*09*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Niall


- Niall?! - usłyszałem krzyk obok ucha. - Słuchasz w ogóle?

Dopiero teraz podniosłem spojrzenie ze swoich butów na stojącą obok postać. Był to Louis, brązowowłosy chłopak, o niebieskich jak bezchmurne niebo oczach. Wiecznie roześmiany, typowy błazen. Chłopak Harry'ego i mój przyjaciel. Traktowałem go jak brata.

- Tak? - zapytałem spoglądając na niego.

- Ugh... Nie słuchałeś, zresztą jak zwykle. - westchnął poirytowany.

- Wybacz, zamyśliłem się. - odparłem.

- Taylor mówi, że zejdzie mu się nieco więcej czasu z naprawą Nissana. Nie wyrobi się do następnego wyścigu, w porządku? - zapytał uważnie lustrując mnie wzrokiem.

- Nie spieszy mi się, już się nie ścigam. - odrzekłem i ruszyłem w stronę chodnika.

- A wyścig z Malikiem? - zapytał zdziwiony i złapał mnie za ramię, zmuszając, abym się zatrzymał.

- Coś wymyślę. - zapewniłem. - A teraz idziemy na to piwo?

Louis wraz z tróją chłopaków zgodnie pokiwali głowami. Ruszyli zaraz za mną. Tomlinson zrównał się ze mną, ale nic więcej nie powiedział. Szliśmy w milczeniu.


Minął już tydzień od wyścigu. Dwa dni temu do mojego biura wpadł Zayn. Przez ten czas chodził jakiś struty i cichy, więc bardzo się zdziwiłem, gdy zauważyłem na jego twarzy szeroki uśmiech. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem czegoś nie ćpał. Z nim to nigdy nic nie wiadomo. To cały Zayn. Pokazał mi jakieś nagranie w telefonie. Był to nagrany fragment naszego wyścigu. Dopiero w połowie zorientowałem się do czego zmierza.

Podczas wyścigu trzeba było dotrzeć w jeden ustalony punkt i wrócić na metę. Na śmierć zapomniałem o tym  szczególe. To wszystko wina Zayna. Przez niego byłem taki wkurzony, że nie myślałem logicznie.  Tamtego dnia żaden z nas nie wygrał. Ja nie spełniłem warunku, Malik nie przekroczył mety. Zatrzymał się wtedy przy tym kontenerze, w który wjechał. Gdyby minął metę, musiałbym go wysłuchać. A tego przecież nie chciałem. Tak przynajmniej myślę... Wróciliśmy do punktu wyjścia.


Teraz wraz z chłopakami wyszliśmy z uliczki i ruszyliśmy chodnikiem. Aby dostać się do najlepszego baru w mieście, musieliśmy wejść na  teren Malika. Miałem nadzieję, że ten padalec siedzi w swojej jamie, czyli w domu. Nasz cel podróży znajdował się dosłownie za najbliższym rogiem, kiedy usłyszałem wołanie tuż za nami.

Odwróciłem się na pięcie i spojrzałem w tamtą stronę. W naszym kierunku zmierzała grupka ludzi. Nigdzie nie widziałem Zayna. Tylko ludzie z jego gangu. Świetnie! Byłem pewien, że zepsują mi cały wieczór.

- Gdzie się panowie wybierają o tak późnej porze? - zapytał żartobliwie łysy chłopak z baseballem w ręku. Nie za ciekawie się to zapowiadało.

- Planowaliśmy zrobić zrzutkę na fryzjera dla ciebie, przydałby ci się. - wypalił Louis podchodząc do nich bliżej.

- Wiedzę, że trzymają się was żarty. - ponownie głos zabrał łysol i wyszczerzył się szeroko.

Zza jego pleców wyszło trzech dryblasów. Nie byli to jednak wszyscy. Chyba naprawdę prześladował mnie pech. Dan wraz z Johnem wyciągnęli noże. W duchu przeklinałem siebie za to, że wszelaką broń palną zostawiliśmy w kryjówce. Przecież nie weszlibyśmy z pistoletami do klubu. Nawet głupiego scyzoryka nie miałem!

- Chyba nie będziemy robić scen przy ludziach. - uśmiechnął się chłopak stojący naprzeciwko.

Jak na zawołanie grupka mężczyzn nas otoczyła. Czy chcieliśmy tego, czy nie, zostaliśmy siłą zaprowadzeni w boczną uliczkę. Cudownie! Zabiję Malika. Jak następnym razem go spotkam, to nie będę dla niego taki miły. Nasyła na mnie swoich ludzi? Nie chce mu się brudzić swoich rączek? To do niego niepodobne.

- Puszczać pojeby! - warknął Louis i od razu tego pożałował.

Oberwał kijem w brzuch i aż się skulił. Dłużej się temu nie przyglądałem. Była nas co prawda piątka, ale nie zamierzaliśmy stać i czekać aż w końcu odpuszczą lub się nami znudzą. Przeciwko nam było z dziewięć osób. Zaczęła się szarpanina.  Łysy chłopak zamachnął się po raz kolejny na Tomlinsona, celując w jego głowę. Niewiele myśląc, wyciągnąłem rękę, osłaniając go. Drewniany kij z dużą siłą uderzył mnie w rękę. Usłyszałem głośny trzask i poczułem ból.

- Kurwa! - wrzasnąłem, łapiąc się za złamaną już kończynę.

Louis podniósł się z ziemi i spojrzał na mnie próbując odnaleźć się w tym chaosie. Dan leżał na ziemi z nożem wbitym w udo. Klął pod nosem, osłaniając rękami głowę, kiedy to trzech facetów kopało go po całym ciele.

- Louis! - zawołałem. - Zgarniaj Matta i pomóżcie mu. - wskazałem na jednego z naszych.

Łysy mężczyzna stał naprzeciwko mnie i mierzył zimnym spojrzeniem. W jego ręku wciąż znajdował się kij, który teraz opierał o swoje ramię.

- Niall Horan we własnej osobie. - uśmiechnął się. - Gdzie podziały się moje maniery?

Podszedł bliżej i po raz kolejny próbował zamierzyć się, tylko tym razem na mnie. Zdrową ręką złapałem za kij i szarpnąłem w swoją stronę. Łysol mimowolnie przestąpił kilka kroków w przód i zderzył się z moją pięścią. Chwilę się szarpaliśmy, ale ostatecznie udało mi się zdobyć baseball. Tym razem on oberwał z niego w nogi. Runął jak długi na ziemię. Doprawiłem mu kilka kopniaków i ruszyłem do Dana.  Napastnicy byli tak pochłonięci katowaniem chłopaka, że nie zauważyli mojej osoby. Przywaliłem jednemu w głowę, a drugi oberwał po plecach. Reszta zostawiła swoją ofiarę w spokoju i skupili się teraz na mnie. Kątem oka zauważyłem Louisa i Matta. Przy nich znajdowało się najwięcej przeciwników. Było ich za dużo. Nie byliśmy w stanie się dłużej bronić. Wystarczyło, gdy dwóch z nich odebrało mi drewniany kij i znów byłem całkowicie bezbronny.

- Panowie, kończcie już tę zabawę. - powiedział jeden z zakapturzonych mężczyzn.

Jednym uderzeniem posłał mnie na ziemię. Poleciałem na uszkodzoną rękę i aż zawyłem  z bólu. Szybko odwróciłem się na bok, ale nie miałem możliwości się podnieść. Od razu zostałem przygnieciony butem.

- Pora powiedzieć dobranoc. - zaśmiał się gardłowo.

Ostatnią rzeczą jaką  widziałem, to obcas buta zmierzający prosto w moją twarz. Czułem tylko pieczenie na policzku. Szybkie kroki, które zaczęły się oddalać wskazywały na to, że nasi napastnicy odpuścili.

- Żyjecie? - po dłuższej chwili  usłyszałem głos Louisa.

Z tego co wywnioskowałem, to znajdował się daleko ode mnie. Po drugiej stronie z całą pewnością był Dan, rozpoznałem to po jego jękach i cichych przekleństwach.

- Chyba tak. - odpowiedział mu Matt. - Ale nie widzę Johna.

- Tu jestem. - zawołał znajomy głos. Znajdował się najbliżej mnie.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Wszyscy byli cali, no może nie tak do końca. Ważne, że banda tych debili nikogo nie zabiła. Tego bym już nie darował. Takie bójki zdarzają się ostatnio coraz częściej, ale rzadko kiedy ja sam jestem ich uczestnikiem. Zazwyczaj nie szukam kłopotów.

- A ty Niall? - zapytał Louis.

- Póki nie zabiję Malika, nigdzie nie ruszam się z tego świata. - odparłem, otwierając dopiero oczy.

I byłem pewien, że oprócz złamanej ręki, kilku sińców i zadrapań, miałem spuchnięte oko. Nie czułem lewej strony twarzy. Sięgnąłem do niej ręką i zaśmiałem się.

- Co myślicie panowie o zemście? - zapytałem.

&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro