II. Siódemka, Brutus i lody z Anielskiej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Józek uśmiechnął się lekko i podwinął rękawy do łokci, po czym rzucił przelotne spojrzenie ku zaskoczonej Faustynie. Wiola zachichotała, opierając brodę na dłoniach i przyglądając mu się z zaciekawieniem, ku niezadowoleniu Piotrka. Brunet zerknął ku pani Smokowskiej, czekając na jej dalsze słowa. Denerwował się tą chwilą już od wielu dni, kiedy to brat uznał, że pośle go do sercowskiego liceum. Po tym jak zrobił mu awanturę, zakończoną kilkugodzinną ciszą, postarał się jednak przyswoić nową sytuację, oswoić ją w swoim wzburzonym sercu.

     Jeśli jednak ktoś powiedziałby, że Józek był z tego powodu zaskoczony – skłamałby. Irysowskiemu nie uśmiechało się wchodzić w nową społeczność, w dodatku tak specyficzną (bo trzeba sobie szczerze powiedzieć, że szkoły katolickie są specyficzne). Na domiar złego Michał wymyślił, żeby ulokować brata w internacie i ściągać do siebie tylko w święta i w ważnych sprawach, tak więc Józek pojawił się w liceum z bagażem nie tylko materialnym, ale i duchowym, o wiele cięższym. Jednakże był na to przygotowany – tak miało być, to nie była pierwsza szokująca sytuacja w jego życiu. Ustalili to i nie było dla niego niespodzianką, że we wrześniowy poranek znalazł się w takim, a nie innym miejscu. Cóż, podobno Przypadek to imię Ducha Świętego. No, może ta szkoła – wydała mu się niecodzienna. Co za szaleniec pomalował wszystko na żółto? Irysowski czuł się tak, jakby zamknięto go w wybiegu dla kurczaków, jednak nie powiedział tego głośno, gdy szedł korytarzem. Starał się podziwiać powieszone tam obrazy, gdyż sztuka była mu o wiele bliższa niż Bóg, który także miał swoje honorowe miejsce w Żółtym Liceum. Jak gdyby zapomniał, że cały świat był wyrazem sztuki właśnie tego Boga. Zmienienie szkoły z liceum ogólnego na katolickie wiązało się jednak z zaakceptowaniem nie tylko siostry Jagody, lecz Dyrektora, który czuwał nad tym wszystkim z nieco innego gabinetu

     Kłamstwem byłoby też jednak stwierdzenie, że Józef Irysowski nie widział pozytywów w zaistniałej sytuacji. Wręcz przeciwnie – cieszył się pięknym otoczeniem, lubił obserwować ludzi i uważał za wyjątkowo ciekawą sytuację na korytarzu. Gdy więc zauważył pod oknem ową długowłosą szatynkę, której nadgarstki ścisnął nieco za mocno i która ofuknęła go z poirytowaniem, poczuł dziwne ciepło w sercu. Może to będzie ta jedna znajoma osoba? Siostra Jagoda powiedziała mu, że zawsze lepiej mieć gdzieś jedną bratnią duszę, by czuć się choć trochę mniej samotnym. Choć uznał to za czcze gadanie i wyświechtane ładne słówka, miało to w sobie jakiś – może sercowski – sens.

     — Józek uczył się wcześniej w klasie o profilu biologiczno-chemicznym w Batorym, na pewno znacie to liceum w Warszawie... Jednak postanowił po części zmienić rozszerzenia i dołączyć do nas. — Polonistka uśmiechnęła się, składając dłonie jak do pacierza, po czym posłała chłopakowi spojrzenie pełne troski, jakby chciała powiedzieć „wszystko będzie dobrze". — Siadaj, mój drogi, a wy, proszę, skupcie się, wybierzemy nowy samorząd. Proponuję skład z pierwszej klasy... 

     Chłopak odsunął krzesło przy ławce pod ścianą i usiadł powoli, patrząc na tablicę. Przez myśl mu przemknęło, że mógł znaleźć miejsce bliżej dziewczyny z korytarza, jednak zaraz uznał, że to nie byłoby tak dobre, jak ławka pod ścianą. Wtedy uważał, że odległość od danego człowieka daje większe pole do wyobraźni i myśli o nim. Że to bezpieczniejsze oglądać dzieło z daleka. Dotknięcie obrazu odbiera mu jego wyjątkową aurę. Gdy jest się daleko, można przecież tak wiele rzeczy dopowiedzieć. Na tym polega sztuka, pomyślał, na dopowiadaniu. Sam przecież trochę dopowiedział do swojej rzekomej relacji z Dziewczyną Sprzed Słoneczników.

     Faustyna skończyła ozdabiać balonikami napis piątek; choć nigdy na żadnej piątkowej zabawie nie była. Odłożyła cienkopis i zerknęła za okno, witając się z małym wróbelkiem promiennym uśmiechem. Ptaszek przeskakiwał z ramy okna na parapet, zupełnie tak, jakby to była największa odległość na świecie. Popukała palcem w szybę, na co ten przekrzywił główkę, zdziwiony tym nagłym hałasem. Dziewczyna zmrużyła oczy, widząc wzrok Wioli pełen wyrzutu. Przyjaciółka była absolutnie i okropnie zawiedziona postawą swojej towarzyszki, co zamierzała okazywać przez najbliższe dni. Nie rozumiała – a może też nie chciała zrozumieć – tego, co było w Faustynie. Tego lęku i obawy przed tym, że ktoś może być bezinteresownie dobry. Bo przecież mógł czegoś oczekiwać, prawda? A może chciał ją wyśmiać, tak samo jak dzieci w podstawówce – te myśli przewróciły się w głowie sercowianki jak strona ze szkolnego pamiętnika.

     Gdy tylko pani Smokowska zakończyła czytanie regulaminu szkoły i zaznaczyła, że nie chce widzieć żadnych – jak to uznała – ekscesów miłosnych na terenie placówki, uczniowie momentalnie wybiegli z klasy. Najbardziej z tym ociągali się jak zwykle Wiola, Faustyna i Piotrek, a także Joasia Jackowska, która uważnie przypatrywała się nowemu uczniowi. 

     Asia chciała zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, a za największe dzieło sztuki uważała samą siebie. W tym celu pofarbowała blond włosy na biały kolor i nazywała je Sztalugą Swojego Życia. Jeśli jakiś chłopak w klasie „ach" nie podkochiwał się w Wioli, skupiał swą uwagę na Joasi, co niestety nie spotykało się z wzajemnością. Była osobą dość wysoką i szczupłą, z wiecznymi sińcami pod oczyma; skutkami niewyspania, jakim obdarowywały ją wszelkiej maści narkotyki. Mimo tego, że nie miała dobrej sławy, Asia Jackowska była jedną z tych osób, której uwagi się chciało. Pragnął tego szczególnie Bartek Ritaś, pałętający się z nią, gdzie dusza zapragnie. Był jedną z niewielu osób, których towarzystwo Asia tolerowała. Inni – na czele z Faustyną – wydawali jej się niedojrzali i, szczerze mówiąc, głupi, więc ograniczała przebywanie z nimi do minimum. Teraz zaś skierowała swe uważne spojrzenie na Józka, idąc za nim swymi oczyma.

     Czarnowłosy uśmiechnął się do niej, po czym wstał, kierując się do wyjścia. Wiola pchnęła lekko Faustkę, po czym pospieszyła za nim, mamrocząc coś o przeznaczeniu i sile przyciągania (a przecież Wiola była noga z fizyki!). Faustyna tylko przewróciła oczyma i podążyła za nią, biorąc pod ramię zostawionego przez dziewczynę Piotrka. Sercowiak lubił jej towarzystwo, więc uśmiechnął się tylko i spróbował nadążyć za swoją gadatliwą dziewczyną. Byli przyjaciółmi od lat i nie wyobrażał sobie, że mógłby nie spędzić tego dnia z dwoma dziewczynami, które wnosiły dużo śmiechu w jego życie. Wiola była jak ogień – jej energia rozprzestrzeniała się szybko, a nieco wybuchowy charakter i sposób bycia potrafiły być iskrą zapalną wielu sytuacji. Faustyna zaś przypominała mu wodę – ochładzała jak wiosenny deszcz i potrafiła zatopić w sobie każdego spragnionego spokoju. Bywała jednak narwana jak sercowska rzeka i faustkowych powodzi uczuć wypadało się obawiać.

     — No, ja kompletnie — Wiola silnie zaakcentowała to słowo. — Nie rozumiem twojej postawy, Fau — powiedziała, zakładając okulary przeciwsłoneczne tak, by były jak opaską na włosy. — Przecież to chodzące ciasteczko. Jak bohaterowie z tych książek, którymi się zaczytujesz, a potem narzekasz, że musisz nosić okulary. Masz tu wersję żywą, bardziej eko niż papier! — Wyrzuciła ręce w górę, emocjonując się własnym wywodem. — Takich słodkości się nie odmawia! No i masz, Józefa Cholerną Perfekcję Irysowskiego i to pod nosem, a wyglądasz, jakbyś miała na niego uczulenie. Cholera, jeśli typ jest chorobą, chcę być chora! Bez urazy, Piotruś. — Zwróciła się czule do chłopaka, który chrząknął znacząco. — Jeżeli to zmarnujesz, to cię chyba znajdę i zakopię. Twój ojciec jeszcze mi pomoże i wykopiemy ci zajebisty padół łez, by opłakiwać twój zły wybór. 

      — Mieszkam na Kochliwej, nie będziesz musiała się trudzić — podpowiedziała jej Świt. — Poza tym, Wiolka, wyobrażasz sobie za wiele. To nie tanie romansidło! Jest pierwszy dzień szkoły, słońce świeci tak mocniutko, chyba ci szkodzi! — Przyłożyła rękę do czoła przyjaciółki, próbując opanować lekkie drżenie głosu. — Och, absolutnie i definitywnie! A jak dla ciebie to takie ciasteczko, to go zjedz. — Piotrek szturchnął ją w bok, na co się roześmiała. — Albo bądź fit, bo twoja osobista Cholerna Perfekcja będzie zazdrosna i musisz sobie odmówić tych słodkości. — Spojrzała przepraszająco na Wilka, a ten tylko potargał jej lekko włosy. — Idziemy na lody na Anielską? — zagadnęła, by zmienić temat, bo Irysowski właśnie przeszedł obok nich. Wiola odprowadziła go wzrokiem, gdy dołączył do grupki chłopaków z ich klasy, odpinających rowery. Przez chwilę rozmawiali o czymś żywo, po czym jeden z nich poklepał czarnowłosego chłopaka po plecach i skinął na paru innych. Ufają mu, pomyślała blondynka, po czym zerknęła przelotnie na Faustynę, odwracającej spojrzenie ku drewnianej kapliczce. Och, Fau, co z tobą?, zapytała ją w myślach.

     — Idziemy!

      — Och, uwielbiam lody z Anielskiej. Czy to w ogóle nie jest najpiękniejsza nazwa na świecie? Pani Kasia jest jak wyrwana z nieba! A jej przysmaki... Dawno nie jadłam czarnej wanilii i tych o zapachu lawendy — rozmarzyła się Faustynka. — Kiedy o nich myślę, wyobrażam sobie takie lawendowe pole, które otaczają drzewa, lecz zamiast pni są laski wanilii. Matko sercowska, jak to by cudownie pachniało! — Westchnęła i kichnęła, jakby ta imaginacja zakręciła jej w nosie. 

     — Tyśka, przecież poszliśmy na nie wczoraj! — zdziwił się Piotrek, który z ich trojga miał najlepszą pamięć. Nie odkrył jeszcze jak się to miało do jego pasji związanej z koszykówką, ale od roku – jak to mówił – pracował nad tym. No, może w byciu kapitanem szkolnej drużyny jakoś mu to pomagało; pamiętał swoich zawodników i wszystkie ustalane z nimi taktyki, co nie zawsze skutkowało zwycięstwem, jednak przynosiło mu satysfakcję.

      — Widzisz, mój drogi, wczoraj może być czymś bardzo dawnym, jeśli wydarzyło się w nim coś pięknego, za czym tęsknisz i co chcesz powtórzyć. — Uśmiechnęła się Świt, wsiadając na rower. Blondyn przewrócił oczyma, szykując się na faustkowy wywód, a uśmiech uwydatnił dołeczki na jego policzkach. Wiola oparła się na jego ramieniu i popatrzyła w kierunku szkoły, po czym przeniosła wzrok na przyjaciółkę. Czasami była lekko zazdrosna o to, jak łagodnie oczy Piotrka spoczywały na twarzy Faustyny, jednak nie wspominała o tym. Była pewna siebie i uczuć do niej kierowanych, więc wiedziała, że w tym aspekcie przyjaciółka jej nie zagraża. Piotrek kochał ją jak siostrę i ta świadomość uspokajała Wiolę. — Bo serce bardzo lubi tęsknić za tym, co dawne. To je szalenie pociąga. Myślę, że serca w ogóle lubią być takie niedzisiejsze, budujące przyszłość na przeszłości... 

     — To ja cię pociągnę na Anielską, chodź! — Wiola chwyciła ją za rękę i wskazała na Aleję Sercową, od której odchodziła wspomniana przez nią ulica. — Bierzcie rowery i jedziemy, zanim dzieciarnia z podstawówki nas wyprzedzi i wykupi wszystkie gałki o smaku gumy balonowej! Przecież to najlepszy smak! — Pisnęła. Wilk odpiął swój rower i oparł się o kierownicę, czekając na dziewczęta. Przyzwyczaił się poniekąd do ich szkolnej opieszałości, choć to on miał przydomek Spóźnialskiego. One jednak często zatrzymywały się, rozmawiając i przez to zapominały o bożym świecie, co przyjmował z przelotnym uśmiechem i – niekiedy tylko – ziewnięciem. 

     Faustyna wsiadła na rower i odwróciła się w stronę internatu, który znajdował się po lewej stronie liceum, tuż przy dróżce do lasu. Zauważyła Józka idącego w grupie chłopaków z ich klasy w tym kierunku. Dwóch z nich wskazało na internat i coś powiedziało, na co Irysowski skinął głową w kierunku lasu i uśmiechnął się promiennie. Świt odwróciła wzrok, czując, że się rumieni. A więc będzie mieszkał w internacie, pomyślała, a myśl ta wprawiła jej serce w lekkie drżenie. A może to po prostu były dreszcze od pierwszego, jesiennego chłodu? Tak, zdecydowanie wolała to wytłumaczenie.

     Jej myśli pobiegły jednak wraz z ciałem za Wiolą i Piotrkiem, którzy już kierowali się w stronę Anielskiej, gdzie mieściła się lodziarnia. Był to stary, murowany budynek z eleganckim wejściem podpartym kolumnami. Wyglądał jak miniatura dworku szlacheckiego i nikt nie wiedział, czemu ktoś wybudował coś takiego na środku skweru, jednak pan Jacek, burmistrz, szczególnie ukochał sobie to miejsce i nie pozwalał go tknąć; być może przez fakt, że kochał szarlotkę pani Kasi, a może przez sentyment do założyciela miasteczka, który – jak mówiły legendy – spotkał tu anioła. Szatynka uśmiechnęła się lekko i założyła za ucho pasmo włosów. Dostrzegła, że z końcówek schodziła już farba, którą przed kilkoma miesiącami nieudolnie nałożyła, więc dopisała do listy z przedłużeniem spódnicy także punkt o ponownym farbowaniu. Rudy kolor ją denerwował i wydawał się dziecinny. Pamiętała, że w podstawówce wiele nocy przepłakała przez nazywanie jej „rudą ścierką" czy „zgniłą marchewą". Dlatego wolała być kasztanem. Nie znała osoby, która nie lubiłaby kasztanów. Poza tym one niknęły pod złotawymi i rdzawymi liśćmi, i to było dobre. Tak jej się wtedy wydawało.

     Gdy zatrzymali się przed lodziarnią i Wiola zajęła się wybieraniem najlepszych smaków lodów, Tysia zapatrzyła się na skwer, gdzie kiedyś znajdowała się mała fontanna, a teraz stał tam pomnik małego aniołka nad miniaturową sadzawką. Dzieci biegały naokoło niego, chlapiąc się wodą i wystawiając pobrudzone lodami buzie do wrześniowego Słońca, jakby chciały dać mu skosztować tej słodyczy. Świt wodziła za nimi wzrokiem, marząc, by zanurzyć się w chłodnej bryzie i nie musieć tkwić w tym żółtym mundurku. O wiele piękniej byłoby być w białej sukience, na której krople wody osiadłyby jak sznur pereł, przyozdabiając materiał i skórę. Na włosach utworzyłyby przepiękne wzory, niczym delikatne spineczki, poukrywane pomiędzy pasmami. A na dłoniach? Pierścienie, najpewniej rodowe, przekazywane od rzeki do morza, od oceanu do kałuży. I wszystko to byłoby takie wylewne w swym pięknie i skraplałoby się wspomnieniami na jej sercu! Zanurzałaby się w tych wspomnieniach, ilekroć byłaby spragniona piękna. Ich chłodna bryza koiłaby ją i przepędzała łzy, jeśli takowe wkradłyby się na brzeg jej policzków jak fale przy przypływie.

      Zamknęła oczy, wyobrażając sobie to wszystko i oparła się o ścianę lodziarni, w której Piotrek dokonywał wyboru życia pomiędzy miętową czekoladą a sorbetem malinowym. Słońce sięgało ku niej, próbując przebić się przez cień, jaki dach lodziarni rzucał na chodnik – groteska, czyżby i słońce chciało iść na lody? Niezwykłe, pomyślała.

     Bo cały ten dzień był niezwykły. Nie dlatego, że Bartek Ritaś odpuścił sobie dalszego kpienia z niej. Nie dlatego, że szyby w liceum były wyjątkowo czyste, a siostra Jagoda nie wygłosiła długiego monologu, jak to miała w zwyczaju. Nie dlatego, że żółte spódnice przestały być żółte i stały się w końcu ładne, bo to było niemożliwe, a nie niezwykłe. Nawet nie dlatego, że do klasy dołączył chłopak o czarnych włosach i dłoniach obleczonych farbą.

     Ten dzień był niezwykły, bo był kolejnym pięknym dniem. Po prostu trwał. Bo obudziła się rano, widząc Cezara przy swoim łóżku. Bo tata zostawił świeży chleb na stole. Bo w lesie pachniało żywicą, a jej rower nie skrzypiał, gdy jechała Aleją Sercową. Bo na Anielskiej były lody marcepanowe i truskawkowe, które w połączeniu z waniliowymi smakowały jak sernik. A Piotrek nabrał się, że lody kawowe działają tak silnie jak kawa i jakieś dzieci pokruszyły wafelki na bitą śmietanę, przez co chrupała na małych, kolorowych łyżeczkach. Samo bytowanie tych wszystkich rzeczy wprowadzało je w kategorię piękna tego dnia i wydawało się, że nie może zdarzyć się nic, co będzie ich antonimem. A nawet jeśli, Faustyna znalazłaby w sobie słowa, by te Smutki upięknić.

     — Lawenda i dzika róża dla ciebie, kwiatożerco. — Wiola wyszła z lodziarni z dwoma wafelkami, sprawdzając, czy Piotrek dokonał w końcu męskiej decyzji. Usiadła na siodełku opartego o ścianę roweru i popatrzyła uważnie na przyjaciółkę. — Ten rok się jeszcze nie zaczął, a ja już nie chcę. — Westchnęła, a to westchnienie było tak ciężkie, że gdyby można je było zobaczyć, najpewniej zrobiłoby dziurę w chodniku. 

     — Ale on chce. Patrz, macie motywację, by rok się szybciej skończył, a ty byś była szczęśliwa. Jesteście jak bratnie dusze! — Faustka zachwyciła się połączeniem smaku dzikiej róży z silnym zapachem lawendy, który łaskotał ją w nozdrza. Jeśli tak smakowałaby łąka, anioły najpewniej parzyłyby z niej herbatki dla Maryi. A może te różano-lawendowe rabatki tworzyły zachód słońca, który widziano z ziemi wieczorami? Takie ukwiecenie kończącego się dnia wywołało uśmiech na twarzy niegdyś-rudowłosej.

     — Przez te bratnie dusze, to ja się uduszę w tym czymś. — Ritaś poluźniła kołnierzyk. — Dobija mnie twój optymizm, Fau. Bardziej niż mój brat, który ślini się do Jackowskiej. Ja naprawdę nie rozumiem jak ty mogłaś się z nią przyjaźnić. — Gdy to powiedziała, Faustyna jedynie uśmiechnęła się smutno. Wiola tylko poprawiła włosy i skinęła na Piotrka, który wyszedł z papierową miseczką. — Ile ty tego wziąłeś? 

     — W końcu wybrałem sorbet, miętową czekoladę, nugatowe, cytrynowe i gumę balonową, bo nie mogłem się zdecydować. — Chłopak popatrzył z miłością na trzymane jedzenie. — To jak Pokemony. Muszę zebrać i zjeść je wszystkie. 

     — Po Pokemonach nie wymiotujesz. Myślę, że porównanie ich do okienek w kalendarzu adwentowym byłoby tysiąc razy piękniejsze — powiedziała Świt. — Też zjadasz je wszystkie, ale na końcu jest coś niezwykłego. Lody o zapachu choinki, wyobrażacie sobie coś piękniejszego? Jeszcze z takimi jadalnymi perełkami, które przypominałyby bombki i ze śmietaną jak ze śniegiem!

     — Dokładnie — potaknął Wilk, wypełniając usta mieszaniną wszystkich smaków. — Faustyno Świt, nawet rozbabrane lody, od których będę za godzinę wymiotował, umiesz opisać pięknie. Jak ty to robisz, co?

***

     W tym czasie Józek stanął przed drzwiami pokoju z numerem siedem i patrzył na pozłacaną zawieszkę z cyferką. W internacie pachniało zupą pomidorową, co skutkowało tym, że większość jego lokatorów siedziała już przy stołówce, czekając na obiad, a kucharki podśpiewywały wesoło, mieszając ryż i kluski w wielkich garnkach. Irysowski podsunął plecak górski pod ścianę i położył dłoń na drzwiach, zamykając oczy. Spokojnie, powtarzał sobie. To tylko nowa szkoła, dasz radę. Spokojnie.

     Jakkolwiek płasko to nie brzmi, zaraz z tymi drzwiami miał się otworzyć nowy rozdział w jego życiu, a on wciąż nie wiedział, co ma być w nim napisane i jak to zapisać. I jak odczytać. Czy bał się? Nie, to nie była rzecz, której się obawiał. Nie pierwszy raz stawał przed drzwiami, nie pierwszy raz musiał je otworzyć. Jednak pierwszy raz w tym wszystkim był sam. I ta wrześniowa samotność sprawiła, że z trudem przełknął ślinę, wypuszczając powoli powietrze. Jego oddech zakręcił się po pustym korytarzu i uleciał przez otwarte okno, wprost w ramiona drzew.

     Zwykle miał obok Michała. Starszy brat nie zostawiał go na krok i wspierał we wszystkim, co Józek robił. Nawet w jego największych głupotach, jak kupienie czarnobiałego kota i nazwanie go Pingwinem albo przekarmienie psa o imieniu Kursor. To Michał był świadkiem wszystkich jego wybryków, adresatem większości uśmiechów i wiernym słuchaczem. A teraz? Józek Irysowski mógł go sobie co najwyżej wyobrazić. Nie było to dla niego szczególnie trudne, bo twarz brata miał wrytą w pamięć jak jedną z rzeźb w galerii swojego umysłu, jednak tym razem to kamienne wspomnienie było jakieś zimne i odległe. Może też częściowo zniszczone przez Lęk i Czas, jak Nike z Samotraki, wyciągająca drżące-nieistniejące ramiona.

     Zdjął rękę z drzwi i chrząknął cicho. Cenił w sobie to, że ludzie go lubili i lgnęli do niego, więc nie musiał zbytnio zabiegać o znajomych. Był po prostu typem, któremu się ufało od pierwszego wejrzenia i miało ochotę powiedzieć wszystko, a on tego wszystkiego umiał wysłuchać. Spokojne oczy, melodyjny głos i niezmywalny uśmiech stanowiły mieszankę, po którą sięgało wiele osób, zaś on sam śmiał się nieraz, że jest to zdrowsze od tej wedlowskiej. Józek też każdemu oddawał, ile tylko mógł, choć nieraz wydawało się to bolesne. Bo nie jeden raz po jego dłoń sięgały dłonie pełne szkła i ran. A on nie zauważał krwi, która spływała pomiędzy śladami farb. Mogła być przecież żelazową czerwienią, bordo lub też pigmentem, jaki nosiły na sobie maki. On jednak miał w sobie jakąś zaciekłość w tym, by takich ran nie otrącać, a opatrywać, choć bywał w tym czasami amatorem jakich mało. Trudno jest bowiem poczuć dokładnie taki sam ból, jak inny człowiek. Można go tylko rozpoznać i dotknąć, jednak to nie to samo, co chwila, gdy i ciebie zaboli. A Józka w ostatnim czasie wiele bolało – być może dlatego to dziwne, żółte liceum było dla niego swego rodzaju plastrem. I to plastrem ze słonecznikiem.

     Odrzucił smutne myśli i uśmiechnął się. No, Józek, nie ma tego złego. Zarzucił plecak na jedno ramię i pchnął drzwi, stając na progu jasnego pokoju z dużym oknem naprzeciw wejścia. Po prawej stronie znajdowało się małe biurko, szafa, łóżko i komódka przy nim. Lewa strona pokoju mogłaby być lustrzanym odbiciem prawej, gdyby nie obecność chłopaka o kasztanowych włosach w słuchawkach na uszach i z laptopem na kolanach. Szatyn bujał się do niesłyszalnej dla Józka muzyki, co raz stukając w klawisze. Na jego komódce przy łóżku stał mały głośnik i kilka podręczników, zaś przy szafie leżała – pozostawiona sama sobie i samotna – walizka oraz futerał od gitary. Chłopak ściągnął słuchawki, zawieszając je na karku i otrzepał dłońmi koszulkę z emblematem szkoły, choć wcale nie była brudna. Poprawił też okulary, mrużąc nieco oczy, jakby próbował się upewnić, że ktoś przed nim stoi. Józef zauważył nutki narysowane długopisem na jego przegubie i uśmiechnął się przelotnie.

     — Siemka! — Wyciągnął rękę do Józka, odkładając laptopa i wstając. Był wzrostu czarnowłosego, co jakoś wzbudziło jego sympatię. Czytał kiedyś, że nazywa się to efektem halo; gdy ktoś jest ciutkę podobny do ciebie, wzbudza twoje zaufanie. Do tego te nuty; dla Chłopaka z Farbą na Dłoniach przyniosło to dziwne poczucie bezpieczeństwa. — Ty jesteś Ikarowski, no nie?

     — Irysowski — poprawił go z lekkim zmieszaniem, po czym uścisnął mu dłoń, uśmiechając się przy tym. — Józek Irysowski.

     — No, tak, Ikar to by mi spadł z nieba... — zaczął muzyk, podsuwając okulary na włosy.

     — A ja wszedłem drzwiami. — dokończył Irysowski, śmiejąc się cicho.

     — Już cię lubię — odparł tamten. — Sorry, że nie witam cię chlebem i solą, tylko leżę jak ten menel, ale dopiero przyjechałem i nawet nie zdążyłem wszystkiego rozpakować. Do tego moja siostra, cholera z nią, narysowała mi to w pociągu i nie mogę domyć. — Skinął na swoją skórę przy dłoni. — Tymek Piasek. Chyba właśnie zostaliśmy współlokatorami, czy coś w tym guście. — Przedstawił się po tym szybkim potoku słów.

     — To prostsze niż myślałem — odpowiedział brunet, przyglądając się nowemu towarzyszowi. — A tu wystarczy ci ciepła woda i szczoteczka do zębów, byle nie ta, której używasz, bo posmakujesz pisma w czystej postaci. — Zaśmiali się obaj, gdy to powiedział.

     Tymek miał bladą skórę i szarawe oczy, jak gdyby wyblakłe z błękitnego i przysłonięte okularami, na których widać było odciski palców. Twarz miał nieco zaokrągloną na wzór renesansowych postaci na obrazach, jednak gdy się uśmiechał, uwydatniały się lekkie dołeczki. Na ekranie jego laptopa migotały fale dźwięku w jakimś programie do jego obróbki, zaś ich słyszalna forma musiała pobrzmiewać w słuchawkach, bo Józek wyłapał delikatne szmery, gdy w pokoju zapadła cisza. Piasek wyglądał na człowieka zatopionego w swoim świecie i rzadko wychodzącego na zewnątrz, jednak miłego, więc Irysowski ze spokojnym sercem usiadł na łóżku, patrząc na wierzch swojego plecaka. Czyżby udało mu się spakować spokój? Szczerze na to liczył, by oszczędzić swojemu sercu niepotrzebnego tłuczenia się w klatce piersiowej.

     — Pierwszy dzień, co? — zagadnął tamten, zamykając laptopa. Józek tylko skinął głową. — Też tak miałem rok temu, jak się wprowadzałem. Ale ty chyba jesteś tu nowy, no nie? Stary, przed tobą był tu ziomek, który przyćpał podczas studniówki. Z maturzystką poszedł i potem go siostrzyczki wywaliły, jak się wydało, że wciągali. Ploty to tu były potem przez semestr! Ma-sa-kra! — Przesylabował ostatnie słowo i oparł się o ścianę. — Ćpasz?

     — Nie, coś ty! — Irysowski uniósł ręce w górę, a dołeczki w jego policzkach pogłębiły się od uśmiechu z zaskoczenia. Faktycznie, może od zapachu farby czasem kręciło mu się w głowie, ale nie nazwałby tego narkotykiem. Wręcz przeciwnie. Malowanie było dla niego odwykiem od codzienności. To codzienność uzależniała i sprawiała, że się jej chciało więcej i więcej. On więc brał ją garściami, choć nie zawsze działała na niego dobrze. Nieraz była euforią, by po tym stać się dołkiem, z którego patrzył na zachodzące słońce, licząc, że jego wschodzące promienie wyciągną go następnego dnia.

     — No, to się dogadamy! — Przybił z nim piątkę. — Rozszerzasz WOS czy angielski? A może historię sztuki? Babka od historii sztuki zatrzymała się w latach dwudziestych, mówię ci, kiedyś urządziła nam tu dancing czy jak to się tam mówi. Liczyłem na Piłsudskiego czy coś, ale się nie pojawił.

     — Może nie podlegał ochocie na zabawę. — Zażartował. — Chyba WOS, nie jestem najlepszy z anglika — przyznał chłopak, opierając się o ścianę i czując jej chłód na karku. — Chociaż dużo się uczyłem przez wakacje, to mój akcent brzmi jak u Joasi Krupy. — Zaśmiał się. Tymek popatrzył na niego z sympatią. 

     — To jesteśmy w tym razem. Tylko uważaj, facet od WOS-u boi się dziewczyn i zawsze prowadzi lekcje z zamkniętymi oczyma, bo mówi, że, przepraszam... — Przerwał i zaczął się śmiać. — Że grzeszy spojrzeniem. Ja tam nie grzeszę urodą, ale kto co tam woli! — Przewrócił się na łóżko, śmiejąc się z własnej opowieści. Irysowski także się roześmiał, gdyż perspektywa lekcji z takim nauczycielem zaskoczyła go mocno. „Jaką ma wiedzę o społeczeństwie, skoro go nie widzi?" zapytał, na co Tymek parsknął jak koń. Gdy skończyli obśmiewać się z tej historii, Józek uśmiechnął się lekko i otworzył plecak, by wyciągnąć rzeczy; bluza Batorego o dziwo została w Warszawie. Ledwie podszedł do szafki i wysłuchał wytłumaczenia Tymka na temat bałaganu na jego półce, gdy telefon mu zawibrował.

     Michał: Jak tam rozpoczęcie?

      — Dziewczyna? — Piasek przestał się już śmiać, jednak nie podniósł się i popatrzył na Józka bokiem, kładąc sobie laptopa na brzuchu. Brunet odwrócił wzrok, unosząc kąciki ust w górę. — Ładna chociaż?

     — Brat. Nie wiem czy jest ładny, chyba nie w moim typie — odparł, odpisując Michałowi, że wszystko w porządku. — Ale dziewczynę dziś też poznałem, choć, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się u was w szkole takich ciętych osób. Pokrzywka — dodał po chwili, przygryzając wargi, na co laptop Tymka podniósł się od nagłego wdechu, a chłopak usiadł zaciekawiony na łóżku.

***

     Faustyna podzieliła pasternak na małe kawałeczki i położyła sobie jeden z nich na ręku, po czym usiadła na podłodze. Cezar wygramolił się powolutku z klatki, prawie upadając na pyszczek, po czym podbiegł do jej dłoni, by zjeść podany obiad. Szatynka pogłaskała go od uszu w dół grzbietu i westchnęła cicho, patrząc na powieszony na krześle mundurek. Biały zwierzak popatrzył na nią z nadzieją, że dostanie kolejny kawałek, więc podała mu jedzenie i uśmiechnęła się, widząc z jakim apetytem królik je. Lubiła patrzeć na to pocieszne stworzenie, które żyło jak chciało i traktowało ją jak matkę karmicielkę. Był bardziej łakomy od jej poprzedniego królika, Diany, jednak nie żałowała mu przysmaków. Cezar musiał mieć coś od życia! W końcu mógł mieć w sobie coś z rzymskiej, walecznej krwi. Kto wie, może w innym życiu zostałby gladiatorem a nawet i samym Cezarem, od którego nadała mu imię, zachłyśnięta Qvo Vadis. Królik jednak nie poczuwał się do roli władcy imperium – wystarczało mu to małe „królestwo", jakim był pokój jego właścicielki.

     W jej głowie buzowało od myśli i lodów, które aż zabolały, gdy z Piotrkiem urządzili konkurs, kto zje je najszybciej. Świt obrała sobie za punkt honoru, by wygrać z Wilkiem, co teraz nieco boleśnie odczuwała. Położyła się więc na wznak i obserwowała swój jasny sufit, upstrzony gwiazdkami fluorescencyjnymi. Jej tata śmiał się, że gdyby mogła, sypiałaby na dworze tylko po to, by obserwować te świetliste punkty i wyobrażać sobie, że może ich dotknąć, zanurzyć się w ich blasku, przez chwile poczuć się taką jedną, choćby maleńką gwiazdką z sercowskiej konstelacji. Bo chyba każde miasto miało gdzieś swoją konstelację – tam, na niebie, które było pierwotnym domem ludzi. Niekiedy Faustynie wydawało się, że każdy narodził się z gwiazd i patrząc na niektórych widziała ten blask, a to w uśmiechu, a to w sposobie bycia. Ludzie w jej otoczeniu lśnili albo byli przygaszeni. Jak gwiazdy.

     — Mówiłam ci już, jakim Bartek Ritaś jest okropnym ignorantem? — Zwróciła się do zajadającego królika, odwracając głowę w jego stronę i schodząc spojrzeniem z nieba. Ten jednak ją zignorował, co zupełnie Świt nie przeszkadzało. — Wyobraź sobie, że popchnął mnie dziś prosto na tego nowego chłopaka, co przyszedł do naszej klasy. A ten, ten... nie wiem nawet jak go nazwać! Możemy mówić na niego Malarz, dobrze? Miał ręce w farbie, uwierz, ona tak pachniała, że prawie kichnęłam. — Obróciła się na brzuch i popatrzyła na zwierzątko, po czym popchnęła w jego kierunku kolejny kawałek pasternaka. — No, więc Malarz powiedział Ritasiowi, że się przyjaźnimy, rozumiesz? Cezarze, to przecież absurdalne! — Uniosła ręce w górę i zaraz je opuściła, kładąc je na klatce piersiowej. — Gdyby przyjaźń była taka prosta... A do tego Wiola od razu zaczęła swoją stałą śpiewkę. Czy to moja wina, że jestem trzecim kołem w ich rikszy? Wiem, że się mówi piątym kołem u wozu, ale riksza jest bardziej romantyczna. Ładniej powiedzieć, że Wiola i Piotrek jeżdżą rikszą niż wozem. Wóz nie pasuje do Wioli, chyba że ten Wielki z nieba. Mniejsza! — Zakryła dłońmi twarz, wycierając ją z głośnym westchnieniem. — Tak czy siak, nie potrzebuję tego chłopaka. Nie potrzebuję Malarza. Albo... Boję się trochę, wiesz? To byłoby zbyt piękne, gdyby tak po prostu... Wiem, że jest dużo piękna, ale ono jest naokoło mnie i raczej się nie stykamy. Może ma na mnie alergię, nie wiem... Ja... Cezar! — Królik zaczął międlić jej włosy, więc odsunęła go delikatnie. — I ty przeciw mnie... Mogłam nazwać cię Brutus. Albo Józef Irysowski.

꧁꧂

𝐇𝐞𝐣, 𝐒𝐞𝐫𝐝𝐮𝐬𝐳𝐤𝐚!

Troszkę dodanych zdań, ale pozostajemy w pierwotnym klimacie. Nawet nie wiecie jak mnie to stresuje, wpadam w jakąś paranoję przez teksty teoretyczne na studiach i chce mi się płakać jak to wszystko czytam, ale wierzę, że mimo wszystko jest dobrze, po prostu dobrze

jak się czujecie pod koniec tego roku?

𝐝𝐨 𝐳𝐨𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚 𝐰 𝐒𝐞𝐫𝐜𝐨𝐰𝐢𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro