Na wieki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wszystkie domy są w gruncie rzeczy do siebie podobne. Mają ściany, dachy i te zazwyczaj prostokątne dziury w murach, zwane drzwiami, często zasłonięte przez drewno szkło lub przynajmniej materiałową płachtę. Każdy jest też zamieszkany, nawet jeśli już nie przez ludzi, to przez zwierzęta i rośliny, z chęcią wsuwające korzenie między kruszące się cegły. Zazwyczaj też posiada swego rodzaju podłogę, okna, a czasem nawet i meble, o ile te nie zostały zabrane wraz z odejściem ludzkich mieszkańców. Jeden z takich oto domów, mieszczący się gdzieś w połowie drogi między biednymi, szybko niszczącymi się lepiankami, a luksusowymi willami, stał na przedmieściach sporego miasta. Nieduży co prawda, bo z trzema zaledwie pomieszczeniami, ale właścicielce to w zupełności starczało. Była ona bowiem typową studentką z bogatej raczej rodziny, wiecznie zapracowaną i niemającą czasu nawet na utrzymanie w czystości większej przestrzeni niż ta posiadana.

Jak już zostało wspomniane, domek miał trzy pokoje – dwa mniejsze pełniły od dawien dawna funkcję sypialni i łazienki, z największego zaś uczyniono zarazem kuchnię i salon, teoretycznie zawsze gotowy do przyjęcia gości, którzy i tak nie wpadali zbyt często. To właśnie w tym pomieszczeniu zaczęła, a także zakończyła się pewna ważna, choć niestety nieznana światu historia. Co prawda, zapewne większości nie zapadłaby ona na długo w pamięć, nie w formie, którą znała właścicielka mieszkania, jednak nieliczni świadkowie znający całą sytuację, długo jeszcze nie mogli pozbyć się jej z pamięci.

Kuchnia w domu należała do tych jasnych i dość przestronnych mimo niewielkich rozmiarów. Urządzono ją raczej w nowoczesnym stylu, wtedy akurat bardzo modnym. W oknie nie wisiała żadna firanka, jej miejsce zastąpiła prosta beżowa roleta, łatwiejsza w czyszczeniu, na parapecie stały tego samego koloru donice z kaktusami, jedynymi kwiatami, które nie uschłyby przez rozkojarzenie właścicielki. Wzdłuż idealnie białej ściany ustawione były bladoszare szafki i kuchenka, z boku stała niewielka, nijaka lodówka, dobra dla jednej osoby.

Na jednej z szafek zaś zajął miejsce on, Toster.

Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic niezwykłego – ot, prosty, w typowym dla tego typu urządzeń, srebrnym kolorze, zbierający głównie kurz przez rzadkie użytkowanie i jeszcze rzadsze czyszczenie. Nie, żeby było mu z tego powodu przykro, szczerze nie znosił tego uczucia, gdy siłą wpychano w niego chleb, a wysokie temperatury nie działały zbyt dobrze na samopoczucie przedmiotu. Dlatego też nie narzekał na to, że właścicielka prawdopodobnie w ogóle o nim nie pamiętała, choć stał w widocznym miejscu, jakby chciała się pochwalić przed gośćmi, że stać ją na ten niewielki luksus. W końcu sprzęt nie musiał się męczyć, a jeśli już przyszło mu pocierpieć te parę minut w miesiącu, spełniał swe zadanie wręcz perfekcyjnie.

Ze swojego stanowiska na blacie szafki miał doskonały widok na calutką kuchnię. Na stojące na kuchence zużyte Garnki, praktycznie codziennie narzekające na swój los, i twierdzące, że „kiedyś to było", na dumny Czajnik, każdego ranka puszczający kłęby pary z dużych płuc, na wzdychającą w jego stronę, zapatrzoną w te popisy Szklankę i wiecznie gubiące się, hałaśliwe Sztućce, które w przeciwieństwie do innych znały już każdy zakamarek mieszkania i lubiły się tym chełpić.

Często też patrzył w kąt kuchni, ten przy drzwiach. Stał w nim niewielki, grafitowy Kosz na papier – tak przynajmniej wynikało z ulotki na nim – używany jednak bardziej jako pojemnik ma wszelakie odpadki. Nie wydawał się z tego powodu zadowolony, ale nie skarżył się nigdy, tylko w ciszy znosił niewdzięczne, wręcz poniżające dla niego zajęcie. Mimo wszystko nie stracił nic ze swej początkowej świetności, nadal pełen elegancji i jedynej w swym rodzaju plastikowej urody. Każdy jego delikatny ruch odznaczał się pewną dozą gracji i wyrafinowaniem kogoś stworzonego do celów wyższych niż zbieranie odpadków. Nie kwestionował jednak swego położenia, pełen wiary w to, że cała ta sytuacja kryje w sobie coś więcej i przyniesie mu w końcu szczęście.

Kosz ten, choć wydawał się niepozorny, często skupiał całą uwagę Tostera. Lubił on patrzeć na szybkie i zdecydowane, a jednak na swój sposób delikatne ruchy klapy, subtelne wzorki na grafitowym plastiku, dumną, pełną niewymuszonej elegancji postawę. W jakiś sposób uspokajało to go, choć budziło coraz większą chęć, by móc odezwać się do współlokatora. Jednak gdy tylko otwierał usta, by zabrać głos, czuł, że olej na kołach zębatych zaczyna mu szybciej parować, a wygląd Kosza i świadomość jego prawdziwego przeznaczenia sprawiały, że nie mógł wydusić słowa, a jedynie rumienił się i nagrzewał niemiłosiernie.

Zapewne stałby tak całe lata, nie mając dość śmiałości, by wydusić choć słowo w stronę Kosza, gdyby nie to, że pewnego dnia los postanowił się do niego uśmiechnąć. A raczej nie tyle los, co sam Kosz, który wyczuł spoczywający na nim wzrok Tostera i odwzajemnił jego spojrzenie z nieśmiałym, jednak niezwykle pociągającym uśmiechem. Toster poczuł, że z zachwytu brakuje mu tchu, a mechaniczne serce zaczęło bić szybciej, jakby chciało zaraz wyskoczyć z obudowy i wpaść do Kosza, po czym zostać tam już na zawsze.

To był przełomowy moment w ich losach. Od tego czasu całymi dniami wpatrywali się w siebie nawzajem z coraz pewniejszymi uśmiechami i z każdą dobą jeszcze czulszymi spojrzeniami. Zrodziło się między nimi niezwykłe uczucie, którego nic nie mogło zniszczyć. Monotonię życia rozproszyły coraz to nowsze i mocniejsze emocje oraz doznania, jakich jeszcze żadne z nich nigdy nie czuło. Zniknęła początkowa nieśmiałość, wstyd schował się, by już nigdy nie wyjść. Czułe słowa wymieniane nawet, gdy inni słyszeli, wzajemne plany i obietnice dawały im nadzieję i chęć do jak najszybszego działania. Najważniejsze, że mieli siebie nawzajem, wierzyli, że razem będą w stanie dokonać tego, co niemożliwe. Dnie mijały im na wspólnych rozmowach, uśmiechach, radościach, noce stały się czasem pieszczot i coraz odważniejszych marzeń, które skrywali przed resztą mieszkańców. Nikt nie mógł ich im zabrać. Nie zwracali uwagi na zgorszenie i tak wiecznie narzekających, tylko pozornie cnotliwych Garnków ani na pełen politowania wzrok Talerza. Kąśliwe uwagi zakurzonej Zastawy Stołowej spływały po nich i nie zostawiały po sobie najmniejszego śladu, zazdrosne spojrzenia posyłane przez Szklankę nie tkwiły z pamięci, wypychane z niej przez wspomnienia pełnych miłości oczu bliskiego przedmiotu. Nic nie mogło zaburzyć ich szczęścia. Nie wyobrażali sobie życia bez siebie, w końcu znaleźli sens w mieszkaniu właśnie w tym domu.

Jednak niestety, to nie była bajka i ich szczęście po miesiącach spokoju zostało gwałtownie zburzone, jakby było niczym więcej niż nietrwałym domkiem z kart.

Stało się to zwyczajnego, letniego poranka. Właścicielka domu właśnie zdała skończyła i poprzedniego wieczoru świętowała tę jakże ważną i radosną okazję z przyjaciółmi w klubie. Gdy w końcu wróciła nad ranem, padła na łóżko i tak przespała kamiennym snem kilka godzin. Obudziło ją dopiero nieznośne uczucie suchości w gardle oraz łupanie w głowie. Zwlekła się z łóżka i zaspana poczłapała do kuchni, myśląc tylko o szklance zimnej, orzeźwiającej wody. Z powodu dużej ilości promili we krwi zataczała się od ściany do ściany, mocno trzymając wszystkiego, czego tylko mogła. Mimo to co chwilę traciła równowagę. Wypadek był nieunikniony i zdarzył się, gdy puściła na chwilę ścianę, by złapać za drzwi i kontynuować wędrówkę w stronę szafki ze szklankami.

Po całym mieszkaniu rozniosło się echo łamanego plastiku połączone z pełnymi zaskoczenia, nieco niewyraźnymi przekleństwami nadal nie do końca trzeźwej kobiety.

Toster poczuł, że nie może oddychać. Wpatrywał się zszokowany w to, co zostało z jego Kosza, czując, jak ogarnia go rozpacz. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł też żyć bez swej miłości.

Jego serce należało do Kosza.

Dlatego ostatni raz spojrzał w stronę święcącej na suficie złotej lampy i rzucił się z szafy. Uderzył o podłogę, niszcząc sobie wnętrzności i uszkadzając zewnętrzną powłokę tak, że nie dało się już nic zrobić. Zdążył jeszcze jedynie spojrzeć na ciało Kosza i uśmiechnąć się słabo, jednak z miłością, po czym po raz ostatni zamknął oczy i skonał.

W pomieszczeniu rozległy się kolejne przekleństwa, gdy do kobiety dotarło, że musi aż dwie rzeczy wyrzucić do śmietnika. W swoim stanie nie miała nawet siły na segregację, więc po prostu wyrzuciła je do najbliższego kontenera.

Pozostałe przedmioty zamrały, jednak ledwie wyszła, cała kuchnia wypełniła się podekscytowanymi szeptami, czasem przerywanymi przez nie zawsze szczery szloch.

Zaś mimo straszliwego końca Kosz i Toster spełnili swoje marzenie i przynajmniej po śmierci już na zawsze byli razem. Owocem ich miłości, jej jedynym dowodem stał się wielofunkcyjny blender, który powstał z ich resztek.

Taki był koniec prawdziwej miłości. Tylko Garnki nadal gadały, a Szklanka zaczęła zachowywać względem Czajnika większy dystans, choć stęsknione serce i tak zbyt często wygrywało ze strachem przed powtórzeniem tragicznych losów współlokatorów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro