Rozdział 24. Finn

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z każdym kolejnym ćwiczeniem szło mi coraz lepiej, chociaż to może wciąż za duże słowa. Po prostu bardziej się starałem. Bardziej mi zależało, bo nie chciałem okazać się słaby, gdyby Hope ponownie poczuła się słabiej. Chciałbym wtedy jej pomóc, jak należy, a nie wołać po pomoc. Chciałbym móc wziąć ja na ręce i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, a nie zostawić na wózku pod szkołą. Chciałbym być w jej oczach prawdziwym mężczyzną, dlatego ćwiczyłem i to niejedynie podczas rehabilitacji. W pokoju Theresy znalazłem hantle i trenowałem przed snem. Robiłem to od zaledwie kilku dni, ale miałem zaparcie, motywację. Niczego więcej nie potrzebowałem.

Tamtego dnia, mama nie mogła mnie zawieść na rehabilitację. Siostry oglądały telewizję, a ja obok czytałem pierwszą część „Sagi o Ludziach Lodu". Starałem się zobaczyć tam romantyzm. Te „coś" dzięki czemu dziewczyny zakochiwały się w tej sadze. Nie mogłem tego dostrzec. Może w pierwszej części „tego" jeszcze nie ma?

— Muszę lecieć do pracy — powiedziała mama, zdejmując fartuszek. Pracowała w księgowości dla sporej ilości firm, dlatego zawsze miała coś do roboty. — Thes, mogłabyś zawieść Finna na rehabilitację, proszę?

— Jasne, mamo. O której?

— Na siedemnastą.

— To nie przyjedzie Keller? — zapytała zawiedziona Ashley, poprawiając włosy.

— Keller ma dziewczynę — uprzedziłem. Zepsułem jej marzenia?

— Co mnie to obchodzi?! — naburmuszyła się.

— Chyba ci się podoba — droczyłem się, nawet nie podnosząc wzroku znad książki. — Ale przykro mi, nie masz szans. Jest zakochany w Jordan.

— W Jordan? W TEJ Jordan? — zapytała zaskoczona. — Kurczę...

Mama szybko założyła cienką kurtkę i podeszła do nas, całując każde z nas w czoło, nawet Theresę.

— Kluczyki do auta zostawiłam w kuchni. Pa, dzieciaki. Bądźcie grzeczni.

I wyszła.

Cieszyłem się, że mamy nie było podczas rehabilitacji. Zawsze siedziała na sali do ćwiczeń i starała się mnie motywować. Patrząc na to przez pryzmat czasu, to bardzo miłe, ale wtedy bardzo mnie to irytowało. Czułem się tak jakby za mało z siebie dawał. Może to i prawda? Mało się starałem, jeśli chodzi o protezę. Jednak sytuacja z Hope, moje małe uczucie, które rosło w chudej piersi, dawało mi motywację, której tak potrzebowałem. Nie chciałem już być ciężarem. Chciałem chodzić o własnych siłach. To będzie na pewno bardzo ciężkie na początku, ale to tylko początek. Pracowałem w tej chwili o swoje dalsze życie. I o Hope.

— Jezu, Finn. Nigdy nie widziałam u ciebie takiego... — Miley, stojąc obok poręczy, szukała odpowiednich słów. — Zaparcia? Motywacji?

Zacisnąłem zęby, żeby nie jęknąć. Już nie miałem ochoty krzyczeć, gdy na kikuta zakładała mi protezę. Już nie miałem ochoty krzyczeć, gdy uczyłem się chodzić od nowa. Z moich ust wydobywał się cichy jęk i to tyle. Nie za dużo, prawda? Byłem z siebie dumny, choć trochę.

— Chcę chodzić — wydyszałem szybko, by nie usłyszała mojej zadyszki. Mocno trzymałem się poręczy. Mięśnie drżały, ale w granicach normy. Bez problemu mogłem tak stać, chociaż to wciąż męczące.

Miley uśmiechnęła się.

— To do roboty, stary.

Nadmuchała balona z gumy do żucia, który się rozwalił prawie tuż przy moim uchu. Ohyda.

Zrobiłem kilka rund więcej niż zwykle, chodząc tam i z powrotem, opierając się o barierki. Proteza stawała się przedłużeniem kikuta. Umiałem, jakimś cudem, wyczuć, gdy miała się ugiąć albo gdy stopa układała się nie tak jak powinna. Szybko to korygowałem i szedłem coraz pewniej, dumny niczym paw. W pewnym momencie nawet zauważyłem, że się uśmiechałem. To dziwne uczucie... Być z siebie dumnym, dlatego, że znowu mogłem się poruszać bez niczyjej pomocy. Nie potrzebowałem asekuracji. Miley ani razu mnie nie przetrzymała, gdy się zachwiałem, bo nawet nie miała okazji tego zrobić. Przestałem myśleć o swoim kalectwie jak o czymś rzucającym się w oczy. Oczywiście, ludzie zwracali na mnie uwagę, ale przestawało mi to przeszkadzać, bo to nie ja podjąłem decyzję, by jeździć na wózku tylko ojciec. To nie moja wina.

— No no... — cmoknęła Miley. — To co powiesz na trudniejszy poziom?

— Tru... Dniejszy? — wysapałem.

— Tak. Odpoczniesz chwilę i lecimy z trudniejszym poziomem. Co ty na to?

— Mhmm.

Usiadłem. To było najmniej zgrabne klapnięcie na podłogę w moim życiu. Miałem na sobie krótkie spodenki, na tyle luźne, że nie krępowały mi ruchów. Każdy mógł zobaczyć moją chudą, bladą nogę. Zacząłem masować obolałe mięśnie, zastawiając się jakie są idealne ćwiczenia, by zbudować mięśnie.

— Co się stało, że tak się odmieniłeś? — zapytała, podając mi butelkę wody. Z chęcią ją przyjąłem i zacząłem pić bez chwili zawahania. Cały kleiłem się od potu. Uda przyklejały mi się do podłogi. Okropne uczucie.

— To znaczy? — zapytałem, gdy skończyłem pić.

— No... Jesteś weselszy. I ogółem zrobiłeś dziś większe postępy niż przez ostatnie kilka miesięcy.

— Mam motywację — odpowiedziałem wymijająco.

Spojrzała na mnie, unosząc brew. Głośno żuła gumę, otwierając buzię.

— Jaką? Zakochałeś się a ona nie jest zachwycona twoimi czterema kółkami?

Dlaczego to tak szybko odgadła? Jak ona to zrobiła? Chciałem poznać tajemnice kobiecej intuicji. Zaimponowała mi tym.

— Po części to prawda.

Chciałem ukryć rumieńce, biorąc kolejny łyk wody.

— Której części nie zgadłam?

— Tej o nielubieniu czterech kółek.

— Uuu. Słodko. Odpocząłeś?

— Tak.

— No to wstajemy, Finn.

Zrobiłem to strasznie niezdarnie, potykając się o protezę. Przetrzymałem się poręczy, ale tylko na moment. Podniosłem się. Ale zrobiłem to. Chociaż tyle.

— To teraz level up, młody.

Podeszła do mnie na tyle blisko, że poczułem zapach jej gumy do żucia. Tuż przy mojej twarzy zrobiła balona, który po chwili pękł. Zrobiłem chwiejny krok w tył. Chwyciła poręcze i odsunęła je na bok sali. Poczułem się niepewnie. Ale takie jest życie. Czasem nie ma po prostu się o co ani o kogo oprzeć. Miley stanęła metr ode mnie i wyciągnęła ręce.

— No, a teraz Pinokio idzie sam. Spokojnie, w razie czego będę cię łapać. Jestem silną babką.

Wziąłem głęboki oddech. Kiedy Theresa pchała wózek, nawet przez myśl mi nie przeszło, że w ten dzień miałem pokonać pierwszy metr sam. I to bez nikogo na długiej drewnianej ławce, trzymającego za mnie kciuki. Odruchowo tam spojrzałem, jakbym oczekiwał, że mama miała się magicznie zmaterializować. Głupek. Spojrzałem na Miley i poruszyłem nogą, stawiając ją dosłownie kilka centymetrów dalej. Wyprostowałem ramion, by łatwiej złapać równowagę. Chwiałem się, ale nie upadłem, a to już bardzo dużo. Zaufałem protezie i przeniosłem na kikut cały ciężar ciała, by postawić kolejny krok. Zrobiłem to najszybciej jak mogłem, by poczuć znowu grunt pod stopą. Nie zachwiałem się, co wywołało mój uśmiech, którego nie starałem się ukryć. Poczułem się pewniej. To o dziwo, sprawiało mi radość. Kolejny ruch stał się pewniejszy, ale wciąż przede mną został kawałeczek drogi. Dziewczyna czekała na mnie, ale już nie z wyciągniętymi ramionami. Ręce miała wzdłuż ciała. Czułem się tak jakby mówiła „ufam, że dasz sobie radę sam, Finn. Dajesz, młody!". To dało mi kolejny zastrzyk energii, motywacji. Pomyślałem o Hope, stawiając ostatni krok, tuż przed Miley. Byłem do niej o prawie głowę wyższy. Zauważyłem to dopiero w tamtej chwili, bo w końcu się nie garbiłem. Patrzyłem jej prosto w oczy. Serce tłukło jak oszalałe. Twarz mnie bolała od uśmiechu.

— Jezu, Finn! Udało się! — ucieszyła się i mnie objęła: szybko i niezgrabnie. Nawet nie zdążyłem odwzajemnić tego gestu. — Jestem z ciebie mega dumna!

— Ja z siebie też — przyznałem, ale to za mało, by to opisać. W końcu przed sobą widziałem przyszłość bez wózka. Protezę mogłem ukryć pod spodniami. Nikt nie musiał wiedzieć o tym, że nie miałem nogi.

— Koniec ćwiczeń na dzisiaj. Idź się przebierz, mięśniaku. Ta twoja luba musi być z ciebie dumna!

— Luba? — zaśmiałem się. — Kto tak mówi w tych czasach?

— Nikt nie mówi zwycięzcy jak ma się wyrażać! A dzisiaj, to ty jesteś zwycięzcą, Finn.

Po ćwiczeniach byłem wykończony, ale strasznie zadowolony z siebie. Nie rozumiałem dlaczego, ale nie mogłem przestać się uśmiechać. Moja twarz nie była do tego przyzwyczajona i aż cała drętwiała. Nie obchodziło mnie to jednak. Roznosiła mnie duma i chciałem to pokazać dosłownie wszystkim. Wyprostowałem się, gdy Miley prowadziła mój wózek na parking. Guma nagle zniknęła z jej ust. Kątem oka zauważyłem, że pomachała do stojącej przy samochodzie Theresy. Rozmawiała z jakimś mężczyzną. Rozpoznałem go dopiero, kiedy znaleźliśmy się na wyciągnięcie ręki. Theus. Ten chłopak z kawiarni. Barista. To mi starło uśmiech z ust. Spojrzałem na siostrę, szukając odpowiedzi.

— Cześć, Finn — przywitał się. Zrobił coś, czego nienawidziłem z całego serca. Uklęknął tuż przede mną. Czułem się wtedy jak małe dziecko, któremu trzeba było wytłumaczyć panujące w życiu zasady. Okropność. — Dałeś dzisiaj z siebie wszystko?

— Kim ty jesteś? — zapytała oschle Miley. Wyjęła z kieszeni spodni gumę i zaczęła głośno rzuć.

— To mój kolega — odpowiedziała za niego Theresa. — Studiujemy w jednej uczelni. Czasem mnie podwozi.

— Lekarz?

— Przyznaję się — zażartował. Mimo że mówił do nich wciąż pochylał się nade mną.

Zacisnąłem usta. Skierowałem spojrzenie na swoje dłonie, prawie nieświadomy tego, co robiłem. To pewnego rodzaju odruch obronny. Czułem się zbędny, więc skupiałem uwagę na byle czym, by tylko nie czuć się gównianie. Może to słabe? Może przez to jeszcze bardziej się izolowałem? Nie obchodziło mnie to, bo działało. Chociaż trochę.

— Nie rób tak — nagle powiedziała Miley ostrym tonem. Dokładnie tym samym, którym zwracała się do mnie zawsze... Oprócz dzisiejszego dnia. Nie musiałem jej widzieć, by wiedzieć, że patrzyła mu prosto w oczy, jakby testując jego wytrzymałość. Zapewne założyła jeszcze ręce na piersiach. — Kucając przed wózkiem niepełnosprawnej osoby, która nie jest dzieckiem, pokazujesz brak szacunku do niej.

— Brak szacunku? — zdziwił się Theus.

— Tak robisz, rozmawiając z dziećmi. Sprowadzasz go w tej rozmowie do rangi dziecka, mimo że jest tylko trochę młodszy od ciebie. Traktujesz Finna po prostu z wyższością. Ty, tak postawny chłopak, jeszcze bardziej to podkreślasz, a on nie jest od ciebie gorszy, bo jeździ na wózku. Przyszły pan doktor powinien o tym wiedzieć — dopiekła mu.

Theus nagle zrobił się cały czerwony na twarzy i wstał, prawie przewracając się o własne nogi. Dopiero wtedy dostrzegłem, że pod skórzaną kurtką miał wciąż założony fartuch z kawiarni. Wciąż pachniał świeżo mielonymi ziarnami i czymś słodkim. Może ciastem? Plecak zarzucił na ramię. Theresa patrzyła się na niego z pewną rezerwą, ale w jej oczach dostrzegłem siebie, gdy przebywałem przy Hope. Nie chciała tego pokazywać, ale najwidoczniej się jej podobał. Szkoda. Mogła trafić na kogoś lepszego.

— Sorry, Finn. Nie wiedziałem.

— Spoko — mruknąłem tylko, ciesząc się, że to Miley zaprowadziła mnie na dół. Ja bym tego nie powiedział.

— Jak poszło? — Theresa nagle zmieniła temat.

— Mogę mówić? Przy panu doktorku?

— Powiedz tylko czy jest dobrze czy nie — zirytowała się Theresa. Można to było poznać dopiero, gdy dobrze się ją znało. Lekka zmiana w głosie, wręcz niezauważalna.

— Jest dobrze. Nawet bardzo. Ale nie sądzę, że ktoś spoza rodziny powinien tego słuchać, więc tylko tyle mogę powiedzieć. Finn zna szczegóły, więc powie wszystko waszej mamie.

— Tak. Dopilnuję tego.

Theus przyglądał mi się, mrużąc oczy, gdy dziewczyny rozmawiały. Czułem się z tym strasznie niekomfortowo. Nie starał się tego nawet ukryć. Nie przywykłem do takie zachowania, bo gdzie się pojawiałem, tam ludzie odwracali wzrok. Na niego moje łypanie spod łba nie działało. Nie wiedziałem, co z tym zrobić.

— Byłeś z dziewczyną w kawiarni, nie? — wypalił nagle. Zamilkły, słuchając uważnie. — Z Hope, prawda?

Zarumieniłem się, odwracając wzrok. Po co o tym wspominał?

— Tak. Byłem — mruknąłem cichutko. Sam siebie ledwo słyszałem.

— Jak się miewa? Dawno jej nie widziałem.

Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, ale po chwili je zamknąłem. Miałem powiedzieć prawdę? Że zemdlała, gdy mieliśmy zerwać się z zajęć? Że przyjechała karetka? Że trafiła do szpitala? Że miałem zamiar ją odwiedzić, ale zrobiłem tylko zakupy i wróciłem z Kellerem do domu? To jej prywatna sprawa. Nie powinienem mówić ledwo znanej mi osobie, co działo się z dziewczyną, do której coś czułem, prawda? Na pewno miała zamiar odwiedzić kawiarnię, więc za jakiś czas. Gdyby miała taką ochotę, mogła mu wszystko powiedzieć. Mi nie pozwoliła.

— Dobrze — odpowiedziałem krótko i po części z prawdą. Dowiedziałem się od dyrektorki (a raczej sama mi powiedziała, gdy złapała mnie na korytarzu), że Hope miała wrócić do domu.

— Randka wyszła?

Zachłysnąłem się powietrzem, słysząc to pytanie. Boże, czy on widział moje uczucia? Czytał mi w myślach? Bo nie marzyłem o niczym innym niż to, by uznała te spotkanie za randkę. Po tym wydarzeniu wciąż ze mną rozmawiała, więc to chyba znaczy, że mnie nie skreśliła, prawda? Miałem jakąś szansę?

— Wciąż ze mną rozmawia, więc chyba jest okay — odpowiedziałem, ostrożnie dobierając słowa.

— Hope? Znam ją? — zapytała Theresa.

— Nie.

— To ta luba... — zaśmiała się Miley. — Dobra. Bawcie się dobrze. Ja muszę wracać do pracy. Nara.

Odwróciła się na pięcie i weszła do budynku, kołysząc biodrami. Obejrzała się dosłownie na moment i pomachała mi, uśmiechając się lekko. Odwzajemniłem ten gest. Drzwi się za nią zamknęły.

— No nieźle... — skomentował Theus, pocierając kark. Odetchnął z ulgą. — Ta Miley to... Niezłe ziółko.

— I tak trafiłeś, gdy ma dobry humor — powiedziała Theresa. — Idziemy. Pa, Theus.

— Pa, Tess. Pa, Finn.

Tess? Nienawidziła tego zdrobnienia. Ogółem nie lubiła swojego imienia, ale tego szczególnie. Nic mu nie powiedziała tylko uśmiechnęła się łagodnie, odgarniając włosy. Ten jeden gest, prawie nic nie znaczący, potwierdził moje przypuszczenia, że jej się podobał. I to bardzo.

Przybliżyła wózek na tyle, że mogłem wstać i oprzeć ręce o dach samochodu. Musiałem podskakiwać, by nie stracić równowagi przy pochylaniu się. Usiadłem i zapiąłem pas, a siostra w tym czasie składała mój piękny pojazd, z którym miałem ochotę pożegnać się na dobre. Piękne, bezchmurne dni pojawiły się na horyzoncie. Może nawet z Hope u boku? Miałem taką nadzieję...

Przez całą drogę się uśmiechałem.

Kiedy dojechaliśmy do domu mamy wciąż nie było. Nie musiałem wchodzić do środka, by to wiedzieć. Jedynie w salonie Ashley zapaliła światło. Mama kręciłaby się, zapewne sprzątając. Spiąłem się, gdy dostrzegłem niedaleko identyczny samochód jak nasz. Uśmiech zszedł z moich ust. Cholera. Theresa chyba zauważyła moje nastawienie, bo bez słowa zaparkowała i prawie natychmiast wyszła z samochodu, by po kilku sekundach znaleźć się z rozłożonym wózkiem przy moich drzwiach. Szybko znaleźliśmy się w przedpokoju. Wychyliłem się, by zobaczyć, co działo się w jednym z pomieszczeń. Na kanapie siedział Keller, a naprzeciwko Ashley, rumieniąc się jak głupia. Starała się skupić na czymś wzrok, co nie było jego twarzą. Popijał coś, ignorując jej zachowanie. Wydawał się... Inny. Odwrócił się w naszą stronę dopiero, gdy usłyszeli trzask. Wtedy to dostrzegłem...

— Hej, Finn — przywitał się, wstając. Pomachał do mojej siostry, uśmiechając się blado. — Cześć, Theresa.

— Cześć. Idę się uczyć — rzuciła tylko i zniknęła w swoim pokoju. Mogłem się założyć, że to zrobiła, by dać nam porozmawiać w świętym spokoju.

— Cześć — powiedziałem otępiały. Nie wiedziałem, jak się zachować w takiej sytuacji. Rzadko kto mnie odwiedzał, dodatkowo niezapowiedzianie. Poczułem się niekomfortowo. — Co tutaj robisz? — zapytałem prosto z mostu, pchając kółka wózka. — Nie to, że mi niemiło, że wpadłeś, ale... Po co?

— Chciał się z tobą spotkać — odpowiedziała Ashley, jakbym to ją pytał albo jakby Kellerowi nagle ktoś odrąbał język. Ponownie na niego spojrzała i się zarumieniła. Starała się ukryć zakłopotanie, zakładając blond włosy za ucho. — Powiedziałam, żeby poczekał, bo byłeś na rehabilitacji... Siedzieliśmy dosłownie kilka minut.

— Okay. Ale po co chciałeś się spotkać?

— Muszę z kimś porozmawiać.

Skinąłem głową.

— To chodź do mojego pokoju. Chcesz coś do picia?

— Nie, dzięki. Ashley dała mi coli.

Ponownie skinąłem głową.

Zaprowadziłem go do swojego pokoju. Trochę się go wstydziłem, bo był wciąż damski. Inny niż w naszym starym domu, gdy przestałem chodzić, jednak w rogu wciąż stał fotel, gdzie mama często siedziała i szydełkowała. Zamiast telewizora stała masa książek. Niskie biurko bez krzesła obok, żebym mógł odrabiać lekcje nie schodząc z wózka. Na beżowych ścianach wisiały obrazy i zdjęcia; na żadnym nie było ojca. Keller rozejrzał się, szukając czegoś. Wzrok zatrzymał na łóżku i tam usiadł ze szklanką w ręku. Dostrzegł szafkę nocną z lampką i tam odłożył napój.

Ta sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej niezręczna. Zamknąłem drzwi jedną ręką, a drugą popychając koła do przodu. Nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę. Nie wiedziałem, jak spojrzeć mu w oczy. Nie wiedziałem, jak go pocieszyć. Bardzo powoli odwróciłem się do niego, opracowując w głowie plan na najbliższe kilka minut spotkania. Szybko to zepsuł, bo zapytał:

— Jak było na rehabilitacji?

Zdziwiło mnie to pytanie, bo nigdy mu nie mówiłem o tym.

— Dobrze. Ash ci powiedziała?

— Tak. To miła dziewczyna. I wcale nie podobna do ciebie.

— Nie podobna? Bo nie robię maślanych oczu do ciebie? — zażartowałem, ale szybko tego pożałowałem, bo najwyraźniej nie miał na to nastroju. Spoważniałem. — A tak naprawdę, po co przyjechałeś?

— Bo nie mam, dokąd pójść — odpowiedział neutralnym tonem. Równie dobrze mógł powiedzieć „Ale ładną mamy dzisiaj pogodę".

— Przecież masz dom — zauważyłem, marszcząc czoło.

— Tak, ale nikogo tam nie ma. Kiedy byłem na zajęciach, rodzice przyjechali, by wziąć rzeczy Emila i znowu pojechali. Nawet nie mieli chwili, by się ze mną przywitać. Zostawili pieniądze na stole i po prostu pojechali. Nie zauważyli, że w moim pokoju są... To znaczy były rzeczy Jordan. Już zapomniałem, kiedy ostatnio ich widziałem. Na pewno przed twoim przyjazdem.

Zacząłem liczyć. Zamieszaliśmy w tym miasteczku prawie trzy miesiące temu. Jak to możliwe, by ich tak długo nie widział? Mieszkał sam? Jak to możliwe, że nie zauważyli, że u ich syna mieszkała dziewczyna? Byli ślepi? Dlaczego tego nie wiedziałem?

— Kto to Emil? — zapytałem najprostsze pytanie jakie przyszło mi do głowy.

— Mój młodszy brat — odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc. Skupił całą swoją uwagę na oknie, które było odsłonięte. Zapadał mrok. Latarnie na ulicach zapaliły się. — Jest taki jak ty. Urodził się z wadą, przez co całe życie jeździ na wózku. Miał serię operacji, rehabilitacji, które miały zapewnić mu powrót do zdrowia. Rodzice wyjeżdżają z nim do szpitali. Pochodzimy z dobrej rodziny, ojciec prowadzi firmę, nie będąc w niej fizycznie, a zarabia kokosy. Dlatego są tam oboje. Raz na jakiś czas jedzie, by ogarnąć, co się dzieje i to wystarcza. A mi wysyła pieniądze, by przeżyć.

— Nie wiedziałem...

— Nie lubię o tym rozmawiać — przerwał mi, kładąc się na łóżku. — To dla mnie jak... Jak dla ciebie kalectwo, tak sądzę, jeśli jesteś choć trochę podobny do Emila. Jestem z dobrej rodziny, super, ale nie mam rodziny. Odkąd Emil się urodził, prawie całe życie siedzę sam, bo muszę się uczyć, by dostać się na studia. By stać się kimś, jak mój staruszek. Ale to nieprawda, bo przejmę firmę po nim, bo Emil, prawdopodobnie, nie będzie mógł.

— To... Okropne.

— Dlatego byłem zachwycony, gdy Jordan chciała ze mną chodzić — kontynuował. — Ona ma dopiero kiepsko w życiu... Zamieszkała ze mną, bo jej dom po prostu jest okropny. Tyle, co ona w życiu przeszła, to chyba żaden z nas nie przeszedł... Nawet my razem wzięci. — Wątpiłem w to, patrząc na swoją nogę i myśląc o bracie Kellera, ale nie odezwałem się słowem. Nie znałem jej sytuacji, więc nie mogłem się wypowiadać. Czułem jednak, że miał podstawy, by tak uważać. — Byłem... Szczęśliwy. Szczęśliwy, bo miałem dla kogo gotować, do kogo się odezwać, kogoś, kto był dla m n i e. Nie oceniała mnie. Po prostu wydawała się szczęśliwa, że mogła opuścić dom, choć na kilka dni, tygodni... A ja to zrobiłem z egoizmu, znając jej okropną sytuację w domu. Wiedziałem, że była na tyle zdesperowana, by się zgodzić. Chciałem mieć kogoś, bo czułem, że lepiej mi w szkole niż w domu, bo przynajmniej tam mogłem porozmawiać z przyjaciółmi, a rodziny nie miałem.

— Był? — zapytałem, gdy przerwał.

To dziwne, jak dzięki krótkiej rozmowie, mogłem zrozumieć drugiego człowieka. Keller czuł się samotny, tak samo jak Jordan, przez co mieszkali razem, by nie czuć smutku. Dawało im to szczęście, choć trochę. Potrzebowali bliskości, każdy w innym znaczeniu, ale pragnęli tego samego. Zignorowali głos rozsądku, który zapewne krzyczał, że to głupi pomysł i co ludzie mogą powiedzieć. Nie obchodziło ich to. Nikogo nie skrzywdzili, więc nie miałem o co się przyczepić.

— Powiedziała mi prawdę. A prawda cholernie boli, Finn.

— Czyli... Nie jesteście już razem?

— Nie.

— Przykro mi, Keller.

— Mi również, Finn.

Po policzku zaczęły spływać mu łzy, a ja udawałem, że ich nie zauważyłem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro