Część specjalna pt 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudziłam się na czymś miękkim. Przez zamknięte powieki próbowało przedrzeć się światło a do uszu docierało jakieś pikanie.
Westchnęłam. Miałam ochotę dalej spać. Cholerny budzik.
Po chwili jednak do mnie dotarło.
To nie był budzik, skąd przecież by się wziął w więzieniu.
Niechętnie otworzyłam oczy i zauważyłam, że leżę w szpitalnym łóżku w błękitnawym pokoju. Gdy chciałam się podnieść do siadu dostrzegłam, że na moich nadgarstkach znajdują się kajdanki.
-Szpital?- mruknęłam cicho. No tak.
Pod kajdankami znajdowały się bandaże a od jednej z rąk odbiegał keszcze kabel z kroplówką.
-Który dziś jest?- zastanowiłam się.- Pewnie 25, 26. Tak by pasowało.
Za drzwiami sali stał strażnik, pilnujący bym nie uciekła.
-Nie ma sensu wołać.- Stwierdziłam zrezygnowana i zamknęłam oczy. Byłam zmęczona. Po chwili usłyszałam czyjeś kroki, ktoś wszedł do mojego pokoju. Otworzyłam oczy j zobaczyłam starszego lekarza w towarzystwie dziewczyny, pewnie stażystki.
-Dobry.- Wymusiłam słaby uśmiech.- Przepraszam, ale który dziś jest?
-26.- odparł mężczyzna nie podniosłwszy wzroku znad mojej karty pacjenta.- Byłaś nieprzytomna półtorej doby.
Aha. Dobrze wiedzieć.
-Straciłaś sporo krwi zanim ktoś Cię znalazł. Na szczęscie udało się znaleźć odpowiednią grupę.
Parsknęłam.
-Pan by pewnie wolał by tak sie nie stało, co?- uniosłam brew i dopiero wtedy doktor na mnie spojrzał.
-Nie łączę spraw prywatnych i moich uprzedzeń z pracą. To nieprofesjonalne.
-Fakt.- Zgodziłam się.- Dlaczego mnie ratowali?
-Nie mam bladego pojecia. Pewnie dlatego bo to ich praca.
Zaśmiałam się cicho. Praca. Po prostu nie mogli sobie pozwolić bym zginęła. Gdyby to była inna sytuacja pewnie już byłabym martwa.
-Długo tu będę?
-Kilka dni. Teraz przepraszam ale mam innych pacjentów.
Kiwnęłam głową.
-Wesołych świąt doktorze.
Mężczyzna opuścił salę a kobieta jeszcze na chwilę została.
-Czemu chciałaś się zabić?- spytała. Zerknęłam na nią. Młoda, niedoświadczona, starzystka. Empatyczna.
-Bo nie mam nic do stracenia. Nie mam po co żyć więc czemu nie dać satysfakcji innym i po prostu nie  umrzeć?- odparłam.
-Życie to dar! Nie możesz ot tak z niego rezygnować.
Spojrzalam przez szybę na zewnątrz. Było tam mnóstwo ludzi, głównie chorych.
-Ile masz lat?
-Dwadzieścia jeden.
-No patrz, jesteś ode mnie rok starsza. I co? Chcesz ratować ludzi?
-To chyba oczywiste. Przecież każde życie jest ważne...
-Nawet takiej grzesznej duszy jak ja? Jesteś bardzo religijna, prawda?
-Coś w tym złego?
-Nie. Kompletnie nic. Ale to wiele wyjaśnia. Koniecznie chcesz pomagać ludziom. Coś Ci powiem, tacy ludzi często źle kończą.
Dziewczyna się spięła ale nawet to jej ode mnie neinodstraszyło. Była wyjątkowo uparta.
Czemu musiałam trafić akurat na ten typ człowieka?
-Nie lubię kiedy ludzie mi pomagają.- Powiedziałam cicho.
-Dlaczego?
-Bo im nie ufam.- Spojrzałam na rozmówczynię.- Tak więc dzięki ale sobie daruję pomoc. Po prostu wypiszcie mnie jak najszybciej.
-To prawda co o Tobie mówią?
-Nie wiem co mówią więc nie wiem czy to prawda.- odparłam.
-Że jesteś morderczynią która zabila kogoś z zimnà krwią.
Wzruszyłam ramionami.
-Czy z zimną to nie wiem. Nie sprawdzałam jej temperatury.
Dziewczyna westchnęła cicho.
-Aha, była tu Twoja mama.
Zamurowało mnie.
Mama? W szpitalu? Dlaczego? Co ona w ogóle robiła w Dublinie.
-Jesteś pewna?- spytałam ostrożnie.
-Sandra Lambert. Średni wzrost, blondynka, okulary...
-To ona. Co ona tu robiła?
-Zadzwonili do niej z więzienia. Nie była tu jednak zbyt długo. Tylko się upewniła co do Twojego stanu zdrowia na chwilę tu weszła i sobie poszła. Nie dogaduje cie się?
-Od pięciu lat. Nie spodziewałam się, że w ogóle przyjedzie.- przyznałam.
Pager przy pasku dziewczyny zapikał.
-Wybacz. Muszę iść.
-Jasne.- odpowiedziałam nie do końca przytomnie.
Mama była w szpitalu. W ogóle przyjechała. Co z tego, że na krótko.
Próbowałam przetrawić tą informację.
Gdyby to był tata, nie byłabym zaskoczona. Ale ona... brak w tym logiki. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od czasu mojego zatrzymania.
Przez nastepne kilka godzin siedziałam sama w sali kilkukrotnie tylko odwiedzona przez pielęgniarkę. Na szczęście udało mi się namówić ją by włączyła mi coś w telewizji. Nie było tam za wiele ciekawych rzeczy ale trafiła się relacja, czy raczej powtórka z relacji, z premiery jakiegoś nowego filmu który wyszedł dwa tygodnie wcześniej. Po chwili zorientowałam się że była to premiera Władcy pierścieni.
-No proszę.- tu się zaciekawiłam. Z nudów obejrzalam relację do końca a potem był Most na rzece Kwai. Nie przepradałam za tym filmem ale jak sie nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Gdzieś po południu dostalam coś do jedzenia. Trochę to było dziwne jeść coś jnnego niż więzienne jedzenie.
Nie byłam głodna, zjadłam więc trochę by się nie czepiali a resztę odłożyłam. Wtedy weszła tamta starzystka.
-Nie jesz?- spytała.
-Nie mam apetytu.- Przynałam, nie chciało mi się kłucić.- Dzięki.
-Potrzebujesz siły by szybciej wyzdrowieć.
-A może ja nie chcę?
-Lambert...
-Słuchaj doktorko, nie jestem głodna. Czemu Ty się tak upierasz?
Nie odpowiedziała tylko zabrała talerz i podala go pielęgnirce która akurat weszła. Po chwili znów byłyśmy same.
-Bo coś mi nie pasuje w Twojej historii.
Spojrzałam na nią pytająco.
-Według wersji oficjalnej. Odkryłaś z przyjaciółmi gdzie są porwane dzieci i po nie poszliscie. Ty wyszłaś wcześniej bo ponoć Wasza koleżanka chciała się z Tobą widziec. Koedy pozostali przybyli na miejsce zastali tam tylko Ciebie. Ty od razu przyznałaś się do porwań i zabójstwa. Ale dlaczego? Czemu nie uciekłaś? Czemu od razu się przyznalaś. Mogłaś grać na zwłokę ale tego nie zrobiłaś.
-Jaki byłby tego cel? I tak zostalabym aresztowana. Ludzie domyślili by się co się stało. I w ogóle to skąd o tym wiesz?
-Wierz lub nie ale to była dość głośna sprawa. Mimo że nie mieszkalam wtedy w Irlandii to obiło mi się to i owo o uszy. czemu nie uciekłaś?
-Wolę siedziec w więzieniu niż uciekać przez resztę życia. To chyba logiczne. Skąd jesteś?
Pokręcila głową.
-Z Wenecji... Nie wierzę w to. Nie wygladasz na kogoś takiego. Gdybys była taka na jaką się kreujesz, nie próbowałabuś popełnić samobójstwa.
-Taka na jaką się kreuję?- spytałam z drwiącym uśmiechem.- A na kogo się według Ciebie kreuję? Panno mądralińska?
-Próbujesz być twarda, chcesz ciągle pakować się w kłopoty byle podtrzymać swoją „legendę",przy obcych udajesz kogoś kogo tak na prawdę nic nie obchodzi, takiego... potworka
-Potworka? Muszę to zapamietać. Dobre. Co jeszcze?
-prubujesz udawać że ludzie cię nei obchodzą, że nie obchodzi Cię co o tobie myślą. Ale... byłaś szczerze zaskoczona gdy powiedzialam Ci o Twojej mamie. Gdy mówiłaś o tym że nie ufasz ludziom nie do konca w to wierzyłaś, ale też nie kłamałaś. Jestem pewna że coś sie stało. Nie wierzę, że jesteś zdrajcà i mordercà.
Nie jestem zdrajcą?
Ani mordercą?
To moja wina do cholery to co się stało! Nie dostrzegłam w porę tego co się działo z Idunn! Nie byłam w stanie jej powstrzymać. Ani uratować! Nawet jeżeli nie zdradziłam, to co się wydarzyło to moja wina. Powinam była dawno dostrzec to co się z nią stało.
-Nie wiesz o czym mówisz dziewczyno. Nie znasz mnie nawet dobe a chcesz mi zaufać? Ludzie tak nie robią. A jeżeli robią to są głupcami.
Kobeita tylko westchnęła ze smutkiem na twarzy.
-Mówisz? W takim razie jestem głupia. I głupcem jest mój ojciec który mnie tak wychował. Wiesz, jest policjantem. Zawsze mówił że mam świetną intuicję. Chciał bym poszła w jego ślady ale ja wolę leczyć.
-Czemu mi to mówisz?
-Bo Ci ufam. Jak chcesz to nadal możesz mówić że jestem głupia. Nie zmienię mojego zdania.
Pokreciłam głową i uśmiechnęłam się lekko choć był to uśmiech pełen smutku.
-Chciałabym mieć tyle wiary co ty. Może to i głupota, ale pewnie też i odwaga. Wenecja to ładne miasto.
-Bardzo.
-Więc co robisz w Dublinie?
-Studiuję. Pewnie już to zauważyłaś. Erasmus, wiesz... ale spodobało mi się i zostałam.
Kiwnełam głową. Mogłam to nawet zrozumieć. Dublin to ładne miasto, a Irlandia to piękny kraj.
-Powinnaś wracać do swoich obowiązków. Lepiej nie spedzaj ze mną za dużo czasu, jeszcze pomyślą że chcesz pomóc mi uciec.- mruknęłam.
-Skoro tak mówisz.
Zostałam w pokoju sama ze swoimi myślami. Było ich za wiele. O mamie, czemu ta dziewczyna tak się uparła przy dowiedzeniu się co się stało choć mnie nie zna, cor robiła Moira, co sie działo z Dantem.
To ostatnie lytanie nasunęło się samo, tak jakby po prostu siedziało gdzieś w mojej głowie i tylko czekało na moment by zaprzątnąć mi myśli.
Niw widziałam się z chłopakiem od czasu procesu. Wiedziałam że to moja wina, ale chciałam by nie marnował życia czekając na mnie aż wyjdę z więzienia. Z resztą, nikt inny nie wierzyłby w moją niewinność, lepiej było nie sprawiać mu kłopotu. Ale bolało jak cholera.
Westchnęłam cicho.
-Normalnie to byśmyno tej porze oglàdali wspólnie film.- mruknęłam patrząc na zegar.
Byłam zmęczona i chciałam spać. Nie miałam siły na nic innego i powoli zaczynała boleć mnie głowa. Postarałam się więc położyć w miarę wygodnie biorąc pod uwagę slute ręce i iść spac.

Nie wiem ile trwał mój sen. Kilka godzin? A może minut. W każydm razie został on brutalnie przerwany kiedy ktoś mną potrząsnął. Chcàc nie chcąc podniosłam się do siadu i rozejrzałam dookoła. Na korytarzu było ciemno a koło mojego łóżka stała doktorka.
-Masz gościa.- Uśmiechnęła się lekko.
-Serio? Nie może zaczekac do rana?- spytałam zaspana.
-Nie.- odparł ktoś za plecami kobiety. Głos brzmiał znajomo. Wychyliłam się by zobaczyć kto to.
-Doktorko, weź mnie uszczypnij bo chyba nadal śnię.- Mruknęłam trochę przytomniej ale wciąż nie wierząc w to co widzę. W sali bowiem stała Cathy, ubrana w pomarańczową puchówkę, czarne spodnie i zimowe buty.
-Ałcć.- syknęłam kiedy starzystka na orawdę mnie uszczypnęła.- Cathy? Co Ty tu robisz? Gdzie mama?
-Mama jest w hotelu.- odparła jedenastolatka.- Przyszłam tu sama.
-Czys ty zdurniała?!- zdenerwowałam się.- A gdyby ktoś cię napadł? Porwał lub gorzej? Czy Ty czasem myślisz.
-Przepraszam.- odparła cicho.- Chciałam Cię tylko zobaczyć przed wyjazdem.
Opadłam na poduszki.
-Jak Ty sie w ogóle tu dostałaś?
-Zapytałam w recepcji hotelu o trase do szpitala. A tu jest otwarte całą dobę.
-Wcale nie.
-Natknęłam się na nią.- odparła wciaż towarzysząca nam kobieta.- Od razu dostrzegłam rodzinne podobieństwo choć macie różne kolory włosów.
-Pani Star jest bardzo miła.
-Star?- zerknęłam na kobietę.- to Twoje imię?
-Mało kreatywne, wiem.
Parsknęłam.
-Co ze strażnikiem?
-Udało się go przekonać by dał nam trochę czasu. Ale mam być cały czas przy was.- odparła lekarka.
-Dzięki.- uśmiechnęłam się lekko i spojrzałam na siostrę.- Wyrosłaś.
-Wiesz, pięć lat robi swoje.- uśmiechnęła się.- Przyniosłam Ci pierniczki z domu.- sięgnęła do plecaka i wyjęła z niego zawiniątko. W środku znajdowały się pierniczki różnego rodzaju ale cztery z nich wyglądały jak ludziki. Jeden z płomieniście rudymi włosami i oczami o różnych kolorach, drugi w żłótej kurtce, trzeci w bluzce z czaszką i czwarty, o czarnych włosach i zielonych oczach.
-Ty to zrobiłaś?- spytałam z niedowierzaniem.
-Tak. Podobają Ci się?
Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Nie wytrzymałam i się popłakałam. Cathy wptrywała sie we mnie orzez dobrą chwilę a następnie mnie przytuliła. To mnie zamurowało.
-Nawet nie wiesz jak się cieszę że żyjesz.- mruknęła.- Przestraszyłaś nas.
-Nas?
-Mama się bała. Choć chyba nie chciała tego okazac. Wiesz, ona nadal Cię kocha, w koncu jest mamą.
-Wiem... nie sądziłam że się tak przjęła. Przepraszam.- uśmeichnęłam się smutno.- I dziękuję że tu jesteś. Potrzebowałam tego.
Po raz poerwszy od dawna czułam, że na nowo rozpiera mnie energia. Wizyta siosty dodała mi sił mimo iż nie trwała ona zbyt długo.
Cat trochę poopowiadała mi co się dzieje w domu. Ludzie w koncu odpuścili mamie i wszystko było prawie po staremu. Jim wyjechał na studia do ameryki na MIT. Dante sie niewiele odzywał ale ponoć zaczął pracę jako detektyw.
-Tyle co słyszałam z krótkich rozmów mamy. Szczerze, nie specjalnie go pamiętam.- mruknęła blondynka.
-Wiem. Ale cieszę się żw coś o nim wiesz. Dziękuję ci Cathy.
-Zawsze mogę coś jeszcze wyciągnàć z mamy i ci potem napisać w liscie. Chcesz?
-Nie wiem. Cat, nie powinnaś się ze mną kontaktować za często. Ludzię będą gadać.
-Ale jesteś moją stiostrą...
-Wiem skarbie. Nie mówię że nie chcę się z Tobą kontaktować, po prostu trzeba to robić ostrożnie i w odpowiedniej ilosci jeżeli nie chcesz by ludzie się czepiali.
-Kiedy jesteś niewinna!
-Cathy...- westchnęłam.- Przestan, proszę.
-Nie uwierzę że moja siostra jest mordercą, co to to nie!
-Zrozum proszę, sama się przyznałam.
-To się odprzyznaj! Jesteś niewinna!
Pokręciłam głową.
-Cath, to co się wydarzyło to moja wina. Teraz za to placę. Musisz to zaakceptować.- podniosłam głos.
Cathy zła wybiegła z pokoju zabierając plecak.
-Cath! Cathy, wracaj!- krzyknęłam za nią. Nie posłuchała.- Proszę, idź za nią bo jeszcze zrobi cos głupiego albo coś jej się stanie.
-Czemu wciąż kłamiesz?- spytała Star.- Nie wiedzisz że ranisz w ten sposób najbliższych?
Westchnęłam.
-Życie nie jest takie proste jak sie wydaje Star. I nie kłamalam. To moja wina to co się wydarzyło.
-Pójdę odwieźć Cath do hotelu. Lepiej by się nie włuczyła sama po nocy.- i wybiegła z pokoju.
Zostałam sama. Odłożyłam pierniczki na bok i leżąc spojrzalam w sufit. Nie wiem kiedy znów zasnęłam niespokojnym snem.

Następnego dnia obudziłam się koło ósmej. Jak zwykle badania i śniadanie. Po śniadaniu przyszła starzystka.
-Odwiozlam Cath do hotelu. Na szcześnie nikt się nie zorientował że jej nie było.
-To dobrze. Dziękuję.- kiwnęłam głową.
-kogo przedstawiają te pierniczki?- wskazała na łakocie.
-Mnie, mojego chłopaka, Idunn i naszego przyjaciela.- wyjaśniłam.- Cath musiała je robić sama. Ciekawe czemu?
-Może chciała Ci je wysłać?
Może.
-czemu nie spedzasz czasu z rodziną?- spytałam.
-Mam pracę. Z restą mama nie żyje. A z tatą się pokłuciłam jakiś czas temu. Od tego czasu się nie widujemy.- przyznała.
Więc nie tylko ja mam rodzinne problemy.
-Powinnaś porozmawiać z ojcem.- mruknęłam.- Puki nie jest za późno.
-Co masz na myśli?
-Jest policjantem, prawda? To niebezpieczna praca. Nie wiesz czy nic mu się nagle nie stanie i wtedy będzie za późno. Pogódź się z nim teraz lub będziesz żałować.- Poradziłam.- I szczerze, święta to najlepszy ku temu czas. Dlaczego w ogóle sie z nim pokłucilaś?- spytałam z ciekawości.
-Nie mam ochoty o tym mówić.
-Ty naciskasz na mnie, ja zrobię to samo.
-Ty mi nie udzieliłaś odpowiedzi.
Miała rację.
-Miałam wrażenie że coś przedemną ukrywał. Próbowałam odkryć co i się pokłuciliśmy. Będzie ze trzy lata.
Kiwnęłam głową. Rodzinne sekrety nigdy nie dzialały na niczyją korzyść.
-Na orawde wierzysz że nie zabiłam Idunn?- spytałam ni z tego ni z owego, cicho.
Przez chwilę nie odpowiedziała.
-Tak. Mówiłam już, mam dobrà intuicję.
Zaśmiałam się cicho.
-Zmieniłaś się.- zauważyła.- Wystarczyła do tego jedna wizyta.
Racja. Chyba po prostu chciałam by ktoś mi bliski we mnie wierzył.
-Nie odwołam moich zeznań. To co było jest przeszłością. Od teraz skupię się na tym co ma być.- odparłam.- Nie będę Cie powstrzymywać. Chcesz? Możesz spróbować dowiedziec się co zaszło tamtej nocy na klifie. Ale prawdę znają tylko dwie osoby. Ja i Idunn, a ona ten sekret zabrała do grobu.
-Kochasz swoją rodzinę, prawda?
-Bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Dla nich jestem gotowa zginąć.
-Rzadko sie cos takiego widuje. Mam nadzieję że teraz wiesz jakie Twoje życie jest ważne.
-A Ty znowu o tym?- zaśmiałam się cicho.
-Ignis. Samobójstwo to grzech, wiesz?
-Bo?
-Życie to dar od Boga! Prezent najcenniejszy ze wszystkich jakie można otrzymać. Odbieranie go komuś jest złe ale to samo dotyczy się odbierania go sobie!
-Jestem z tych co rzadko chodzą do kościoła, wiesz?- mruknęłam.- Poza tym, jestem mordercą, pamietasz?
-Sama chwilę temu przyznałaś że kryje się za tym coś więcej.
-Nic takiego nie powiedziałam.
-Nie w prost. Ale mogę z tego wywnioskować że coś się za tym kryje. Jakaś wieksza afera.
Pokręciłam tylko głową.

Star, mimo swojej czasem irytującej dociekliwości była dobrą rozmówczynią i zaczęłam się z nią dogadywać. W szpitalu miałam siedzieć do pierwszego stycznia, tak na wszelki wypadek choć sama tego nie rozumiałam. Ale dziewczyna w tym czasie dotrzymywała mi towarzystwa o ile nie miała czegoś innego do roboty.
Jednak popołudnie 28 a następnie 29 i 30 nie było jej w szpitalu. Pomyślałam więc że pewnie miała wolne.
Wróciła z powrotem 31. Jednak jej zachowanie trochę się zmieniło, jakby się czymś martwila.
-Hej.- przywitałam się.- Szczęśliwego niwego roku?
-Jeszcze zobaczymy.
-Co się dzieje? Star?
-Nic.- nagle się uśmiechnęła- Wiesz, spotkałam się z ojcem. Pogodziliśmy się.
-Serio? Świetnie. Widzisz, mówiłam że powinnaś.
-Recja. Nawet nie wiesz jak mi ulżyło.
Mimo iż o ojcu mówiła szczerze, jej uśmiech taki nie był. Był wymuszony, jakby krył za sobą ból i smutek. Ale nie drążyłam.
Wtedy myślałam że nie powinnam.
Teraz tego żałuję.

Star opowiedziała mi o ojcu. Mężczyzna ponoć ucieszył się gdy do niego zadzwoniła i poprosiła o spotkanie. To dlatego jej nie było, ponieważ poleciała do Włoch.
-Nawet nie wiesz jak mi po tym ulżyło.- Zaśmiała się i wstała z krzesła. Wtedy z jej kieszeni wypadło małe pudełko. Nie trzeba było być dobrym obserwatorem by zauważyć, że była to paczka papierosów.
-Nie wiedziałam, że palisz.- mruknęłam.
-Wiesz, w szpitalu nie bardzo mogę.- Uśmiechnęła sie krzywo.- Niezdrowe uzależnienie, wiem. Ale odstresowuje.
-Wiem. Ale lepiej uważaj, to paskudztwo. Choć, mój sposób chyba nie jest wcale lepszy.
-A jaki to sposób?
-W sumie, nie wiem czy nazwałabym to sposobem. Kiedyś, przed tą całą akcją, uspokajał mnie widok ognia. Czsem sie wymykałam z domu i rozpalałam gdzieś małe ognisko.
-Piromania?
-Właśnie nie. Nie czułam potrzeby by to robić, po prostu... to było kojące. Ale teraz oczywiście nie mam jak, więc medytuję. Mogłabyś spróbować, to pomaga, trochę.
Zaśmiała się cicho.
-Może masz rację. Ale wiesz, uzależnienie.
-Plastry nikotynowe?
-To tak nie działa.
-Zawsze warto spróbować.
Kiwnęła głową na to że się zgadza.
-Muszę iść, są jeszcze inni pacjenci.
-Wiem. Bez obaw. Nigdzie się nie wybieram- wskazałam na kajdanki.
Ponownie zostałam sama ze swoimi myślami.
-Dziś noc sztucznych ogni.- mruknęłam.- ciekawe jak będzie to wyglądać. Mnie pewnie czeka oglądanie z łóżka przez okno.- Zerknęłam na zewnątrz. Z mojej pozycji było widać niewiele nieba więc szanse na zobaczenie fajerwerek były nikłe.
-Cóż, będzie jeszcze ku temu sporo okazji.- westchnęłam i zamknęłam oczy. Nie chciało mi się oglądać telewizji a nie miałam nic innego do roboty.

-Hej, Dante...
-Co?- spytał chłopak znad książki.
-Chce Ci się iść na pokaz fajerwerków?- Mruknęłam cicho.
Brunet zerknął na mnie.
był 31 grudnia, Sylwester. Ja i Vale siedzieliśmy w salonie, on czytał książkę, ja bawiłam się płomykami na mojej dłoni. Przybierały różne kolory, od fioletowego, przez pomarańczowy, do zielonego. Przypominały miniaturowe fajerwerki zanim te jeszcze wystrzelą.
-A tobie nie?- spytał chłopak.
-Jakoś... niespecjalnie. Będzie tam mnóstwo osób.- mruknęłam.
-Nie lubisz tłumów, co?
-Po prostu mam ich czasem dość. Mnóstwo ludzi jest  w szkole, w mieście, wszędzie gdzie nie pójdę. Chcę choć jedno święto spędzić bez nich.- Przyznałam. To była prawda, stresowałam się przy nich. Na co dzień dobrze to ukrywałam ale w domu po prostu miałam dość.
-Nie musimy iść jak nie chcesz.- Uśmiechnął się mój chłopak- Możemy porobić coś innego. Obejrzeć film, albo poczytać. Jak chcesz.
Uśmiechnęłam się wdzięczna i przytuliłam chłopaka.
-Dzięki.
-Nie ma za co.
Mimo to wyczułam w jego głosie lekki zawód. Nagle zrobiło mi się przykro. Wróciłam do pokoju przygnębiona. Nie chciałam by Dante przeze mnie tracił zabawę.
Wtedy wpadł mi do głowy pomysł.
Wymknęłam się w z domu i poszłam poćwiczyć z daleka. Chciałam by plan się powiódł.

Pół godziny przed północą siedziałam z Dantem i oglądałam film. Mama i tata zabrali Loka i Cath do znajomych którzy mieli dzieci w ich wieku i potem wybierali się wspólnie na pokaz.
-Hej- odezwałam się nagle- Może chodźmy na spacer? Nie do miasta. Gdzieś po okolicy.- zaproponowałam.
-Sadziłem że chcieliśmy dokonczyć film.- zauważył.
-Zawsze możemy go dokończyć później. Oj no chodź!- jeknęłam ale wiedziałam, że się zgodzi. Chłopak westchnął i wstał z kanapy a ja praktycznie z niej zeskoczyłam. Kilka minut później opuściliśmy dom.
Przez jakieś pietnaście minut chodziliśmy po okolicy aż w końcu znaleźliśmy sie w wybranym przeze mnie miejscu. Do północy zostało niecałe pięć minut.
-Spójrz jak wygląda miasteczko.- Wskazałam na światełka na horyzoncie, ledwo widoczne w ciemnościach.
-Jak małe ogniki.- Zaśmiał się brunet.
-Nom. Wiesz, chciałam Ci powiedziec że przepraszam.
-Za co?- spytał Dante.
-Wiem, że przez mój głupi kaprys nie poszedłeś do miasteczka tak jak chciałeś.- chciał mi przerwać ale mu nie pozwoliłam.- Pomyślałam więc że Ci to jakoś wynagrodzę.- uśmiechnęłam sie lekko.
Zerknęłam na zegarek. Sostała nam jakaś minuta.
-Czas na odliczanie. Gotowy?
10...
Stworzyłam w dłoniach małe ogniki
9...
Trochę się powiększyły
8...
7...
6...
Zaczęły się mienić kolorami
5...
4...
3...
Szybko wystrzeliłam je w górę
2...
1...
0... kule ognia rozprysły sie jak fajerwerki ale kolorowe iskry nie opadły tylko zatrzymały się w powietrzu tworząc napis
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU.
Po pewnym czasie napis znów rozproszył się a drobiny znów zaczęły strzelać jak fajerwerki.
Nad miastem na horyzoncie równierz rozbłyskały kolorowe światła.
Zerknełam na chłopaka.
-I jak?- spytałam cicho.
-Serio sie pytasz? Neisamowite. Dziękuję Ignis.- I mnie orzytulił.- Tobie też szczęśliwego Nowego Roku.
-Dzięki Dante. Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.

Znowu mnie ktoś obudził.
Czemu zawsze śniły mi się wspomnienia? Nego nie wiedziałam.
-Wspomnienia to najgorsza z tortur.- Szepnęłam cicho powoli się rozbudzając.
Osobà która mnie obudziła była Star w towarzystwie pilnującego mnie policjanta.
-Cos się stało?- spytałam.
-Idziemy obserwować fajerwerki.- Zarządziła lekarka.
Czy ja się przesłyszałam.
-Nie wiem czy jesteś tego świadoma ale to wbrew przepisom.
-Wiem. Ale udało mi się go przemonać- wskazała na strażnika- Mamy dwadzieścia minut liczàc od teraz. Będziesz z nim skuta by nie uciec.
-Jasne. Ale nie chce mi się iść.
- to nie podlega dyskusji. Za bardzo się nastarałam.- Wyszczerzyła się. - No, ubieraj się.
Nie miałam zbytnio wyboru. Genialnie.
Z pomocą kobiety założyłam płaszcz i po chwili zostałam zaciągnięta na dziedziniec przed szpitalem gdzie stali ci pacjenci którzy byli w stanie. O dziwo noc nie była zimna, raczej dość przyjemnie chłodna.
Zaczęło się odliczanie.
10...
9...
8...
7...
Zauważyłam że fajerwerki są orzemokniete. Dookoła stały dzieci czekające na pokaz.
Cholera.
6...
Nie wiele myśląc w wolnej dłoni stworzyłam ogniste kule.
5...
4...
Wystrzeliłam je w niebo.
3...
2...
1...
0... rozległy sie wiwaty a kule rozbłysły kolorowo na niebie układając się w kolorowe wzory i napis
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W NOWYM ROKU!!!
Wszyscy byli zachwyceni i nikt nie zauważył że orawdziwe fajerwerki nie odpaliły. Uśmiechnęłam się lekko i poczułam coś na policzku.
Wolną reką sprawdziłam co to było.
Łza. Jedna, pojedyńcza łezka. W tamtym momwncie było dla mnie bez rożnicy czy była to łza radości czy smutku.
W tamtym momencie coś obei obiecałam.
Nigdy więcej patrzenia w przeszłosć.
Nigdy wiecej strachu.
Najważniejsza była przyszłość i to co miała przynieść.

Nie wiedziałam tylko jak trudne będzie trzymanie się tego postanowienia.

Po paru minutach wróciłam ze star do pokoju. Porzegnałam się z nią i ponownie poszłam spac. Byłam zmęczona ale przez pewien czas jeszcze słyszałam jak ludzie za ścianą rozmawiają o fajerwerkach.
„Były cudowne"
„Ktoś się na prawdę postarał"
„Ciekawe kto to zrobił. Chyba cudotwórca"

Obudziłam się rankiem wypoczeta. Zjadłam śniadanie i przyszła do mnie Star.
-Chcialam sie pożegnać.
No tak, przecież z akilka godzin wracam do „domu".
-Rozumiem.- uśmiechnęłam się lekko.- Dzięki za wszystko.
-Nie ma za co. Jak chcesz to mogę Cię szasem odwiedzić. Albo do mnie zadzwoń. Jeżeli zapamiętasz mój numer.
-Mam dobrą pamięć. Wielkie dzięki jeszcze raz.
-Tylko obiecaj mi coś. Obiecaj, że kiedyś, jeżeli mi się nie uda odkryć prawdy, to kiedyś opowiesz mi Co takiego miało na prawdę miejsce tamtej nocy.
Westchnęłam. Mogłam to zrobić. Rowie dobrze mogłam powiedzieć jej to za dwadzieścia lat.
-Obiecuję, że kiedyś Ci opowiem.- Uśmiechnęłam się krzywo.
-Super.
Przez chwilę jeszcze gadałyśmy ale w końcu musiałam iść.

W więzieniu odebrała mnie O'Connor i zaprowadziła do celi. Po drodze nie omieszkała zrobić mi wykładu.
-Nigdy wiecej tak nie rób. Moira wchodziła mi ciągle na głowę by dowiedzieć się co z Tobą. Przestraszyłaś ją.- w głosie strażniczki usłyszałam lekkie zmartwienie.
-Wiem. Nie chciałam wam sprawiać kłopotu.
-Ale sprawiłaś, w tym rzecz. Nie pomyślałaś wcale o konsekwencjach swojego czynu. Wiesz co by było gdyby prasa się o tym dowiedziała?
-To więzienie, kogo obchodzi co tu się dzieje? Nikogo! Jesteśmy wyrzutkami społeczeństwa, tu ciągle się coś dzieje ale wy tylko przymykacie na to oko. Uratowaliście mnie tylko dlatego, bo inaczej mielibyście orzesrane u tych z góry za doprowadzenie do mojej śmierci bo nie pomogliscie. A oni by wan trulo bo mają przez to więcej roboty.- prsknęłam- Bez ściemy O'Connor, nikt nie pomaga ludziom bez czegoś w zamian.
-Jesteś pewna?- uniosła brew.- W takim razie twoja niwa koleżanka jest nikim. I Ty równierz.
Zatrzymałam się i spojrzałam na kobietę rozede mną.
-Rozmawiałaś ze Star?
-Dzwoniła, chciała się czegos o Tobie dowiedzieć. Skoro już o tym wiesz to się zamknij, obie dobrze wiemy, że Ty, wskoczyłabyś pod pociąg nie chcąc nic w zamian, gdyby to miało komuś pomóc.
Parsknęłam i ruszyłam dalej korytarzem.
-Może kiedyś. Ale byłam głupia.- wyminęłam ją i doszłam do swojej celi.- Jeszcze jedno. Jeżeli będzie sie pytać o moją orzeszłość... to tylko i wyłącznie moja sprawa, i chce o tym zapomnieć. Jasne?
Strażniczka westchnęła.
-Zmieniłaś się?
-Czemu Cię to obchodzi?
-Bo jesteś młoda. I masz całe życie orzed Tobą, nie możesz się zamykać na ludzi chcących Ci pomóc.
-Nie zamykam się, O'Connor. Po prostu robię to co uznałam za słuszne. Cześć.
Weszłam do celi i usiadłam na pryczy. Byłam sama choć nie musiałam długo czekać na powrót Moiry.
-Hej.- przywitałam się.
-Tylko tyle masz mi do powiedzenia?- skrzyżowała rece na piersi, wyraźnie zła.
-Nie sądziłam że tak się tym orzejmiesz.- Przyznałam.- Przepraszam.
-Jak miałabym się nie przejąć?! Jesteś moją przyjaciółką do cholery! Jedyną prawdziwą w tym zakichanym pierdlu!!!
Prsknęłam cicho.
-Może. Sama nie wiem.
-To znaczy?- uspokoiła się trochę.
-Prawdziwy przyjaciel nie zostawiłby drugiego samego. Ja próbowałam się zabić i zostawić Cię tutaj. Przyjaciele tak nie postępują.- Zauważyłam.
Kobieta wypuściła powietrze przez nos.
-Dlaczego chciałaś to zrobić?
-Teraz to już nie ważne. Nie mam zamiru robic tego poraz drugi.- uśmiechnękam się.- Mogę ci to obiecać.
Przyjżała mi się uważnie.
-Mam coś na twarzy?
-Nie. Choć w sumie to tak. Pobyt w szpitalu chyba dobrze jednak Ci zrobił. Nigdy wcześniej nie widziałam w twoich oczach tyle chcęci życia co teraz.- Mruknęla. Uniosłam brew na to stwierdzenie. Może miała rację? Gdyby nie moja decyzja nie trafiłabym do szpitala i nie spotkała ym Cathy.
Uśmiechnęłam sie lekko.
-Masz rację. Rzeczywiście dobrze mi zrobił.
-No, to opiwiadaj co się działo.

Minęło trochę czasu i wszystko wyglądało na takie jak wcześniej. Rozmawiałam parokrotnie ze Star przez telefon, dziewczyna próbowała wydobyć ode mnie jeszxze jakieś informacje ale dawałam radę zmienić temat rozmowy na inny. Opowiadała co się dzieje poza więzieniem, zwłaszcza o zagranicy i różnych innych ciekawych rzeczach.
Pewnego dnia jednak to ona niespodziewanie zadzwoniła. Było to dośc dziwne, zwłaszcza że w ogóle pozwolono mi z nią pogadać.
-Znalazłam coś.- Powiedziała Illwec do słuchawki.
-Co masz na mysli?
-Szukalam odpowiedzi na moje pytanie... i znalazłam coś co może wszystko zmienić. Posłuchaj, to nie ejst rozmowa na telefon. Przyjdę jutro i obiecuję że wszystko wyjaśnię.
-Star, nuż Ci mówiłam, to bezcelowe.
-Wiem! Ale sluchaj, to jest ważne. Musisz mnie wysłuchać, proszę... sluchaj, to coś, może Cię wyciągnąc z więzienia i oczyścić z zarzutów. Wszystko będzie jak dawniej.
Westchnęłam. I tak by przyszłaz
-Dobra, niech będzie.
-Przyjadę koło czwartej. Obiecuję, że nie pożałujesz. Wybacz, ale muszę kończyć. Do zobaczenia jutro.
-Pa.- mruknęłam.
Odłożyłam słuchawkę na miejsce i wróciłam do celi. Star na orawdę brzmiała jakby była pełna optymizmu.
Co takiego odkryła że była wręcz pewna że mi tym pomorze?
Mimo nadziei czułam też pewien niepokuj. Bałam się, że dziewczyna zwróciła na siebie uwagę nie tych ludzi co trzeba.
Ale nie byłam w stanie tego sprawdzić ani jej pomóc.
-Czymś się martwisz.- zauważyła Moira znad książki.- Chodzi o tą dziewczynę ze szpitala?
-Może.- Sama nie byłam pewna mojego niepokoju.
-Kim ona w ogóle jest?
-Przyjaciółką. Mówiłam Ci już.
-Serio?
-Tak. Moira, błagam, mogę mieć przyjaciół poza więzieniem.
-Wiem, po prostu... nie wygląda na kogoś kto by przyjaźnił się z przestępcami.
-Wierzy w drugą szansę. Ma dobre serce, za dobre dla tego cholernego świata.- Mruknęłam.- Ale myślę, że tacy ludzie są nam potrzebni.
Moira się zaśmiała.
-Pewnie masz rację.

Następnego dnia obudziłam się jak zawsze i zabrałam do pracy. Z utęsknieniem jednak wyczekiwałam wyznaczonej przez dziewczynę godziny ciekawa co znalazła.
-Lambert, masz wizytę.- Poinformowała O'Connor.
-Jasne.- Uśmiechnęłam się lekko. Jednak coś napawało mnie lękiem i niepokojem. Jakby coś się miało stać. Coś złego.
Strarzniczka zaprowadziła mnie do sali wizyt i przepusciła w drzwiach.
-Uważaj co będziesz mówić.- Powiedziała cicho w przejściu.
-Co?
Spojrzałam na salę. Siedziało tam dwoje ludzi, nie znanych mi z twarzy.
Coś się stało.
-Dzień dobry Panno Lambert. Jestem detektyw McDougal a to mój kolega Jefferson.
-Panowie z policji? Czy coś się stało?
-Zna Pani, Star Illwec?
-Tak. To moja przyjaciółka. Miała mnie za chwilę odwiedzić... coś się jej stało?- spytałam już praktycznie orzerażona.
-Przykro nam o tym informować ale Panna Illwec nie żyje.
Nie.
Nie chciałam w to wierzyć. Nie byłam w stanie. Myślałam że to sen.
-Przeprszam na chwilę.- powiedziałam słabo i wstałam.
Podeszłam do ściany i złapałam się za głowę, dopiero po chwili dotarło do mnie to co się stało i ryknęłam płaczem. Usiadłam na ziemi i skuliłam się. Wiedziałam że się na mnie patrzą ale to było za wiele.
-Dlaczego? Dlaczego, dlaczego, dlaczego...- powtarzałam w kółko i w kółko.- Co jej się stało?- spytałam sopjrzawszy na detektywów.
-Według tego co ustaliliśmy jak dotąd, jechała tutaj, widocznośc była ograniczona przez mgłę która nagle zaległa w mieście, drugi samochód nagle skręcił na most i wbił się w jej auto. Pojazd przekoziołkował i wpadł do wody a sprawca wypadku uciekł. Próbujemy zrobić wszystko by go znaleźć. Ma Pani może pomysł czy
-Sląd wiedzieliście że tu jechała?
-Jej rzeczy były w szczelnej walizce. Woda się do niej nie dostała. Były tam jej dokumenty, laptop i inne rzeczy presonalne.
-Rozumiem.- mruknęłam.- Przepraszam, chcił się Pan o coś zapytać.
-Tak. Czy ktoś może chciał jej śmierci? Mówiła czy dostała jakieś pogróżki?
-Myślicie, że ktoś ją zabił?- Niedowierzalam.
-Musimy wziąć pod uwagę wszystkie możliwości. Bioràc pod uwagę okoliczności...
-Jakie okoliczności?
-Pani koleżanka pochodziła z dość... ważnej rodziny. Obawiam się że nie mogę powiedzieć więcej.
Star? Czy oni byli pewni?
-Jesteście Panowie pewni że to nie pomyłka?- dociekałam.
-Tak.
-Nie mogę uwierzyć że to przede mną zataiła.- westchnęłam.
Choć... sama nigdy jej nie powiedziałam prawdy.
Zrobiło mi się duszno, bałam się, ale dlaczego? Bo odkryłam że czegoś o niej nie wiedziałam? To bez sensu.
-Wszystko dobrze?
-Nie...- szepnęłam prubując złapać oddech.
Ktoś złapał mnie za ramię.
-Przepraszam Panów. Obawiam się że musimy przełożyć wizytę.- usłyszałam mgliście O'Connor. Nie sluchałam zbytnio co mówi, próbowałam się uspokoić. Czułam się jakbym za chwilę miała spalić wszystko dookoła.
Strażniczka pociągnęła mnie za sobą.
-Musze do łazienki.- wymamrotalam.
-Już.
Po chwili poczułam chłód pomiwszczenia. Było puste.
-Odź. Muszę zostac sama.
-Nie ma mowy.
-Idź! Nie chcę zrobić czegoś czego będę znów żałowac.- Poprosiłam. Posłuchała.
Gdy byłam sama w końcu wybuchłam.
Płomienie wystrzeliły z mojego ciała we wszystkie strony wypełnaijąc każdą wolną przestrzeń. Nawet nie próbowałam tego kontrolować, modliłam się tylko by nie wydostały się poza łazienkę. Krzyczałam, miotałam się po pomieszczeniu i dalej ciskałam płomienie aż w koncu padłam na ziemię wyczerpana. Po pewnym czasie ogień zniknął doszczętnie. Zostało po nim niewiele śladu jedynie lekko osmalone ściany pod sufitem i posadzka oraz niewyobrażalny gorąc dookoła. Jak sahara.
Podniosłam się z posadzki i podeszłam do umywalki. Lustro nad nià było popękane i przez to moje odbicie zniekształcone ale wyraźnie widziłam zmiany. Mimo że płakałam to z moich oczu nie leciały łzy... albo nie takie zwykłe łzy. Były one czerwnono pomaranczowe, iskrzyły się jak dogasające węgle. Oczy płonęły żywym ogniem. Dotknęłam policzków a moje „łzy" osadziły się na końcach moich palców. Były ciepłe, dla zwykłych ludzi pewnie wręcz gorące. Parsknęłam cicho.
-Tego nie było od dawna.
Wytarłam twarz z łez które zaczęły się rozpadać w popiół. Odkręciłam wodę w kranie i umyłam uważnie twarz by nie został żaden ślad po niecodziennym zjawisku.
-Zły dzień?- usłyszałam za plecami. Odwróciłam sie i zobaczyłam kobietę ubraną w szarą szatę. Przy pasie miała miecz a na jej ramionach spoczywał czarny płaszcz z ptasich piór. Jej twarz była blada, bez wyrazu, a jej oczodoły ziały pustką.
-Nie pytaj skoro wiesz. Czemu tu jesteś? Czego chcesz?
-Przychodzę w pokoju.- Uniosła ręce do góry by pokazać źe jest nieuzbrojona.
-Trudno w to uiwerzyć, Morrigan, Pani wojny.- Skrzywiłam się.
-Wiem. Masz do tego prawo. Ale tym razem nie grozi ci nic. Chyba że sama to na siebie ściągniesz.
-Co? Co ściągnę?
-Nic... i tak obawiam się, źe za wiele powiedziałam. Ale wracając do Twojego pytania. Przynoszę Ci wiadomość.
Westchnęłam.
-Zamieniam się w słuch.
-Pani Scáthach przestła pozdrowienia. Pragnie przekazać Ci, że Twoja przyjaciółka jest bezpieczna na jej dworze.
-Star na dworze Pani Śmierci?- zdumiałam się.- Jak to możliwe?
-Ponoć Pani była pod wielkim wrażeniem jej bezstronności oraz siły dycha i postanowiła dać jej miejsce w swym zamku.
-Rozumiem.- mruknęłam.
-Wiesz jednak co to oznacza?
Kiwnęłam głową.
-że nie będę jej mogła zobaczyć.
-Może kiedyś... ale nie teraz. Muszę przyznać, że zadziwia mnie słabość Scáth do Twojej osoby. Żadko kiedy robi komuś taką przysługę.
-Nie zrobiła mi przysługi, Pani Morrighan. Star w pełni sobie zasłużyła na jej miejsce.- odparłam spokojnie.
-Możliwe. Przyznaję, nawet ja jestwm pod wrażeniem. Star poprosiła mnie bym coś ci przekazała.
-Co takiego?
-To.- podała mi małą zieloną gałązkę... łatwo rozpoznalam roślinę.
-Bluszcz?
-Powiedziala też, że będziesz wiedziala co miała na mysli gdy przyjdzie ku temu pora. A także prosiła byś dotrzymala danych obietnic.
Westchnęłam. Obietnice dane zmarłym miały wielką moc, niestety.
-Postaram się.
-Więc ja Cię zostawię. Zdaje się że ktoś chce się tu dostać.- Wskazała na drzwi powieszczenia. Ich klamka ciągle się ruszała a zza nich dobiegał mnie głos strażniczki.
-Ignis!!!
Chciałam spojrzeć jeszcze raz na kobietę i coś powiedzieć ale ta zniknęła. Zobaczyłam tylko kruka wylaującego orzez okratowane okno a tam gdzie stała chwile temu wysłanniczka leżała gałąka bluszczu i pojedyncze krucze pióro. Podniosłam oba przedmioty i schowałam do kieszeni a następnie otworzyłam drzwi.
O'Connor wyglądała na przestraszoną i złą jednocześnie.
-Coś się stało?
-Co Ty tam robiłaś?
-Źle się czułam, przepraszam jeżeli przestraszyłam.
-Siedziałaś tam przez niemal godzinę, nie mogłam się dostać do środka.
Aż tak długo?
-Z kim rozmawiałaś?
-Z nikim. Niby jak miałam z kimś rozmaiwac?
-Słyszalam głosy.
-Gadałam sama ze sobą.- Mruknęłam.- Sposób by radzić sobie z... wiesz.
Kiwnęła głową.
-Mogę skorzystać z telefonu? Muszę zadzwonić... w sumie to dwa razy.
-Myślę że mogę zrobić wyjątek.- mruknęła.

PoerwszyM numerem pod który zadzwoniłam był numer ojca Star. Kiedyś widziałam jak wybierała go w telefonie i zapamiętałam.
-Halo?- usłyszałam w słuchawce. Nagle poczułam wielką gulę w gardle.
-Dzień dobry.- Powiedziałam cicho.- Pan mnie nie zna. Jestem Ignis...
-Przyjaciółka Star ze szpitala?
-Tak... właśnie dowiedziałam się co się stało. Star miała się ze mną spotkać kiedy zdarzył się wypadek.
-Rozumiem. - odpowiedział mężczyzna.
-Wiem, że nie bardzo mogę Panu pomóc biorąc pod uwagę moją obecną sytuację. Chciałam więc rozekazać moje najszczersze kondolencje. Star była cudną, pełną życia i wiary dziewczyną. Nie zaslużyła na taki los.
-wiem. Jeszcze nie tak dawno była moją małą gwiazdeczką...- głos mu się załamał.- Potem się pokłuciliśmy, a kiedy w końcu naprawiliśmy naszą relację... Powiedziala mi, że to pewna dziewczyna skazana za morderstwo ją namowiła by odnowić kontakt... to Ty, orawda? To o tobie mówiła.
-Tak.
-Dziękuję. Gdyby nie Ty, nie byłbym w stanie naprawić naszych relacji zanim było by za późno. Dziękuję.
-Powiedziałam jej tylko prawdę. Rodzina jest ważna, proszę Pana. Wiem też jak bardzo Pana boli utrata córki. Tak więc... gdyby Pan czegoś potrzebował. Chociazby się wyżalic, porozmawiać... może Pan do mnie napisać. Albo mogę od czasu do czasu zadzwonić... o ile Pan chce. To niewiele ale myślę że Star nie chciała by by był Pan sam.
-Dziękuję. Jesteś dobrym dzieckiem Ignis. Z chęcią jeszcze kiedys z Tobą porozmawiam.
-Dziękuję i cieszę się. Mam jeszcze jedno pytanie.
-Zamieniam się w sluch.
-Jaki jest Pana adres. Chciałam coś wysłać ale nie wiem gdzie zaadresować orzesyłkę.
-Rozumiem.
Mężczyzna podał mi adres a ja szybko go zapisałam.
-Dzièkuję i mam nadzieję, że do usłyszenia.
Zakończyłam rozmowę i natychmiast wybrałam drugi numer.
-Odbierz... odbierz..- modliłam się.
-Sandra Lambert przy telefonie.
-Hej mamo.- odezwałam się nieśmiało do słuchawki.
-Ignis...
-Zanim się rozłączysz. Mogę porozmawiać z Cathy?
-Z Cathy? A po co? Jeżeli coś...
-Nic nie knuję. Przyżekam. Proszę. Muszę z nią porozmawiać.
Usłyszałam jak mama wzdycha i woła Cath. Po chwili usłyszałam w słuchawce głos siostry.
-Hej Cathy.- Mruknęłam.
-Ignis? Czemu dzwonisz?
-Słuchaj, przepraszam za to co się wydarzyło w szpitalu. Nie miałam prawa podnosić na Ciebie głosu. Wiem też, że nie chcesz wierzyć że jestem winna ale zrozum... jaka kolwiek wersja jest prawdziwa, nie możemy zmienić faktu źe jestem w więzieniu. I obawiam się, że nie wyjdę z niego tak szybko.
-wiem.- westchnęła- Ja też orzepraszam. Nie pomyślałam jak Ty się musisz czuć. Ale dlaczego nagle do mnie dzwonisz?
-Pamiętasz doktor Star?
-Jasne. Była bardzo miła.
-Miała wypadek samochodowy i niestety nie żyje.
Cath nie odezwała się orzez chwilę.
-Z więzienia nie mam jak tego zrobić ale chciałam wysłać kwiaty na jej pogrzeb. Mogłabyś to dla mnie zrobić?
-Jasne. Podaj tylko adres... ale skąd wezmę pieniądze.
-W moim pokoju w biurku powinna byc kartka z danymi do moje go konta w banku. O ile mi wiadomo to nadal jest ono aktywne. Możesz z niego skorzystać.
-Dobra. Coś jeszcze?
-Jak chcesz to możesz z niego korzystać ile chcesz. Tylko z rozwagą.
-Może jestem dzieckiem ale umiem być odpowiedzialna.
-Wiem Cathy. Dziękuję.
Podałam siostrze adres.
-Zadzwonisz jeszcze kiedyś?
-Nie wiem. Może, mama raczej nie chce bym się z wami kontaktowala.
-Rozumiem. To do zobaczenia. Albo usłyszenia.
-Do zobaczenia skarbie.
Rozmowa skończyła się i w końcu musiałam wracać do celi.
-Lambert... nie odwal niczego głupiego. Dobrze?
-Nie odwalę. Obiecałam to komuś.- mruknęłam i weszłam do celi. Połozyłam się na pryczy i zamknęłam oczy. Znów zaczęłam płakać.
Po pewnym czasie zjawiła się blondynka.
-No i jak było na spotkaniu z panią doktor.
Nie odpowiedziałam.
-Ignis?
-Nie ważne.- Mruknęłam siadając i wycierając łzy.
Moira patrzyła się na mnie pytająco, zauważyła że płaczę.
-Pamietasz jak zapytałaś za co siedzę?- spytałam nagle.
-No...
-Obiecałam komuś, że mu powiem ale nie byłam w stanie dotrzymac obietnicy... chyba czas żebym to zrobiła.

—————
Trochę później nix zamierzałam ale najpierw byłam chora a potem nie umiałam do tego przysiąść bo pies dziadka zabił mi kota i miałam kilka dni wielkiego smutku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro