

— Transfer? Gdzie? — Jej oczy lekko się rozszerzyły.

— Do grupy Davida — odparłam, splatając palce za plecami.

Donna jeszcze przez dwie sekundy przetwarzała tą informację.

— Do Davida? — Uniosła brwi.

— Nie musisz podejmować tej decyzji teraz... — zaznaczyłam od razu. — Nie widzę pośpiechu...

— Nie, nie, w porządku. Daj mi tylko chwilę pomyśleć.

Pokiwałam energicznie głową. Jednak „chwila" przeciągała się i cisza stała się niezręczna.

— Może na razie pójdę i pogadamy...

— Nie, nie. Posłuchaj, Gizela, nie widzę żadnego powodu, dla którego nie miałabym cię puścić... — Nadzieja rozpaliła moje serce. — Ale chcę być pewna, że dobrze przemyślałaś tą decyzję.

— Bardzo dobrze — zapewniłam. — Pod każdym możliwym kątem.

Donna zaśmiała się cicho.

— Widzę ten entuzjazm. — Uśmiechnęła się do mnie. — Ale nalegam, przemyśl to jeszcze raz. Rozwieszanie prania i temu podobne rzeczy to jednak nie to samo, co prawdziwa walka mieczem.

Pokiwałam głową, ukrywając zniecierpliwienie.

— Donna, przemyślałam to. Serio.

Przez chwilę milczała.

— W porządku.

Tym razem to mi chwilę zajęło przetworzenie jej słów.

— Naprawdę? Zgadzasz się? — zaniemówiłam ze zdziwienia.

— Jasne. Widziałam was kilka razy, dobrze wiem, jaki masz talent.

— Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Powstrzymałam się od podskakiwania w miejscu. Donna zaśmiała się.

— Idź, pochwal się komuś, zanim cię rozsadzi.

Żartobliwie jej zasalutowałam i po chwili już mnie nie było. Uskrzydlona, skręciłam w prawo i ledwo uniknęłam wpadnięcia na osobę, która akurat szła w drugą stronę.

— Ło, co cię tak uszczęśliwiło, dzieciaku? — Emily uniosła brew.

Odwróciłam się w jej stronę, zakłopotana, co nie zmyło z mojej twarzy szerokiego uśmiechu.

— Przenoszę się!

— Hę? ­

— No wiesz, z mojej poprzedniej grupy do... — zaczęłam tłumaczyć, dostrzegając, że Emily również ma niewielkie cienie pod oczami. One obie siedziały całą noc czy jak?

— A, tak, wiem o co chodzi. Jasne. — Pokiwała głową. — Skąd dokąd?

Przez chwilę się zawahałam, bo „od Donny do Davida" raczej nic by jej nie powiedziało, jako iż nie znała żadnej z tych osób.

— Będę teraz walczyć. Mieczem — powiedziałam w końcu.

Emily pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Pewnie masz tego po dziurki w nosie, ale... przemyślałaś to?

Już miałam westchnąć, gdy Emily zadała jeszcze jedno pytanie.

— Widziałaś kiedyś na oczy krew?

Zbiła mnie z tropu tym pytaniem, więc chwilę się wahałam.

— Nie mam na myśli małego skaleczenia — uściśliła.

— Ja... — zaniemówiłam.

— Tak myślałam.

Przez chwilę milczałam, otwierając usta jak ryba.

— Słuchaj, nie mam zamiaru cię zniechęcić. Sądząc po tym bananie na twojej twarzy i tak by mi się nie udało — dodała. — Ale z doświadczenia ci powiem, ćwiczenia to nie to samo co bitwa. Dopiero gdy kogoś zabijesz, naprawdę rozumiesz, że nie ma odwrotu. Że nic już nie będzie takie samo.

Jej wypowiedź zabrzmiała grobowo.

— Chyba cię zszokowałam — stwierdziła, gdy dłuższy moment się nie odzywałam. — Pójdę już.

Odchodziła, gdy udało mi się odchrząknąć i zawołać za nią.

— A co jeśli ktoś zasłużył na śmierć?

Zatrzymała się i gwałtownie odwróciła głowę. Krótkie włosy opadły do tyłu, oczy błysnęły.

— To nic nie zmienia — dodała ponuro.

Nie zarejestrowałam, kiedy zniknęła. Stałam na korytarzu, nie potrafiąc się poruszyć.

Gdy Emily odwróciła się w moją stronę, przypomniałam sobie coś, o czym od bardzo dawna nie myślałam.

Moje pierwsze spotkanie z Meurtrière.

***

Znowu jestem na górze. Stoję po kostki w śniegu. Nie mam na sobie specjalnego obuwia. Nie mam na sobie nawet kurtki. Mam tylko standardową koszulę i spodnie, to, co mam na sobie praktycznie codziennie. Nagle słyszę rumor za plecami. Odwracam się. Widzę lawinę, która leci prosto na mnie.

Chcę biec, biec prosto przed siebie, ale moje nogi grzęzną w śniegu i z każdym krokiem zapadam się coraz bardziej. Już po chwili biała masa sięga mi do talii, a ja nadal poruszam się jak w melasie, niezdolna uciec temu, co nadchodzi.

Czuję jak ogrom lawiny przetacza się po moich plecach i wciska mnie w podłoże. Dookoła mnie jest tylko biel, czuję nacisk z każdej możliwej strony, śnieg ściska mi płuca, pozbawia tchu. Duszę się. Ból przeszywa każdą komórkę mojego ciała, a ja desperacko walczę o oddech.

Nigdzie nie ma powietrza, tylko wszechobecna biel i niekończący się ból.

Biorę gwałtowny oddech i łapczywie połykam życiodajny, słodki tlen. Dotykam każdej części swojego ciała, rąk, brzucha, twarzy, nie wierząc, że wciąż je mam. Czuję łzy spływające mi po twarzy i nagłą niemoc, gdy opływa mnie ulga.

Chcę oprzeć ręce na kolanach, bo czuję, że zaraz się przewrócę, ale napotykam jedynie śnieg.

Mija może chwila, gdy ponownie słyszę rumor za swoimi plecami.

Zalewa mnie panika, szczęście się ulatnia i pozostaje jedynie gorzkie poczucie rozpaczy.

Bo prawda jest taka, że nie potrafię się stąd uwolnić.

Instynkt przetrwania szarpie mną do przodu, szamotam się i wiję, pragnę wyrwać nogi z obklejającego je śniegu i choćby na czworakach czołgać się przed siebie.

Sunę po śniegu, moje ręce się trzęsą, ale nie pokonuję nawet dwóch metrów, gdy ponownie zasypuje mnie lawina.

Ściska moje płuca.

Pozbawia mnie tlenu.

Ponownie wciągam powietrze i znowu stoję na własnych nogach, nie wierząc, że żyję, zalewa mnie ulga i szczęście i ponownie wszystko zostaje mi wyrwane z rąk i poszarpane na kawałeczki na moich oczach, gdy słyszę rumor za plecami i walka o przetrwanie rozpoczyna się jeszcze raz.

I jeszcze raz.

I jeszcze raz.

Jestem coraz bardziej wyczerpana tą ciągłą huśtawką słodkiej ulgi, tlenu w płucach i gorzkiej rozpaczy, gdy duszę się śniegiem.

Ponownie stoję na górze, nie mam na sobie kurtki i tym razem jestem świadoma, że za chwilę wszystko zacznie się od nowa. Mimo to płaczę z radości, iż nadal żyję.

Nagle czuję, że napina się lina na mojej talii, której przecież nie powinno tu być. Podnoszę ją do oczu, nie dowierzam, ale ponownie słyszę rumor i desperacko chwytam się tej ostatniej szansy niczym tonący brzytwy.

Ściskam linę między palcami i podążam za nią, odrętwienie znika i nagle śnieg nie trzyma już moich nóg w swoich zimnych ramionach, nie próbuje za wszelką cenę mnie zatrzymać. Idę coraz szybciej, rumor cichnie i po chwili nie stoję już na górze.

Otacza mnie jasnoszara przestrzeń. Nic tu nie ma. Przed sobą widzę kobietę, stoi do mnie tyłem, jej kontury są rozmazane.

Jej tu nie ma.

Ja tu jestem.

Kobieta wysupłuje się z rękawów swojej sukni, najprawdopodobniej rozbiera się do snu.

Odsłania jedno ramię, drugie.

Jej skórę pokrywają koślawe motyle, jeden obok drugiego, wykonane niewprawną ręką.

Gwałtowna świadomość uderza mnie, a ja zataczam się do tyłu.

Jeden krok.

Drugi.

Kobieta gwałtownie się odwraca, jej krótkie, ciemne włosy opadają do tyłu, ale nie zdążam dostrzec jej twarzy, bo zataczam się o jeszcze jeden krok do tyłu i wszystko znika.

Znowu jestem na górze.

Znowu słyszę rumor.

Ale tym razem wokół mojej talii nie ma liny, która mogłaby mnie ocalić.

Biegnę do przodu, ale śnieg niczym melasa utrzymuje mnie w miejscu. Lawina ponownie mnie zasypuje, brutalnie wyciska tlen z moich płuc, nie zostawiając ani jednej cząsteczki, która trzymałaby przy życiu moje komórki.

— Gizela? Gizela!

Dlaczego biel może mówić? Czy w ogóle powinno mnie to dziwić?

Nie jestem pewna, czy się poruszam, czy stoję w miejscu.

Nie wiem.

Nagle czuję, że moje stopy zamarzają, jakby pokrywał je lód. Uczucie rozchodzi się dreszczami po moim ciele, dosięga serca, twarzy, przeszywa malutkimi igiełkami mój mózg.

Przerażona, otwieram oczy i unoszę się na dłoniach.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro