Rozdział 3. Jordan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zawsze zazdrościłam Hope domu. Nie chodziło nawet o sam budynek, mimo że bardzo mi się podobał. Niski, zaledwie dwupiętrowy włączając w to parter, z trzema sypialniami i jedną łazienką, z trochę większym ogrodem i drewnianą huśtawką. Nic specjalnego, nic co jest godne zapamiętania. Po stronie tylnego wyjścia jej mama miała ogródek, w którym hodowała pomidory, marchewki, poziomki i truskawki, a na froncie kwiaty. Nie miała zbytnio do nich ręki, ale jakimś cudem rosły. Mimo że to nic specjalnego, nawet po wielu latach miło wspominałam popołudnia, kiedy siedziałyśmy pod drzewem, już nawet nie pamiętam dokładnie jakim, ja z książką, czasem z zeszytami, a Hope siedziała i szkicowała naturę. Ręce miała brudne od ołówka lub węgla. Często drapała się po policzku i dolnej wardze podczas tego procesu i brudziła sobie całą twarz. Nieraz prowadziłam ją do łazienki w szkole, by zmyć jej czarne smugi.

Jednak, jak wspominałam, nie chodziło o wygląd jej domu ani ogrodu. To nic. To, co było wyjątkowe, tworzyła jej rodzina, ona i jej rodzice. Typowa, szczęśliwa rodzinka. Mama była emigrantką z Europy i zawsze witała mnie miłym uściskiem oraz buziakiem w policzek. Ojciec, widząc to, śmiał się i po prostu mówił mi "cześć, Jordan" albo "co tam nowego, Jordan?". Elizabeth, mama Hope, to piękna kobieta o gęstych, blond włosach, które nie chciały się nigdy układać, tak jak córki, dlatego wiązała je w kucyk, kok albo w niesforny warkocz. Uśmiech prawie nie znikał z ust, dlatego w kącikach szmaragdowych oczu pojawiły się zmarszczki. Ubierała się w luźne rzeczy, zazwyczaj w ogrodniczki i trampki, mimo tego wygląda zabójczo. Za to ojciec to łysiejący mężczyzna o głęboko osadzonych oczach i ukrytych pod gęstymi, ciemnymi brwiami. Okrągłą buzię niedokładnie ogoloną albo z kilkudniowym zarostem także zdobył uśmiech. Wydawał się o wiele starszy od Elizabeth, ale młodniał przy swoich "kobietach". Nosił flanelowe koszule, szelki i wygodne kapcie. Miał sieć sklepów spożywczych, które pomagała mu prowadzić żona. Mimo że mieli sporo na głowie, nigdy nie pracowali dłużej niż do osiemnastej. Zawsze pytali Hope oraz mnie o to jak było w szkole czy co porabiałyśmy. Wydawało mi się, że naprawdę lubili tego słuchać. Przerywali w idealnych momentach i dopytywali o różne rzeczy. Dawali najlepsze na świecie rady.

Byli mną bardziej zainteresowani niż moi właśni rodzice.

Uwielbiałam chodzić do Hope, bo zawsze w jej domu panował spokój. Mama kręciła się na dole, w kuchni, pichcąc coś albo dbała o ogród, a tata oglądał telewizję albo relaksował się, czytając gazetę.

Pokój dziewczyny, to pracownia artysty. Prawie wszędzie walały się papiery, płótna, farby, węgiel, pędzle, zeszyty, wyrwane kartki, kartki zwinięte w kulkę i rzucone w kąt. Wiele jej prac wisiało na morskiej ścianie. Tuż przy drzwiach stała szafa, a na niej przyklejała swoje prace wyrwane ze szkicownika, z których była zadowolona. Na łóżku miała mnóstwo pluszaków, ale nawet pościel pobrudziła farbą. Biurko stało tuż przy oknie. Na półkach i biblioteczce piętrzyły się książki. Kiedy się tam wchodziło, nie wiadomo na czym skupić wzrok. Mimo że przychodziłam tam od wielu lat, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Moja mama, by mnie zabiła za ten bałagan, a jej tylko co jakiś czas ją prosiła, by posprzątała i Hope biegła, by spełnić prośbę. Idealnie dobrana rodzina.

Leżałam na łóżku dziewczyny, z głową za materacem, do góry nogami i czytałam swoje notatki z historii, a raczej udawałam, że to robiłam. Hope siedziała tuż obok mnie, oparta o ramę i kończyła szkic. Robiła kilka szybkich ruchów, kilka kresek, trochę cienia i drapała się po wardze zostawiając szare, a później czarne smugi. Przechylała głowę, by lepiej się przyjrzeć się swojej pracy. Zaglądałam do jej szkicownika, co jakiś czas, podziwiając postępy, mimo że motyw pracy mi się nie podobał. Rysowała znowu Finna. Po raz drugi, a poznałyśmy go kilka godzin temu. Tym razem rysowała jego portret, chociaż to zbyt huczna i zbyt dużo obiecująca nazwa, bo żadna z nas nie widziała jego całej twarzy. Ukrywał się pod włosami, a jedyne, co dokładnie widziałyśmy na szkicu, to kawałek oka, nos oraz usta. Pamiętała także, gdzie miał pieprzyk, tuż obok dolnej wargi. Plecy miał oparte o oparcie wózka inwalidzkiego. Dokładnie narysowała cały jego ubiór, nawet z tą plamą przy kołnierzyku. Na rączkach naszkicowała czyjeś dłonie, chyba jego siostry, jak jej tam, Ashley. Był skulony i jakby chciał przekazać całemu światu, że go nienawidzi, że pragnie tylko świętego spokoju. Rozumiałam tę postawę, ale nie mogłam zrozumieć jego chamstwa. To zbyt dużo. Nie umiał docenić współczucia, dobra Hope, a na Kellera zareagował jak normalny, wycofany nastolatek. Jak jeden z nas. Dlaczego nie mógł być taki dla nas?

— Przyglądasz mi się — wyrwała mnie z zamyślenia Hope. Trochę się speszyłam. Nawet nie patrzyła w moją stronę. Potarła policzek. Kolejna plama. Kolejne szybkie pociągnięcia. Kolejna kreska.

— Lubię patrzeć, jak szkicujesz — powiedziałam zgodnie z prawdę, zrzucając zeszyt na ziemię.

— Po twojej minie sądzę coś innego.

To prawda. Nie wiem czemu, ale nie podobała mi się myśl, że szkicowała Finna już drugi raz w zaledwie kilka godzin. Jednak sama nie umiałam powiedzieć dlaczego. Dlaczego mogło mi to przeszkadzać? To tylko rysunek, coś osobistego. Może właśnie dlatego? Może tez dlatego, bo Hope rzadko rysowała znane jej osoby. Lubiła chodzić po centrum naszego miasteczka, po parku i przyglądać się ludziom, a później przedstawiać ich w różnych sytuacjach, pozach. W jej szkicowniku nikt dwa razy się nie pojawiał. Nawet ja, jej najlepsza przyjaciółka od lat, a ledwo poznany chłopak zajął pierwsze miejsce. Dlaczego? Zżerała mnie zazdrość.

— Jest ładne — starałam się uniknąć przesłuchania.

— Jord, znam cię nie od dziś — westchnęła. — Chyba nie podoba ci się to, że go zaprosiłam na domówkę, co?

Znała mnie zbyt dobrze. Mogłam skłamać, oczywiście, ale obie wiedziałybyśmy, że to nie jest prawda, że chciałabym tylko jak, o zgrozo, Finn, świętego spokoju. Dlatego wybrałam prawdę.

— Niezbyt, Hope. Miałam nadzieje, że będziemy... Same. No wiesz, pogadamy, napijemy się, ogółem się zabawimy. A tak to mamy chłopaka na wózku i będziemy musiały... — przerwałam, bo zdałam sobie sprawę, co właśnie powiedziałam i jak to zabrzmiało. Nie chciałam kaleki. O mój Boże. Jestem straszną suką, pomyślałam.

Odłożyła szkicownik i spojrzała w moją stronę. Usiadłam obok niej i złapałam za rękę. Miała drobną dłoń, o wiele mniejszą niż moja. Miała wgniecenie na środkowym palcu oraz między kciukiem a palcem wskazującym od trzymania ołówka, pędzla i kredek. Napięła się cała, mimowolnie. Znałam to. Była na mnie zła, ale nie chciała tego okazywać. Chciała być jak jej rodzice i mnie nie oceniać, mimo że po głowie krążyły różne myśli, nie wszystkie pochlebne i przyklaskujące mi. Cholera. Spieprzyłam.

— Wyobraź sobie, co on musi czuć — powiedziała, gdy się uspokoiła. Popatrzyła mi w oczy i mocniej ścisnęła rękę. — Musi być strasznie samotny. Sądzę, że Kellerowi ktoś kazał się nim zajmować, bo wiesz, jest silny i komunikatywny. Widziałaś, że dał radę nawiązać z nim jakąś nić porozumienia. Cieszę się z tego, ale co, jeśli Kellera nie będzie? Będzie chory albo coś takiego? Po prostu nie przyjdzie do szkoły? Kto wtedy mu pomoże? Nikt. Wszyscy się odwrócą jak dzisiaj. Dlatego to musimy być my, Jord. Nie musimy go lubić, ale pomóżmy mu. Nie musimy tego robić dla niego tylko dla Ashley. Widziałaś ją z tym wózkiem, prawda? Sama by nie dała rady. Jej też musi być bardzo ciężko...

Wpatrywałam się w nią szeroko otwartymi oczami. W jej zielonych oczach z brązowymi plamkami krył się jakiś cień, coś tajemniczego, czego nie umiałam nazwać, ale kazało mi jej przytaknąć. Bo miała rację, napominałam się. Każdemu było ciężko w nowej szkole, a co dopiero chłopakowi na wózku. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Był zależny od nas, od obcych mu osób. Okropne uczucie. Tak samo okropne, jak ta zazdrość... Nakazałam sobie, by ignorować to niemiłe uczucie, które mnie ogarniało na myśl o szkicach. Niech sobie rysuje kogo chce!

— Masz rację — powiedziałam, uśmiechając się nieśmiało. — Muszę częściej myśleć o innych. Nie jestem jedyna na tym świecie.

Odwzajemniła gest i jeszcze mocniej ścisnęła moją dłoń.

— Prawda, Jord. Nie jesteś jedyna. Ja także.

Te słowa po tylu latach wciąż bolą, Hope.

***

Po naszej wymianie zdań nie było śladu. Obie udawałyśmy, że nie miała miejsca, mimo że serce mnie wciąż bolało w jakiś niewyjaśniony sposób. Nie rozumiałam, dlaczego te słowa aż tak mnie zabolały. Stwierdziła fakt. Nie byłyśmy jedynymi istotami na tym świecie. Ludzkość nie ograniczała się do naszej dwójki, nawet jeśli bym bardzo tego chciała. To niemożliwe i musiałam się z tym pogodzić, choć to strasznie trudne. Bo jeśli byłyśmy jedyne, miałabym jakąś szansę, prawda? Chociażby promyk nadziei?

Razem z jej rodziną zjadłyśmy obiad przy stole. Jej tata opowiadał co nowego u niego w pracy, a mama śmiała się, zasłaniając usta dłonią, by na nikogo nie napluć. Śmiała się jak córka — na początku prychała a następnie chichotała, czasem piszczała jakby wciąż była malutką dziewczynką i ktoś ją połaskotał. Mimo że widywali się prawie całe dnie i noce, nie mieli siebie dość. Zapewne, gdybym nie była tak pochrzaniona, pewnie też wpatrywałabym się w swojego mężczyznę. Spijałabym każde słowo z jego warg. Wpatrywałabym się w niego jak w najpiękniejszy obrazek na świecie. Jednak nie miałam nikogo takiego. To znaczy miałam, ale na każdym kroku musiałam się pilnować, by tego nie okazać. Pomagał mi jednak fakt, że od lat się znałyśmy. Nikogo nie dziwił fakt, gdy się w nią wpatrywałam, bo łączyła nas niesamowita więź, którą miałam spieprzyć. Dlatego cierpiałam. Cierpiałam z każdym dniem coraz mocniej, pragnąc pozbyć się tego ciężaru z ramion i wykrzyczeć wszystko, co leżało na sercu. Tę całą frustrację, nienawiść, miłość... Wszystko. Ale nie mogłam, bo to nie zniszczyłoby tylko mojego życia. Byłam jak bomba i jeśli wybuchnę, wiele osób ucierpi, a najbardziej Hope. Nigdy nie chciałam jej skrzywdzić, dlatego zamknęłam wszystkie swoje emocje w sobie i wydobywałam tylko te, na które mogłam sobie pozwolić w danej chwili.

— Wzięłaś ubranie? — zapytała Hope, biorąc ode mnie talerze. Wsadziła je do zlewu.

— Na śmierć zapomniałam — przyznałam, wymuszając na sobie uśmiech, mimo że nie było mi do śmiechu. Cholera.

Kuchnia przylegała do salonu, oddzielał je stół barowy. To małe pomieszczenie o pożółkłej tapecie w kwiaty, gdzieniegdzie odchodziła od ściany. Mnóstwo blatów z drewna, szafeczek, szufladek, koszyczków i innych dupereli, które na pewno wybrała mama Hope. Lodówka prawie zawsze pełna. Zawsze znajdowała się tam cole i piwo. Tak było i tym razem. Wyjęłam dwie szklane butelki napoju gazowanego, otworzyłam je i jedną podałam przyjaciółce. Akurat zmywała, więc ją napoiłam. Uśmiechnęła się w ramach podzięki, a mnie ścisnęło się serce.

— To pojedziemy do twojego domu? — zapytała, nie odrywając wzroku do naczyń.

— Nie — odparłam ostro, za ostro. Boże, to tylko propozycja. Skąd ta agresja? Odchrząknęłam udając, że to nie z mojej winy tak wyszło. — Lepiej sama pojadę.

Westchnęła, odgarniając blond włosy z twarzy. Zawsze jej ich zazdrościłam. Miękkie fale opadające na plecy, osłaniające twarz, te cudne oczy o kolorze szmaragdu z plamami zieleni, w które mogłam się godzinami się wpatrywać. Musiałam zacisnąć mocno dłonie, wbić paznokcie w skórę, by nie zbliżyć się do niej, mimo że ciało, serce, rozum nakazywały mi zrobić kilka kroków do przodu, przywrzeć do niej... Wzięłam głęboki oddech. Nie, nie możesz tego zrobić. Pomyśl, ile możesz stracić. Jesteś na to gotowa? Odpowiedź była taka sama jak zawsze. Nie. Wiedziałam, że tak miało być zawsze. Zawsze z bólem, zawodem, niesmakiem do siebie samej. Okropne.

— Kiedyś poznam twoich rodziców? — zapytała.

— Wątpię — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Prawie całą. Nie chciałam, żeby Hope ich kiedykolwiek widziała. Sama nie chciałam ich widywać, dlatego uciekałam z domu najczęściej jak mogłam. Chodziłam na kosza parę razy w tygodniu, wpraszałam się na obiady, dopóki nie miałam wrażenia, że mieli mnie dość, a to trochę im zajmowało. Odczekiwałam ileś czasu i znowu przychodziłam. Czasem sypiałam w aucie, wyciągając zatęchły koc z bagażnika. — Nie są zbyt towarzyskimi ludźmi — skłamałam. Musiałam. Nie zrozumiałaby.

— Tak jak ty?

— Gorzej — zaśmiałam się.

Nagle zakręciła kurek i zbliżyła się do mnie. Była na tyle blisko, że wyczuwałam zapach jej szamponu oraz perfum. Wanilia. Cudowna woń na cudownej osobie. Czy ją idealizowałam? Na pewno, ale nigdy nie było mi dane poznać lepszej dziewczyny. Spojrzała na mnie z błyszczącymi oczami, a serce oraz żołądek zrobiły fikołka. Cofnęłam się, ale uderzyłam w stół barowy. Była ode mnie sporo niższa, ale w tej sytuacji, gdy stała tak blisko, pierś przy piersi, przestałam to zauważyć. Może stanęła na palcach? Nie wiem. Kilka niesfornych kosmyków opadało na twarz, na pokryte rumieńcem i piegami twarz. Boże, była tak śliczna, tak niewinna... Czemu ja miałam ochotę mocniej ją przyciągnąć do siebie i mocno przytulić, a później pocałować? Dlaczego miałam tak nienormalne myśli? Nie mogłam tego zrobić. Nigdy. Nigdy przenigdy. To dlaczego ledwo się powstrzymywałam? Dlaczego dłonie same skierowały się ku jej twarzy? Ujęła je delikatnie, splatając palce z moimi. Czułam wgniecenie na środkowym palcu prawej ręki Hope oraz stwardnienie na skórze między kciukiem, a palcem wskazującym. Uśmiechnęła się, a w kącikach oczu pojawiły się maluteńkie zmarszczki.

— Ze mną jakoś wytrzymujesz. Może oni by też mnie polubili.

Cały czar prysł. Czułam się jakbym dostała twarz, mimo że nic złego nie zrobiła. Wiedziałam, że w końcu chciałaby poznać moich rodziców. Na pewno by ich oczarowała, ale ja... nie mogłam. Po prostu nie. Zaczęłam trząść głową w cichym buncie. Puściłam jej dłonie.

— Muszę iść, Hope — powiedziałam, odsuwając się od niej.

— Jord... — starała się mnie powstrzymać, ale byłam już w połowie wyjścia. Starałam się opanować drżenie całego ciała. Zacisnęłam pięści oraz zęby. — Jordan.

Chwyciłam swój plecak.

— Przyjadę po ciebie — powiedziałam tylko i zniknęłam za drzwiami. Pokonałam ogród szybkim krokiem. Kopnęłam bramę, a ta otworzyła się szeroko. Bez wahania otworzyłam drzwi do swojego samochodu. Ledwo zapięłam pasy i ruszyłam w stronę swojego domu.

Dlaczego zapomniałam swoich rzeczy?

Dlaczego poruszyła temat mojej rodziny?

Dlaczego musiałam się ich tak bardzo wstydzić?

Dlaczego nie mogliśmy być normalną rodziną?

Dlaczego nie mogłam być normalna?

Dlaczego nie mogłam kochać chłopaka?

Miałam szczęście, że drogi były puste. Jedynie komu mogłam zrobić krzywdę nieostrożną jazdą to sobie samej. I dobrze. Swoim roztargnieniem, zdenerwowaniem, nie chciałam zrobić nikomu krzywdy. Swoją słabością... Kto był większą: Hope czy rodzice? Nie umiałam odpowiedzieć. Nie chciałam znać rozwiązania na tak trudne pytanie. Nie chciałam o tym myśleć, bo czułam się tka jakbym rozdrapywała rany. I tak robiłam. Nieświadomie drapałam skórę na przedramieniu, rozdrapując strupa. Wytarłam krew i otarłam rękę o spodnie. Nie bolało, ale lekko szczypało, to pozwalało się skupić na drodze, choć trochę, na tyle, żebym nie zabiła się w rowie albo na drzewie.

Nasze małe miasteczko składało się w większości z lasu i domków. Zróżnicowany teren nie dawał się nudzić. Mogłam oglądać różne rodzaje domków jednorodzinnych o niewyobrażalnych kształtach i rozmiarach. Podziwiałam je, nie odzywając, myśląc jakby to było w takim mieszkać. Wiele rodzin siedziało w ogrodach, pielęgnując rośliny, robiąc grilla, bawiąc się albo po prostu odpoczywając. Tak prosta czynność, a nie mogłam oderwać od niej wzroku. To właśnie tego mi brakowało? Normalności? Codzienności?

Bliskości?

Nie miałam daleko do Hope. Zaledwie pięć minut samochodem, ale ona tego nie wiedziała. Starałam się jeździć różnymi trasami, żeby nie wiedziała, gdzie mieszkam. Jeśli bym tego nie robiła, zapewne któregoś razu, by po mnie wpadła. A tego nie chciałam. Potrzebowałam dystansu, jeśli chodziło o moich rodziców. Nie chciałam, żeby ktokolwiek o nich wiedział.

Zaparkowałam przed niskim domem z drewna. Z wierzchu był naprawdę ładny, taki parterowy, taki domek na lato, z anteną na dachu. Nic podejrzanego. Malutki ogródek, bez warzywnika ani kwiatów, ani drzew. Nie każdy musiał lubić rośliny, prawda? Po prostu trawa. Można robić pikniki, pobawić się, poczytać książkę na przyniesionym leżaku. Zasłonięte okna. To normalne, prawda? Słońce mogło razić. Otworzyłam drzwi. Zapach alkoholu. To normalne, prawda? Pewnie wino mogło się wylać na dywan, a mama pewnie go zapierała. Bełkoczący głos. Pewnie się przesłyszałam. Kobiecy szloch z kuchni.

— Gdzie moje córeczki...? Gdzie one są...?

To moja wyobraźnia.

Ciemny przedpokoik. Nacisnęłam włącznik, ale nic się nie zmieniło. Pewnie żarówka się wypaliła. Nie zdjęłam nawet butów. Weszłam do swojego pokoju, wpatrując się w lepiącą podłogę. Podeszwy wydawały niemiły dźwięk, strasznie głośny, ale nikt nie zareagował. Wzięłam naszykowane ubrania w torbie sportowej, perfumy, klucze, książkę i dezodorant leżące na pożółkłej toaletce. Mama obiecała mi parę lat temu, że kupi nową. Zapomniała, prawda? Miała też zmienić kolor ścian w moim pokoju z szaro-zielonego na niebieski. Pewnie wciąż wybiera odcień. Materac i rama łóżka także do wymiany. O biurku nie chciałam nawet wspominać. Musiałam wsadzić pod nóżkę książkę, by się nie zawaliło. Mieli to wszystko naprawić, prawda?

Zrobiło mi się niedobrze. Nie rozglądałam się dalej po pokoju. Tam nie było nic ciekawego. Kilka mebli i tyle. Do przylegającej łazienki nawet nie chciałam wchodzić. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, powstrzymując się od zwymiotowania. Zapach wina... Nie, zapach wódy był okropny. Chwyciłam mocniej torbę i pobiegłam do wyjścia... Wykładzina odchodziła od podłogi, poślizgnęłam się i kolanem uderzyłam w szafkę. W ostatniej chwili złapałam paskudny wazon z zwiędłą różą. Postawiłam na miejsce.

— Córeczko, to ty? — usłyszałam z kuchni. A po chwili skrzypienie krzesła.

Wybiegłam z mieszkania, zasłaniając usta dłonią. Szybko zamknęłam za sobą drzwi samochodu i odjechałam, nie mając planu, gdzie jechać.

Pewnie miała powód, by pytać o swoje córeczki.

Pewnie jeszcze wciąż żyje.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro