Prolog. Klub Woreczków Żółciowych.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Wrześniowe poranki w Sercowie były niesamowicie ciepłe. Słońce kryło się za drzewami, całując ich korony i rzucając cienie tych swoich całusów na polne drogi, które biegły do ciemnych korzeni. Cała intymność poranka kryła się właśnie w tym delikatnym pocałunku promieni słonecznych, które oblewały po kolei każdy skrawek mazowieckiej miejscowości. I to samo całuśne Słońce przechadzało się między śpiącymi domami i głaskało je po dachówkach, jakby mierzwiło im włosy. Domy jednak nie odpowiadały na te flirty. Niedostępne, mogłoby pomyśleć Słońce. Wiatr przebiegał za nim, spragniony widoku tych czułych gestów. Rozwiewał po całym miasteczku wieść o tej szczególnej miłości z nieba i budził nią zaspanych mieszkańców jak spragniony czułości kochanek. Targał stary młyn przy ulicy Mącznej i biegł ku Kościelnej, by rozbujać przyrdzewiałe dzwony. Wpadał do pustego kina na Gwiezdnej i hulał po skwerze przy głównej alei. Przechadzał się przy kamiennych Gwiazdozbiorach i rozkoszował zapachem karmelu ze starego kina. Był tu stałym bywalcem i znał każdy kąt. Można go też było nazwać wielbicielem Sercowa; słuchał go, skryty w kościelnej wieży czy też w sadzie za rzeką. Był melomanem spokojnych, nocnych oddechów i budzików uczniów, rozbrzmiewających na ranem. Rozkoszował się szuraniem butów o chodnik i liśćmi, które zamiatał pan Abramowski. Skakał po wskazówkach zegara w ratuszu i wszędzie było go pełno, choć zewsząd też ulatywał.

      Tego ranka zawitał także do pastelowego domu na ulicy Kochliwej, wpadając prosto w firanki ozdobione różowawą nitką haftu. Zakręcił się chwilę przy balkonie, po czym wtargnął wprost na środek pokoju Faustyny Świt, przynosząc jej buziaka od słońca. Ot, takie cmoknięcie policzków. Szatynka przetarła oczy, po czym obróciła się na prawy bok, twarzą ku oknu. Długie do pasa kasztanowe włosy spływały jej po plecach i opadały czekoladową falą ku podłodze, wprost pod łapki Cezara, małego, białego królika. Można by wtedy pomyśleć, że Faustyna Świt była piękną dziewczyną, lecz ona nigdy tak o sobie nie myślała. Wręcz przeciwnie – swój wygląd uważała za  niewart dłuższego namysłu nad nim. Poeci przecież nie rozwodzą się nad piegowatymi buziami, a nad porcelanowymi policzkami, prawda? Malarze nie uchwycają okularów na nieco zadartym nosie, a piękne, niekiedy pełne zmysłowości oczy. Rzeźbiarze wolą wyraziste, nieco pełniejsze kształty, a nie chude ręce. Mruknęła coś pod nosem, jak gdyby chciała coś dopowiedzieć do tej wietrznej myśli, po czym przeciągnęła się, prawie spadając przy tym z łóżka.

      Cezar położył po sobie uszy, po czym zaczął ze stoickim spokojem (o ile króliki mogą odczuwać coś takiego jak stoicki spokój) przeżuwać końcówki jej włosów. Faustyna otworzyła jedno oko, rzuciła królikowi groźne spojrzenie, po czym przykryła twarz poduszką. Jej delikatne piegi zniknęły w puchatej bieli materiału, jakby ktoś sypnął bursztynami w śnieżną zaspę.
Już miała z powrotem zasnąć, gdy głośny dźwięk budzika poderwał ją do góry niczym wojskowa trąbka. Dziewczyna sięgnęła dłonią ku wyświetlaczowi telefonu, jednak źle wymierzyła swoje możliwości z pozycji łóżka, co poskutkowało upadkiem na podłogę i zgnieceniem Cezara swoją twarzą. Prychnęła, czując futerko zwierzaka, które połaskotało ją w nos i roześmiała się.
Po chwili Faustka przeturlała się na drugi koniec pokoju, zahaczając stopą o stojącą przy futerale gitarę. Westchnęła ciężko, wypluła kłaczki z futerka króliczka, po czym uniosła się na łokciach i spojrzała na niego, wpatrującego się beznamiętnym wzrokiem w dywan. Jej farbowane włosy opadły ku ziemi jak czekoladowy wodospad, co z perspektywy Cezara wyglądało dość smakowicie. Zupełnie jakby króliki znały się na czekoladzie!

      — Nic nie mów, Cezar. Ja wiem. — Opadła ponownie na podłogę. — Dziś będzie wspaniały dzień. Będzie najlepszy dzień naszego życia, tfu! mojego życia, bo przecież króliki wcale nie muszą chodzić do szkoły, nie muszą patrzeć na siostrę Jagodę, która zachwala chemię, odrabiać matematyki i dostawać jedynek z WF-u. Ale powiem ci, Cezarze, że takie króliki też wiele tracą. Chociażby widok lasu za szkołą, cienie potężnych dębów, szepty strumyka przy starym młynie i uśmiech pana woźnego. Naprawdę, nie wiem czy bardziej chciałabym być królikiem, czy nie. Moje życie na pewno byłoby wtedy bardziej... miękkie, ale czasem są przyjemne twarde lądowania. — Potarła łokcie, którymi grzmotnęła w podłogę przy upadku z łóżka, po czym pogłaskała niemalże pluszowe zwierzątko. — Gdybyś miał powiedzieć, co cenisz w życiu najbardziej, to co by to było?

      Królik chyba nie miał ochoty na głębsze dyskusje; przestał międlić w pyszczku bliżej niezidentyfikowaną rzecz i podreptał do szafy, przy której stanęła dziewczyna, próbująca ogarnąć burzę kasztanowych włosów. Związała je w długiego kucyka, po czym otworzyła śnieżnobiały mebel. Na wewnętrznej stronie szafy znajdowała się niezliczona ilość cytatów z książek, filmów, piosenek, które trafiały w ręce, uszy i oczy Faustyny. Swoje miejsce miały tam fragmenty lektur, specjalną ramkę otrzymał Adam Mickiewicz, a fraszki Kochanowskiego opasały chmurki. Ta mała „tablica" przypominała serce i myśli sercowianki; pełne barw, wchodzących na siebie wspomnień i słów, które wydawały się wyrwane z kontekstu. Lub z życia. Wzięła więc czarny marker, napisała datę i ozdobnym, wyuczonym pismem zapisała na dole:

     Początek każdego pięknego dnia zaczyna się wraz z otwarciem oczu. Inne jest piękno widziane pod sennymi powiekami, a inne światło poranka. Kto rano widzi piękno, już je ma.

     Dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, odłożyła marker i nuciła, przesuwając kolejne wieszaki. Stos kolorowych sukienek i spódnic w kwiaty migotał przed jej oczyma.

      — Hm, jak myślisz, dzisiaj obrzydliwa żółta spódnica i za mała biała koszula, czy może za mała żółta spódnica i obrzydliwa biała koszula? — Wyjęła wieszak ze swoim szkolnym mundurkiem i popatrzyła na niego z odrazą. Tarcza z wizerunkiem Urszuli Ledóchowskiej i słonecznikiem zalśniła we wrześniowych promieniach. — Jak można wybrać kolor, do którego lecą wszystkie komary, no, powiedz mi, Cezarionie. — Ukucnęła przed królikiem i wskazała na ubranie. — Jak skończę to liceum, pozwolę ci ją zjeść. — Pomachała spódnicą, po czym pogłaskała zwierzątko. — Najpierw posypię ją zieleninką, a potem zostawię was na tej smakowitej i jakże kanibalskiej randce — dodała. — Mam nadzieję, że się nie zatrujesz i to nie będzie toksyczna miłość.

      Chwilę po tym była już ubrana. Białą koszulę wyprasowała już kilka dni temu, by nie chwytać za żelazko będąc pół przytomną. W jej przypadku mogłoby to się skończyć pożarem pastelowego domu albo dziurą wypaloną w spódnicy, co przyprawiłoby o zawał dyrektorkę. Owa żółta spódnica przez wakacje stała się nieco krótsza niż myślała, więc zapisała sobie na samoprzylepnej karteczce, by zamówić nową u samorządu szkolnego. No, tak, szkoła. Chodzenie do Prywatnego Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego imienia świętej Urszuli Ledóchowskiej wiązało się z różnymi dziwnymi rzeczami, a w tym z samorządem, nazywanym przez uczniów Radą Dwunastu Apostołów (klasy były bowiem cztery na trzech poziomach, przez co liczba przewodniczących odpowiadała uczniom Jezusa). I tak była to jedna z bardziej normalnych rzeczy w szkole, gdzie nauczyciel od matematyki uważał się za kolejnego papieża, na religii omawiało się krok po kroku przebieg śmierci Jezusa, a przed kapliczką obowiązywał absolutny zakaz całowania się po incydencie z pewnej studniówki, kiedy to uczniowie wnieśli alkohol i prawie doszło do konsumpcji związków pod okiem drewnianej Maryi. Dodatkowo, prowadzące szkołę siostry urszulanki, uznały, że żółte mundurki będą fantastycznie wyróżniać uczniów. Owszem, wyróżniały. Byli widoczni jak fluorescencyjne gwiazdki na suficie albo jak środkowe światło w sygnalizacji świetlnej.

      Faustka przeczesała włosy i popatrzyła na swoją twarz. Odkąd udało się jej przefarbować włosy na ciemniejszy kolor, czuła się o niebo lepiej. Poprzedni, ciemnorudy sprawiał, że najchętniej chodziłaby w berecie całymi dniami, doprowadzając głowę do parowania. Po co ludziom rude włosy? Czy Bóg miał w tym jakiś szczególny zamysł? A może Jezus lubił pomarańcze lub marchewki? Paranoja! Przypudrowała nadmierną ilość piegów koło nosa i przetarła okulary z kurzu, po czym ponownie przejrzała się w lustrze.

      — Co myślisz, Cezarze? — Spojrzała na królika, lecz ten tylko ruszał co raz uszami. Uznała to za aprobatę, więc sięgnęła po worek na plecy i wrzuciła do niego telefon, notes i kilka cienkopisów. Pierwszy dzień szkoły zawsze wiązał się z ogromną ilością notatek, a druga klasa dokładała do nich straszne słowo „Matura" co drugie zdanie, bo przecież trzeba było biednych uczniów na tę rzeźnię przygotować. Tak przynajmniej mówili. Wszyscy.

      Zbiegła na dół, porywając z kuchni jeszcze ciepłą bułeczkę, którą musiał zostawić spieszący się do pracy tata. Szymon Świt codziennie rano jeździł do Warszawy, znajdującej się ponad godzinę od miasteczka, by zarządzać terenami pod budowę. Każdego ranka zostawiał też ciepłe bułki z piekarni przy Chlebowej lub coś słodkiego od pani Kasi z cukierni na Anielskiej. Jego córka przejechała więc po bułce odrobiną masła i spojrzała na zegarek – dochodziła godzina ósma dwanaście, a to oznaczało, że za osiem minut powinna pojawić się pod domem na ulicy Tulipanowej.

      Wypiła łyk swojej nocnej herbaty rumiankowej, krzywiąc się od jej zbyt gorzkiego smaku, i sięgnęła po słomiany kapelusik z żółtą wstążką, po czym wybiegła do ogrodu. Przywitała się ze starą wierzbą, która rosła przy ogrodzeniu i przeskoczyła przez małe oczko wodne (mocząc przy tym spódnicę), którym opiekowała się jej mama. Gdy dobiegła do bramy, odpięła swój zielony rower, pamiętający jeszcze jej babcię, i wyjechała Kochliwą w kierunku głównej drogi, Alei Sercowej, będącej nawiązaniem do nazwy miasteczka. Starsze sercowianki mówiły, że założyciel miasteczka, gdy tylko wszedł na te tereny, stracił serce dla mazowieckich widoków i stąd imię dla małej miejscowości. W głowie Faustyny urastało to jednak do rangi tak wielkiej miłości, że nie była w stanie wyrazić tego słowami. Bo czy są dobre słowa dla Miłości? Może odpowiedź na to pytanie znają poeci, malarze i ci, którzy mieli okazję Ją poznać. Choć przecież samo jej imię jest wszystkim, co w sobie nosi. Miłość — miłowanie i ości, radość i trudności. Miłość.

      Wiatr przyjemnie rozwiewał jej włosy, gdy jechała polną, prawie że wiejską dróżką w kierunku domu swojej przyjaciółki, Wioli. Wiola Ritaś, smukła blondynka o wiecznie pokręconych włosach mieszkała niedaleko małej, zielonej podstawówki, do której kiedyś razem chodziły. I choć wychowała się w miasteczku, uwielbiała wyjeżdżać z Sercowa do oddalonej o ponad godzinę drogi Warszawy, więc często rankiem widywało się samochód jej rodziny dopiero parkujący przed okazałym, jasno-fioletowym domkiem. Rodzina Ritasiów była znana w Sercowie ze swojej działalności adwokackiej poza miasteczkiem; ojciec Wioli był jednym z najbardziej szanowanych przez burmistrza ludzi i z jego portfela powstało wiele inicjatyw na tej mazowieckiej ziemi.

      — Wiola! — Faustyna zatrzymała rower i krzyknęła w kierunku domu. — Masz trzy minuty, by tu zejść, inaczej idę po ciebie! — Oparła rower o ogrodzenie domu Ritasiów, po czym wystawiła twarz do słońca, łapiąc jego ostatnie letnie promienie. Przez myśl przemknęło jej, że Wiola mogła wyjść z domu wcześniej z Piotrkiem Wilkiem, swoim chłopakiem, jednak zaraz odrzuciła tę hipotezę, przypominając sobie o tym, jak bardzo przyjaciółka uwielbiała spać. I jak często Piotrek spóźniał się na szkolne uroczystości. Rozkoszowała się więc wrześniowymi promieniami, które obcałowywały jej skórę. Cóż, pomyślała, nawet za takie pocałunki jestem wdzięczna.
W oczekiwaniu na Wiolę, Tynka bębniła palcami w siodełko, rozmyślając o tym, jak potoczy się pierwszy dzień klasy przedmaturalnej. Starsze roczniki zawsze mówiły, że jest to najgorszy okres, bo taki pomiędzy, więc Świt nieco się go obawiała, jednak przeczuwała, że odnajdzie w tym czasie i coś radosnego. Może ktoś nowy dojdzie do klasy? Albo zmieni się jakiś nauczyciel? A może siostry w końcu zniosą ten okropny nakaz noszenia mundurków trzy razy w tygodniu? Naprawdę, było to okropnym utrapieniem, szczególnie zimą, gdy wszyscy trzęśli się przez cienkie koszule i w klasach słychać było szczękanie zębami. Jeśli myślały, że ten żółty kolor kogoś ogrzeje, cóż — były w błędzie.

      — Jestem! — Usłyszała przed sobą głos przyjaciółki. Wiola podbiegła do furtki, po czym zerknęła na zamek i jak gdyby nigdy nic, przeszła górą, zeskakując na ziemię po stronie piaszczystego chodnika. — Musiałam wyprostować te cholerstwa. — Wskazała na włosy, po czym zajęła się odpinaniem roweru. Długie, jasne fale spływały jej po plecach jak łany ściętego zboża.

      — Przecież mówiłam ci, że lepiej, jak masz te swoje naturalne sprężynki — powiedziała z żalem Świt, wsiadając na rower i przyglądając się przyjaciółce. W tej fryzurze Ritaś przypominała jej jakąś angielską damę; uwydatniły się jej kości policzkowe i twarz nabrała jakiejś szlachetności, może też cienia dorosłości.

      — Wielkie mecyje, tobie też lepiej było w rudym, to się farbnęłaś jak Shirley. Cud, że ci zielone nie wyszły. Żeby z miedzi iść na kasztan, to naprawdę trzeba mieć fioła! — Uśmiechnęła się. — Poza tym Piotrek lubi jak mam proste włosy. — Związała blond pasma w kitkę, by nie wpadały jej do oczu. — Jedziemy? Chcę zobaczyć czy Siostra Dyrektorka przytyła po wakacjach.

      — Siostra Jagoda? Sama przecież mówi, że ma figurę adekwatną do imienia! — Faustyna roześmiała się na wspomnienie krągłej dyrektorki. Co jak co, ale figurę siostra Jagoda miała pokaźną, tak, że gdy pewnego dnia weszła do internatu, by sprawdzić stan pokoju chłopców z klasy matematycznej, to utknęła w drzwiach. Była jednak tak dobra i pocieszna, że maturzyści mawiali, iż to więcej ciałka i więcej siostry Jagody do kochania. — Myślisz, że przyjdzie do nas ktoś nowy? — zagadnęła, gdy wyjechały na główną aleję. Tak bardzo pragnęła nowej duszy w Sercowie! Te, które znała były jak dzieła sztuki, które ogląda się setki razy i choć można doszukiwać się w nich czegoś nowego, serce tęskni do nowego piękna, które mogłoby w sobie zatrzymać.

      — Do tej dziury? — Machnęła ręką Wiola, po czym chwyciła mocniej za kierownicę, dziękując samej sobie, że zrezygnowała ze szpilek. — Faustka, do naszego Klubu Woreczków Żółciowych, ewentualnie Jajecznic chyba nikt z własnej woli by nie dołączył — rzuciła prześmiewczą nazwą społeczności szkolnej. Nadana ona została przez dzieciaki z Zielonej Podstawówki, które niezmiernie bawił „słoneczny" wygląd licealistów.

      — Och, tak bardzo bym chciała! Może znajdzie się jakiś żółciutki kandydat. — Roześmiała się dziewczyna, czując lekki wiatr pomiędzy kosmykami włosów. Dobrze było tak żyć. Dobrze było mieszkać w Sercowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro