Rozdział XV - Aż do śmierci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pochmurny, grudniowy poranek na Dworze Czystych Dusz był niezwykle mroźny. Życie toczyło się tu własnym, choć przez warunki atmosferyczne nieco zmienionym rytmem. Młodzi Bogowie Śmierci od bladego świtu okiełznywali zaśnieżone ścieżki, bowiem w nocy napadało tyle śniegu, że przejście z budynku do budynku bez poślizgnięcia się lub wylądowania w zaspie aspirowało do miana wyczynu tygodnia.

Tego dnia praktykanci z Akademii Shinō rozpoczynali praktyki, które miały im pomóc w wyborze wymarzonej Dywizji lub zacząć się oswajać ze wcześniej upatrzoną. Tak oto pomiędzy siedzibami poszczególnych oddziałów snuły się grupki studentów, co i raz myląc swe zadania lub miejsca, w które mieli się udać.

Kiedy kolejny młodzik wpierniczył się do jednego z biur XIII Dywizji, zastał jasnowłosą Boginię Śmierci ślęczącą nad papierologią, książkami i notatkami.

- Okulistyka nie w tę stronę – Jujitori, mierząc wzrokiem skołowanego praktykanta, dopiła zimną już herbatę.

- Okulistyka? Jaka okulistyka? – młody student był totalnie zbity z tropu.

- Ślepi jesteście?! Od pół godziny łazicie mi po gabinecie, a ty jesteś piętnasta ciemięga, co nie umie sczytać jednego pieprzonego napisu z tabliczki! – Concordia poderwała się z krzesła, chwyciła laskę, dokuśtykała do chłopaka i solidnie dźgnęła go swą podporą życiową w pierś - Wystawić ci, kurwa, dyplom?!

- P-przepraszam, Jujitori-fukutaichō...

- Możesz mi przynajmniej wyjaśnić, czemu urządzacie mi pierdolone rajdy na moje biuro?! – Concordia poczłapała do drzwi, otworzyła je z impetem i zbaraniała.

Przed jej biurem tłoczyła się spora grupka praktykantów z Akademii. Na widok rozjuszonej Porucznik wszyscy naraz ukłonili jej się w pas z gromkim „dzień dobry, Jujitori-fukutaichō!" na ustach.

- Dla kogo dobry, dla tego dobry. Tej, młody – zielonooka zmierzyła wzrokiem studenta, który miał zaszczyt oberwania laską po torsie. - Tłumacz mi, o co tutaj chodzi.

- Szukamy szpitala IV Dywizji – odpowiedział zgodnie z prawą młodzik.

W tym momencie Concordia strzeliła sobie otwartą dłonią w twarz, tracąc wiarę w młodzież. Patrzyła to na studenciaka, który nerwowo poprawiał okulary, to na resztę zgrai, mierzwiąc i tak już rozczochraną grzywkę.

Dzieci drogie, jak miękkim chujem was robili? Zawędrować aż tutaj w takie śniegi, żeby zapytać o pieprzony szpital?...

- Dzień dobry, Concordio! Widzę, że już znalazłaś moje zguby.

Znajomy głos sprawił, że blondynka wzdrygnęła się zaskoczona. Widziała tylko, jak praktykanci momentalnie ustawiają się w dwa równoległe rządki wzdłuż korytarza, kłaniając się przechodzącej pomiędzy nimi osobie. Kapitan Ukitake dał znać młodzieży, by odpuściła sobie tak oficjalne powitanie, po czym uśmiechnął się pogodnie do swej podkomendnej.

To jakiś dowcip?

- Kapitańskie zguby?... – wydukała, całkowicie już zbita z tropu.

- Wybacz, zapomniałem ci powiedzieć – Jūshirō podszedł do Jujitori i uśmiechnął się z zakłopotaniem wymalowanym na twarzy. – Bo widzisz... Ktoś im powiedział, że tu jest szpital.

- Jak wyglądał ów osobnik? – rzuciła krótkie pytanie w stronę gawiedzi.

- T-to... był niski taki... haori miał... - bąknęła nieśmiało jedna z praktykantek.

Porucznik XIII Dywizji zaczerwieniła się gwałtownie i mocniej zacisnęła dłoń na lasce, zaś Ukitake roześmiał się na widok jej nietęgiej miny.

- No któżby inny, psiakrew...

- Widzę, że dobry humor cię opuścił, Concordio – westchnął Kapitan, kładąc dłoń na jej ramieniu.

- I raczej tak prędko go nie odzyskam – dziewczę powoli powędrowało do swego gabinetu, zaś za nią podążył białowłosy, nie zasuwając za sobą drzwi, przez co ciekawscy praktykanci zaczęli przysłuchiwać się ich rozmowie.

- Późnym wieczorem zjawiła się u mnie Kapitan Suì-Fēng – oznajmił Jūshirō, zakładając ręce na piersiach i przyglądając się Jujitori, która porządkowała papierzyska na biurku i szykowała sobie to, co miała wziąć ze sobą.

- Domyślałam się – Concordia przewróciła oczyma, słysząc znajome personalia.

- I wiesz dobrze, w jakiej sprawie.

- Mniej więcej, chyba że zarzuty się znowu zmieniły. Wczoraj byłam oskarżona o próbę uśmiercenia Kurosakiego, zaś Kuchiki o podniesienie ręki na Kapitana.

- Chcesz mi o czymś powiedzieć?

- Tak, Kapitanie – odparła Jujitori, z hukiem zamykając starą, pożółkłą księgę i patrząc swemu dowódcy prosto w oczy. – Pragnę poinformować, że dzień u niej taki jak i u mnie, za co może mnie w rzyć pocałować.

Ukitake uśmiechnął się i westchnął cicho, słysząc zdecydowaną odpowiedź podkomendnej.

- Interesujące, że Sasakibe przywędrował z tym od razu do niej, co nie? – ciągnęła Concordia, kończąc wkładać dokumenty do jednej z teczek. - A jeszcze ciekawsze jest to, że podczas gdy miałby się zakraść do laboratorium, moi współpracownicy mieli przerwę, zaś jeden z nich nie wrócił już do pracy, tylko wylądował w lecznicy, pobity i pozbawiony identyfikatora z chipem.

- I ktoś nie był dość ostrożny, bo Akon dziś rano potwierdził twoją wersję – Jūshirō starał się względnie optymistycznie dopiąć ten wątek. – Poza tym Kuchiki nie zaatakowałaby nikogo bez powodu. Powiedz mi, Concordio... jak u niej?

Jujitori powoli podeszła do okna, wpatrując się w pochmurne niebiosa. Uśmiechnęła się niemrawo, przypominając sobie te niełatwe, letnie dni sprzed ponad roku.

- Normalnie wspomnienia wracają – odparła cicho. – Kapitanie, Kurosaki to jedno. Nie chcę tu jakiejś promocji typu dwa trupy w cenie jednego. Będę walczyć o niego do samego końca także przez wzgląd na Kuchiki. Zakochanych się nie rozdziela, nie?

- A jak przedstawia się jego stan?

Concordia przygryzła wargę. Podeszła do biurka i sięgnęła do niezamkniętej jeszcze teczki, po czym wyciągnęła leżący na wierzchu częściowo wypełniony dokument i pokazała go swemu dowódcy.

Jūshirō, ledwo zobaczył, co właśnie trzyma w ręku, zacisnął wolną pięść i bez słowa oddał Jujitori kartkę, ona zaś schowała ją do teczki. Oboje milczeli przez dłuższą chwilę, każde pogrążone we własnych, niekoniecznie pozytywnych myślach. W końcu Concordia wzięła ze sobą i teczkę, i pożółkły notatnik, po czym wraz z Kapitanem opuściła swe biuro i zakluczyła je.

- I tak idę do szpitala, więc zgarnę to waflowisko – westchnęła, patrząc na Ukitake, po czym przywołała praktykantów do porządku.

Jūshirō z ciężkim sercem patrzył, jak podkomendna prowadzi studentów poza budynek.


Przeprawa do lecznicy IV Dywizji nie była najłatwiejsza. Co prawda śnieg jeszcze nie padał, lecz w nocy nasypało go tyle, że nikt nie zdążył raz a dobrze zrobić z tym porządku. Jedynie Concordia, ostrożnie stawiając krok za krokiem i pomagając sobie laską, ani razu nie wywróciła się. Reszta gawiedzi nie miała jednak tak profesjonalnego osprzętu, więc każdy ze studentów choć raz się przewrócił lub runął prosto w odgarnięty na bok śnieg. I tak oto grupa szła w ciszy, dopóki na horyzoncie nie pojawiła się doskonale Concordii znana postać.

- TŌSHIRŌ!

Białowłosy zawahał się, słysząc zagniewany głos przyjaciółki. Dopiero po chwili dołączył do niej i ramię w ramię z nią brnął przez zaspy.

- Coś ty sobie wyobrażał, podsyłając mi tę zgraję żółtodziobów?! – Jujitori była wyraźnie podminowana. Pieprznęła Hitsugayę teczką przez łeb, piorunując go wzrokiem.

- Miałem pilne wezwanie, a te sieroty postanowiły poszukać szpitala w moim biurze. Pomyślałem, że podrzucę ci ich, bo w końcu sama idziesz do lecznicy, nie? - Tōshirō usiłował się jakoś wybronić w oczach przyjaciółki.

- Niech ci będzie. Wybacz, Tośku. To nie mój dzień.

- No właśnie widzę. Stało się coś?

Podobnie jak kuśtykająca Jujitori uczyniła przy swym Kapitanie, tak i teraz pokazała ten sam dokument Hitsugayi, który wczytał się w jego treść i zaniemówił. Oddał jej kartkę, która niedługo potem znów wylądowała w opasłej teczce i dopiero po dłuższej chwili milczenia ośmielił się poklepać Concordię po plecach.

- Mniej więcej to się stało.

- O mój Boże.

- Ano.

- Biedna Kuchiki.

- Dej ty pokój, miałam tak źle przespaną noc... Zastanawiałam się, jak dziś otworzyć te pierdolone drzwi i spojrzeć jej w oczy. Co powiedzieć, jak się zachować.

- I wygląda na to, że wybrałaś swój ulubiony sposób.

- Wierz mi, Tosiek. Wolałabym w ogóle nie wybierać.

Niedługo potem Kapitan Hitsugaya oddalił się w swoją stronę, życząc Concordii powodzenia, zaś Porucznik XIII Dywizji westchnęła ciężko na samą myśl, że jest coraz bliżej lecznicy.

- Jujitori-fukutaichō rozsiewa mroczną aurę – jedna z praktykantek szturchnęła koleżankę i cichutko podzieliła się z nią swymi spostrzeżeniami.

- Dobrze, że to nie ona zawiaduje naszymi praktykami... - równie cichutko odparła towarzyszka niedoli – Najpierw ten opieprz przed biurem, a te jej tajemnicze papierzyska...

- Będziecie pierwsze, które wykorzystam do najbardziej brudnej roboty, moje miłe wafliczki – wcale nie tak cichutko oznajmiła im Concordia, odwracając się do nich i uśmiechając się jadowicie, choć w jej uśmiechu było coś zbolałego.

- Ale tak poważnie, Jujitori-fukutaichō – studenciak, który jako piętnasty wparował jej do biura i zebrał najsroższy opieprz, wciąż zachodził w głowę, co takiego trzyma tam blondynka, skoro nawet Kapitanowie dębieją na widok tych dokumentów. – Co jest w tej szatańskiej teczce?

- A ty polubisz bieganie do laboratorium, mój drogi – Porucznik odpowiedziała dość wymijająco, nie chcąc wyjawiać postronnym zawartości dokumentacji.

- P-przepraszam...

- Swoje nogi przeproś. I przestańcie mi z tym „fukutaichō". Ale i tak będziesz biegał do labo.


W takiej oto atmosferze mijała im droga do szpitala. Zdawało się, że Jujitori choć na chwilę myślami odbiegła od zbliżającej się nieuchronnie rozmowy. Póki co gawędziła z praktykantami, zaś oni najwyraźniej pomału przekonywali się do kulawej ekscentryczki. Sypały się nawet drobne żarciki okraszone czarnym humorem, tak bardzo specyficznym dla medyków, a niedługo potem cała ta wesoła zgraja stanęła przed ostatnimi czasy aż za dobrze znanym Concordii oddziałem. I już na wejściu powitała ich oddziałowa.

Praktykanci ukłonili się nowej przełożonej, zaś kuśtykające dziewczę uśmiechnęło się niemrawo na widok znajomej twarzy.

- Dzień dobry, młodzieży! – niziutka, pulchna kobiecinka w średnim wieku powitała studentów – Trafił wam się oddział niełatwy, lecz wierzę, że podołacie. Nazywam się Naomi Takamoto i kieruję pracą tego oddziału. Dobrze, że już jesteś, ptaszynko – zwróciła się do Concordii, podchodząc do niej i przyglądając się trzymanej przez nią teczce. – Dziękuję, że zgarnęłaś ich po drodze, bo mamy mały problem.

- Co się stało, ciociu? – Jujitori wygodniej wsparła się na lasce, patrząc na jedną ze swych mentorek. To właśnie między innymi tej kobiecie zawdzięczała swą wiedzę medyczną, a że znały się dość długo i zżyły się ze sobą, oddziałowa została przyszywaną ciotką Concordii.

- Yoshimura miała się nimi zająć, ale biedaczka się pochorowała. Wiem, że i tak masz dość na głowie, ale czy mogłabyś na jakiś czas przygarnąć ten sierociniec? Dopóki nie zorganizuję jakiegoś zastępstwa. No pogrom mamy, kochanie. Dawno nie było takiego młynu...

- Przygarnąć ich przygarnę, tylko pytanie, ile ze mną wytrzymają.

- Nie mają chyba wyjścia.

- No jak nie jak tak, za moimi plecami są drzwi.

Takamoto uśmiechnęła się smutno, widząc nietęgą minę Jujitori.

- Będą mieli cenną lekcję.

- Rozumiem, że ta teczka ma coś wspólnego z tym młynem, prawda?

- Prawda, prawda – westchnęła kobieta, wyciągając rękę po dokumenty. – Co prawda to tylko jedna ze składowych, ale dość znacząca.

I otworzyła teczkę, szybkim ruchem przerzucając papiery na drugą stronę i zaczynając je przeglądać od końca. Minę miała stroskaną, co jakiś czas wzdychała cicho czy pokręciła głową. W końcu dotarła do dokumentu, który pierwotnie leżał na wierzchu tego zgrabnego stosu i zawiesiła na nim wzrok. Doczytawszy jego treść, zamknęła teczkę i oddała ją Concordii, poklepała ją po ramieniu ku pokrzepieniu, po czym zaczęła instruować praktykantów, zaś jasnowłosa oddaliła się w stronę swego małego gabineciku i zamknęła za sobą drzwi.

Oparła się o nie i zamknęła oczy. Wciąż miała w pamięci tę wczorajszą scenę.


Drzwi do byłego pro morte powoli rozsunęły się. Jujitori nieśmiało zajrzała do środka, zaś upewniwszy się, że nie czeka jej instant dekapitacja ani inne licho, wślizgnęła się do sali i cicho zasunęła za sobą drzwi. Pomału podeszła do blatów, odłożyła teczkę, starając się niczego nie upuścić, po czym ostrożnie wycofała się, siadając obok Rukii i z cichym stuknięciem stawiając tacę na podłodze.

Brunetka zasnęła na siedząco, oparta o ścianę. Kiedy Concordia położyła dłoń na jej ramieniu i potrząsnęła nią delikatnie, Kuchiki skrzywiła się przez niespodziewaną pobudkę, po czym skryła twarz w dłoniach, mamrocząc coś o bólu głowy.

- Trzymaj i pij, póki ciepła. – Jujitori poczekała, aż jej podkomendna rozbudzi się, po czym podsunęła jej pod nos czarkę z herbatą.

Rukia zamrugała kilkukrotnie, starając się odzyskać ostrość widzenia, po czym spojrzała w stronę Concordii. Porucznik XIII Dywizji trzymała wyciągniętą ku niej dłoń z naczyniem, lecz nie patrzyła jej w oczy. Jej wzrok zatrzymał się na futonie.

Wzięła do rąk czarkę, cicho dziękując swej przełożonej i czując nieprzyjemne drapanie w gardle. Dopiero teraz jej organizm raczył poinformować ją, że chyba się odwodniła. Słowa Jujitori były identyczne z wypowiedzianymi przez tego rudego idiotę tamtego ranka, gdy obudziła ją jego duża, ciepła dłoń. Przed oczyma wciąż miała jego zarumienioną uroczo twarz skąpaną w półmroku.

Concordia wreszcie zdobyła się na to, by spojrzeć jej w oczy. Wzięła z tacy drugi kubek i upiła kilka łyków, obserwując ją uważnie. Odniosła wrażenie, że jej szafirowe oczy pociemniały, barwą stając się bliższe atramentowi. Były wpatrzone w jeden punkt. Ten konkretny.

- Pozwolisz, że?... – jasnowłosa nie zdążyła dokończyć. Usłyszała ciche, niemal bezgłośne potwierdzenie z ust Kuchiki.

Uzyskawszy niewerbalną zgodę, Jujitori przysunęła się bliżej Kurosakiego, po czym położyła mu rękę na rozgrzanym, wilgotnym czole. Westchnęła cicho. Ostrożnie odchyliła mu głowę, by przyjrzeć się karkowi. Przyglądała się jego sinym, wciąż lekko drżącym dłoniom. Ujęła tę bliżej siebie; była chłodna, a tętno było słabo wyczuwalne. I omal nie podskoczyła, gdy poczuła, jak jego dłoń zaciska się nieznacznie na jej ręce i zauważyła, że towarzyszy temu niemrawy grymas bólu na jego blado-czerwonej twarzy. Próbował wówczas złapać głębszy oddech.

- Trzecie stadium choroby Naojiego-Nikuyi – zielonooka westchnęła ciężko, biorąc do rąk leżący obok leciwy notatnik i odnotowując coś w nim.

- To związane z tamtymi Pustymi... prawda? – Kuchiki zebrała się w sobie, by spróbować względnie normalnie porozmawiać ze swoją Porucznik.

- Ano. Termin ten ukuł mój przodek, Naoji Jujitori. Spędził wiele lat, badając naturę Pustych z podtypu Nikuya. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że poświęcił temu życie.

Po czym pokazała jej notatnik, którego treść stanowiły notatki Naojiego.


„Zdaję sobie sprawę, że nazwa jest przewrotna*, jednakże pokładam nadzieję, że nadejdzie dzień, gdy Bóg Śmierci przezwycięży tę straszną, choć w swej istocie interesującą chorobę.

Czynnikiem chorobotwórczym jest charakterystyczna toksyna występująca jedynie u konkretnego podgatunku Pustego. Nikuya, gatunek stworzony sztucznie, występuje nielicznie i wychyla się wyjątkowo rzadko poza swoje pielesza, lecz gdy już wychynie i zaatakuje, niesie ze sobą wyjątkowo bolesną, choć dość szybką śmierć.

Toksyna nie jest toksyną per se; nie jest to konkretna substancja, lecz energia duchowa Nikuyi. Zadając rany ofierze, wprowadza w nią swe reiatsu, które – niezwykle zjadliwe i agresywne w swej naturze – zwalcza energię duchową ofiary, niszcząc jej ciało.

Początkowo toksyna wywołuje silny ból i obfite krwawienie z ran nią zainfekowanych. Stamtąd przenika do układu oddechowego, powodując objawy gruźliczopodobne. Niebawem ciało chorego toczy kacheksja, poczynając wyniszczać jego mięśnie oraz serce.

Zgon następuje w momencie, gdy energia duchowa ofiary zostaje pokonana przez toksyczną energię duchową Nikuyi. Zależy to nie tylko od ilości otrzymanych ran oraz typu Pustego, lecz także od energii duchowej ofiary. Im jest ona mniejsza, tym rychlej przychodzi śmierć.

Tak oto zwykłe dusze posiadające niewielki potencjał umierają niemal natychmiast po otrzymaniu ran. Szeregowcy dokonują żywota w przeciągu kilku minut, Oficerowie są w stanie żyć jeszcze przez kilka godzin, Porucznik może wytrzymać dobę, zaś Kapitan dożywa drugiej doby od zainfekowania. Tyle wynika z mych wieloletnich obserwacji na wiernych sługach Dworu Czystych Dusz.

Sklasyfikowałem tę chorobę w cztery stadia. Przejście pomiędzy nimi może być trudno zauważalne, choć każdy z tych etapów ma pewne punkty charakterystyczne.

Pierwsze stadium objawia się osłabieniem, a nawet utratą przytomności. Następuje znaczna utrata krwi, chory podsypia, odczuwa silny ból. Toksyna atakuje układ oddechowy, co powoduje u chorego kaszel połączony z krwiopluciem. Narasta gorączka. Koniec tego etapu sygnalizuje znaczne zmniejszenie krwawienia; chory umiera w obrazie wstrząsu hipowolemicznego. To właśnie szybka utrata krwi jest najczęstszą przyczyną zgonu w tym stadium i dotyczy najsłabszych dusz, choć na tym etapie i słabsi Porucznicy mogą zemrzeć.

Drugie stadium charakteryzuje się mniejszym krwawieniem, choć choremu – jeśli nie podejmie się stosownych działań – zagraża wstrząs. Wskutek obrony organizmu następuje centralizacja krążenia, co objawia się zasinieniem części dystalnych. Charakterystyczne jest sinienie dłoni oraz ich drżenie. Chory miewa przebłyski świadomości, choć pozostaje mocno osłabiony i senny. Śmierć na tym etapie następuje w obrazie niewydolności krążeniowo-oddechowej. Jej ofiarą padają silni Oficerowie, Porucznicy i Kapitanowie o przeciętnej mocy.

Trzecie stadium rozwija się u chorego, którego energia duchowa jest zdecydowanie potężniejsza aniżeli przeciętna kapitańska i przechodzi do ofensywy. Niestety, toksyna zawarta w reiatsu Nikuyi działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego dodatniego i im silniejszy opór napotyka, tym bardziej zjadliwa się staje, wykańczając chorego. Pogłębiają się problemy z drugiego stadium choroby, zaś ofiara przechodzi w stan agonalny. Powraca gorączka, która jest oporna na działanie antybiotyków czy substancji przeciwzapalnych, na ciało chorego wstępują chłodne poty, tętno na częściach dystalnych jest słabo wyczuwalne, pojawia się bradykardia. Gdy tylko serce chorego próbuje powrócić do normalnego rytmu, powoduje to niewyobrażalny ból; chory jest wyraźnie cierpiący, co może manifestować mimiką czy gestami.

Usiłuje wówczas złapać oddech, choć z opisu – o ironio! – przeżyć chorych na tym etapie maluje się obraz uczucia rozrywania czy przeszywania klatki piersiowej. Tak oto serce tych nielicznych, którzy trzeciego stadium dożyli, po raz ostatni podejmuje trud powrotu do normokardii, po czym milknie; chory umiera wskutek niewydolności krążeniowo-oddechowej.

Czwarte stadium choroby zaobserwowałem jedynie u tych Bogów Śmierci, których moc połączona była z inną, chociażby z mocą Pustego. W ostatnim stadium choroby nawraca krwawienie i nasila się. Powraca także krwawy kaszel, który powoduje dodatkową utratę krwi. Chory umiera we wstrząsie lub przez nagłe zatrzymanie pracy serca.

Stadia te można pogrupować także wedle reguły, że co drugie z nich charakteryzuje się inną aktywnością chorego. Podczas gdy pierwsze i trzecie stadium są pełne podsypiania czy braku przytomności, tak drugie i czwarte manifestują się przebłyskami woli walki; chory może być rozmowny w miarę swych sił czy nawet utrzymywać pewną pogodę ducha. Ostatni etap choroby – jeśli nie kończy się utratą przytomności i wstrząsem – może mieć zaskakujący przebieg. Zdarzało mi się z tak ciężko chorym rozmawiać względnie normalnie, a kiedy przychodziła jego kolej na odpowiedź, po prostu milczał. Jego życie nagle gasło.

Niestety, nie udało mi się opracować lekarstwa na tę chorobę. Wiele podanych substancji pogarszało sytuację.

Jednostkę tę opisałem, mając pod opieką Bogów Śmierci oraz ich hybrydy. Wielu z nich straciło życie, walcząc w słusznej sprawie i mniej lub bardziej świadomie stając w szranki z tak groźnym przeciwnikiem. Cześć ich pamięci.

Potomnych upraszam, by wiedzę tę, okupioną krwią tak wielu niewinnych i prawych dusz, zachowali i pielęgnowali oraz w miarę możliwości rozwijali ją. Niech praca ta nie zostanie zmarnowana i przyczyni się do pokonania tego, który zniszczył ład Społeczności Dusz.

W szczególności trud swój dedykuję pierwszej ofierze Nikuyi, Generałowi i Kapitanowi I Dywizji Kazuyi Kurosakiemu, jego niedoszłej ślubnej Kapitan VI Dywizji Naoko Kuchiki oraz memu drogiemu bratu, Kapitanowi III Dywizji Hidekiemu Jujitori.

Podpisano: Kapitan III Dywizji, Naoji Jujitori."


Concordia cierpliwie czekała, aż Kuchiki zakończy lekturę notatek. Z pewną satysfakcją zauważyła, że choć na chwilę brunetka zdawała się oderwać myślami od tragicznego stanu przyjaciela, skupiając się na opisach. Sama powoli popijała herbatę, co jakiś czas zerkając na Kurosakiego i zastanawiając się, co jeszcze może dla nich zrobić.

Być może podsunięcie starych notatek nie było jakoś specjalnie wyrafinowanym sposobem na przekazywanie rokowań, jednakże Jujitori zdawała sobie sprawę, że wobec śmierci dyplomacja często zawodzi i obawiała się, że w kluczowym momencie zabraknie jej słów. Wciąż pamiętała tamten moment, gdy modliła się w kapliczce, a z rozmyślań wyrwał ją dopiero szloch podkomendnej błagającej rudzielca, by jej nie opuszczał.

- Pośród tych wszystkich złych wieści jest coś, co mogłoby aspirować do miana pocieszenia, Kuchiki-san – Concordia odezwała się wreszcie, zebrawszy się w sobie i mając świadomość, że nie może odwlekać pewnych słów w nieskończoność. – Jego energia duchowa jest imponująca i póki co wszystko wskazuje na to, że twój rudzielec nie poddaje się w tej zdecydowanie nierównej i trudnej walce.

Wbijając wzrok w trzymany w dłoniach kubek z herbatą, nie mogła nie zauważyć lekko drżącej, jasnej dłoni, która oddawała jej notatnik. Schowała go za pazuchę i podniosła wzrok. Obawiała się widoku, jaki zastanie, lecz wiedziała, że ta rozmowa musi się kiedyś odbyć.

Zobaczyła szafirowe oczy wpatrzone w rannego Boga Śmierci i rękę, która – oswobodziwszy się z trzymania notatek – powędrowała na jego zroszone chłodnym potem czoło i odgarniała mu ostrożnie te kosmyki rudych włosów, które niechybnie nosiły się z niecnym zamiarem wpadnięcia do oczu swemu właścicielowi, chcąc doprowadzić go do szewskiej pasji.

Momentalnie jego twarz znów przeszył ból. Spod zaciśniętych powiek nieśmiało wypłynęły dwie łzy, po czym zawstydzone wmieszały się w pot spływający po twarzy konającego, jakby chciały skryć się przed wzrokiem tej, która uciszyła ulewę w jego coraz wolniej bijącym sercu.

Nie zdołały jednak jej umknąć. Rukia ujęła jego blado-czerwoną twarz trawioną gorączką i pochyliła się nad nim, starając się nie rozpłakać. Wielokrotnie widziała go ciężko rannego, bezbronnego i cierpiącego, lecz nigdy wcześniej nie było w tym tak dramatycznej manifestacji bezradności.

- Jestem przy tobie, Ichi – szepnęła, bo tylko w taki sposób jej głos był skory do współpracy bez zbędnych przejawów słabości – I będę przy tobie.

Nie znalazła w sobie odwagi, by dodać „do końca", zaś Concordia, z duszą na ramieniu obserwując tę osobliwą, smutną scenę, postanowiła zapytać głównego zainteresowanego o coś jeszcze. Widząc, że rudzielec nie może mówić i tylko z ledwo uchwytnego ruchu jego warg ogarnęła, że bezgłośnie wymawia imię najbliższej jego sercu.

Jujitori ostrożnie ujęła w swoje zesztywniałe ręce dłoń Ichigo, obserwując go uważnie.

- Jest coś, o co chcę cię zapytać, Kurosaki-san – zaczęła cicho, nie chcąc narażać jego słuchu na niepotrzebny hałas. – Rozumiem, że twoje możliwości komunikacji werbalnej są dość ograniczone, więc umówmy się tak: jeśli jesteś w stanie ścisnąć moją rękę, niech jedno ściśnięcie będzie na „tak", dwa na „nie". Nie musi być jakoś mocno.

Odczekała chwilę i poczuła niemrawy, pojedynczy uścisk. Przyjęła to za znak akceptacji takich warunków porozumiewania się.

- Posłuchaj mnie, Kurosaki-san – choć Concordia do samego końca starała się nie myśleć o tej opcji, po pogarszającym się stanie Boga Śmierci widziała, że nie może dłużej zwlekać z zapytaniem. – Twój stan jest krytyczny. Aktualnie wszystko wskazuje na to, że choroba weszła w stadium terminalne. Wykorzystaliśmy całą naszą wiedzę i wszelkie nasze możliwości. Ostatnia rzecz, jaką mogę ci zaproponować, zahacza o paliatywkę.

Rzuciła okiem na Rukię, obserwując także jej reakcję. Jakby nie było, decyzja, która miała za moment zapaść, dotyczyć będzie także jej. Kuchiki jednak wciąż wpatrywała się w twarz półprzytomnego Kurosakiego, nie chcąc przeoczyć żadnego z dyskretnych, niewerbalnych sygnałów.

- Twój ból zaczyna się robić coraz trudniejszy do zniesienia – Concordia mówiła dalej, choć słowa coraz trudniej przechodziły jej przez gardło i były coraz powolniej i ostrożniej przetwarzane przez umysł. – Mogę użyć Kidō, które wymusza sen, Inemuri. Wówczas zaśniesz i nie będziesz tak cierpieć. Możesz jednak się z tego snu już nie wybudzić. Decyzja należy do ciebie.

Nim rudzielec zdążył zadecydować, ogarnęła go kolejna fala bólu. Jujitori czuła, jak jego dłoń zaciska się na jej ręce. Pozwoliła więc mu ściskać swoje skostniałe, obolałe dłonie, jeśli w jakiś sposób przynosiło mu to ulgę. Czując, jak ogarnia ją bezsilność, patrzyła na brunetkę i wyobrażała sobie, jak bardzo musi ona czuć się podle ze swoją bezradnością.

Kuchiki, wciąż trzymając dłonie na rozpalonych policzkach Kurosakiego, pochyliła się jeszcze niżej i oparła swoje czoło o jego własne. I choć słowa, które wyszeptała mu do ucha, były bolesne dla niej i zapewne były takie także dla niego, to chciała, by wiedział, że nie chce go zatrzymywać siłą. Widziała, jak Ichigo pomału wybiera się na tamten świat i najważniejsze było dla niej to, by cierpiał jak najmniej.

Dopiero gdy wyraz twarzy rudzielca nieco zelżał, Concordia ponowiła pytanie:

- Kurosaki-san, czy mam użyć na tobie Kidō?

Ta chwila zdawała się dłużyć w nieskończoność. Obie wiedziały, że decyzja Ichigo, niezależnie od tego, czy zgodzi się, czy nie, będzie trudna i dla niego, i dla nich. Każda z nich miała swe wady i zalety. Każda z nich niosła za sobą cierpienie, choć innego rodzaju.

Jujitori poczuła, że trzymana przez nią dłoń Kurosakiego zaciska się słabo.

Ptaki przestały śpiewać, nawet oddziałowy gwar ucichł, jedynie wiatr szumiał nieśmiało, porywając płatki padającego śniegu w stronę ziemi.

Porucznik XIII Dywizji przygryzła wargę, patrząc na Rukię, która wyprostowała się powoli, by spojrzeć w oczy swej przełożonej. Milczały, nie chcąc dać znać po sobie rannemu, jak zareagowały na jego decyzję.

I kiedy Concordia miała zabrać ręce z dłoni rudzielca, poczuła jeszcze jedno jej słabe zaciśnięcie. Jasnowłosa westchnęła cicho, po czym ostrożnie puściła dłoń Kurosakiego, gdy przejęły ją inne, zdecydowanie milsze mu, jasne i drobne.

- Rozumiem. W takim razie ze spokojem zostawiam cię w najlepszych rękach. A ja będę wredna i dopóki nie uznam, że twoje serce poszło na wieczny urlop, nie wydam wyroku.

Jujitori chwyciła laskę i podniosła się powoli, w drugiej ręce trzymając kubek, w którym miała jeszcze resztkę naparu. Podeszła do okna, by sprawdzić, jak wygląda pogoda na zewnątrz, gdy usłyszała głos Rukii:

- Czyli... nie ma już nadziei?

- Ależ oczywiście, że jest, Kuchiki-san – Concordia uśmiechnęła się nieznacznie pod nosem, kierując się w stronę drzwi i patrząc raz jeszcze na wpatrującą się w nią brunetkę. – Nadzieja trwa przy nim dniami i nocami, trzymając go za rękę i będąc z nim w każdej, choćby najkrótszej chwili świadomości. Jego nadzieja jest silniejsza niż Sōkyoku i ma niebieskie oczy.

I gdy Porucznik XIII Dywizji miała opuścić salę, w ostatniej chwili uskoczyła, gdy przed jej nosem drzwi rozsunęły się z impetem, zaś przez nie wpadła jedna z praktykantek, dysząc:

- Jujitori-san! Mamy zgon na trzynastce!

- Dwa zgony! Jeszcze jeden na trzynastce! – z głębi korytarza do jej uszu dobiegł jeszcze kolejny, dość znajomy już głos. To był ten przeklęty piętnasty studenciak, co wprosił jej się do gabinetu.

- Na miłość boską, Ichigo, nie drzyj mordy na cały oddział! – w oddali odezwała się jeszcze inna praktykantka, karcąc kolegę.

Concordia westchnęła ciężko, wychodząc z sali. Ku niej pospiesznie szedł znajomy okularnik.

- Słuchajcie no, piętnastka i cała reszta – burknęła, podnosząc wzrok na grupkę studentów, którzy wyraźnie spanikowali. – Właśnie wychodzę od pacjenta, który jest w stanie agonii i każdy taki jazgot jak wasze darcie ryjców to dla umierającego drażliwy bodziec. O zgonach nie wrzeszczycie na pół oddziału. Pukacie do drzwi przed wejściem. Co wyście narobili, że ledwom na chwilę was z oczu spuściła, a tam dwa trupy?

Skarceni praktykanci patrzyli na nią w milczeniu. Odezwał się dopiero chłopak ochrzczony przez Jujitori jako piętnastka.

- Byli dość poważnie ranni. W dokumentach stoi, że odstąpiono od zbędnych procedur.

- No to idziem – zielonooka zacisnęła dłoń na lasce, ruszyła w stronę felernej sali, po czym zwróciła się do swego wafla od laboratorium. – Te, młody, jak ty się w ogóle zowiesz, co?

- Ichigo Takegawa – odpowiedział chłopak zgodnie z prawdą i tym, co miał na plakietce.

- No masz ci los...


Mijały kolejne godziny. Po piętnastej – z racji zimowej pory i przez ciężkie, śniegowe chmury na niebie – zaczęło się ściemniać. Podczas gdy Concordia i jej waflowisko użerali się ze zgonami, Rukii udało się na chwilę zasnąć po źle przespanej nocy. Drzemała wtulona w bok Ichigo, trzymając go za rękę, gdy obudził ją głuchy huk.

Brunetka niechętnie podniosła się, by zobaczyć, co spowodowało hałas. Teczka, niedbale położona przez Concordię, zsunęła się z blatu i upadła na podłogę. Kiedy Rukia podeszła do miniaturowego pobojowiska spostrzegła, że z teczki wysypały się dokumenty.

Zaczęła je zbierać i układać z powrotem, przy okazji czytając każde jedno pisemko. Wyglądało na to, że to teczka dotycząca Kurosakiego, skoro cała dokumentacja była opatrzona jego danymi. Nie doszukała się tam niczego odkrywczego, o czym nie poinformowaliby jej Concordia czy Hanatoru. Podniosła wreszcie ostatni dokument, myśląc, że to znów jakieś wyniki badań, więc zaczęła czytać.

I zamarła.

Karta zgonu.

Kurosaki Ichigo. Data urodzenia: 15 VII 1994 r. Przyczyna zgonu: niewydolność krążeniowo-oddechowa.

Brakowało jedynie daty, godziny i pieczęci. Reszta danych była uzupełniona.

Szafirowooka szybko schowała dokument do teczki, całą papierologię ostawiła na szafkę, po czym zalała się łzami. Oparła się rękoma o blat, spuszczając głowę i nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczyła.

Normalnie mogłabym szykować papierki, uzupełnić metryczki i czekać na podbicie karty zgonu, ale Kurosaki-san nie daje za wygraną i robi w chuja całą dostępną mi wiedzę. Jest niesamowity.

Karta zgonu czekała jedynie na podbicie i wpisanie daty oraz godziny.

Będę wredna i dopóki nie uznam, że jego serce poszło na wieczny urlop, nie wydam wyroku.

Concordia zachowała ogromną ostrożność, tak bolesną dla Rukii. Ostateczny wyrok nie zapadł, lecz ława przysięgłych była już pełna, przewinienia zostały wpisane do akt i czekały jedynie na potwierdzenie.


Czas Kurosakiego był policzony.

W sali panował półmrok. Czerwonawe promienie zachodzącego słońca, które zdołały przedrzeć się przez pochmurne niebiosa, wpadały przez szybę na podłogę. Snop pomarańczowego światła przywoływał inne, bolesne wspomnienia.

Podobnie jak ponad rok temu, tak i teraz Rukia trzymała Ichigo w ramionach. Chciała, by do samego końca czuł, że nie jest sam. Chciała, by do ostatniej chwili świadomości wiedział, że jest obok. Tuliła jego praktycznie bezwładne ciało, patrząc wciąż w jego twarz, na której grymas bólu malował się coraz rzadziej i coraz mniej wyraźnie.

[ ↓ MUZYKA: opcjonalnie, ale polecam ↓ ]

https://youtu.be/k6LCykRfXL8

Oddech Kurosakiego był słaby i powolny. Ranny nie reagował już niemal na nic. Jego bezwładne, sine dłonie przestawały drżeć. Nawet krwawienie powoli ustawało, podobnie jak zimne poty wstępujące na jego ciało.

Rukia wiedziała, że nie może go zatrzymywać. Nie miała prawa błagać go, by walczył, bo tylko wydłuży jego agonię. Choć jej serce rozrywał ból podobny temu, gdy godziła się z jego śmiercią po walce z Aizenem, starała się do samego końca być dla niego tym promieniem światła, który jako ostatni zgaśnie w jego świadomości i odprowadzi go na drugi brzeg.

Przypominała mu te wszystkie wspólnie spędzone chwile. Wspominała o ich pierwszym spotkaniu i dniu, w którym stał się Bogiem Śmierci. Opowiadała mu o tym, jak uczyła go fachu, jak kłócili się o każdą drobnostkę i jak bardzo za tym tęskni. Mówiła mu o tych wszystkich uczuciach targających nią, gdy zabierano ją do Społeczności Dusz, gdy wydano na nią wyrok i gdy Renji powiedział jej, że jakiś szalony rudzielec właśnie wywraca całe Seireitei do góry nogami, by ją ocalić. Nie potrafiła powstrzymać łez, gdy wspominała dzień egzekucji i to, jak ocalił ją przed śmiertelnym płomieniem.

I tak bardzo bolało ją, że nie mogła mu już powiedzieć o chwili, w której zrozumiała, co tak naprawdę do niego czuje.

Opowiadała mu o rozłące, gdy przez jakiś czas pozostawała w Społeczności Dusz, by nabrać sił. Przypominała mu o ponownym spotkaniu i o tym, jak stęskniła się za jego szafą, za jego rodziną, za wspólnymi polowaniami na Pustych i za mknięciem po Karakurze na jego silnych plecach. Mogła mu wreszcie opowiedzieć o swej bezsilności, gdy walczył z wewnętrznym Pustym. Wspominała porwanie Orihime oraz to, jak bardzo się na niego wściekła, gdy dowiedziała się, że wraz z Ishidą i Sado nie zaczekali na nią i Renjiego.

I znów kilka nieposłusznych łez skapnęło na jego twarz, kiedy mówiła o walce z wojskami Aizena oraz o tym, jak poświęcił się, by nie pozwolić jej zginąć w ruinach Las Noches. O tym, jak przez dwa tygodnie czuwała przy nim, gdy mocował się ze śmiercią.

Przypomniała mu ten moment, gdy wreszcie się przebudził. I ten moment, kiedy wykrzyczał jej prosto w twarz, że nigdy jej nie opuści. Zapewniała go, że tego, co dzieje się z nim teraz, nie traktuje jako złamanej obietnicy. I przypomniała mu jego własne słowa:

Jeśli śmierć nie jest wyznacznikiem końca wszystkiego, to może nie po raz pierwszy dane nam było się spotkać. Może łącząca nas więź miała swój początek znacznie wcześniej.

Wierzyła, że to, co ich połączyło, wykracza poza kres i czas, lecz pomimo tego nie umiała się pogodzić ze zbliżającą się nieubłaganie śmiercią ukochanego mężczyzny.

Ukochanego?...

To jedno słowo odbijało się bolesnym echem w jej myślach. W akompaniamencie tych wszystkich insynuacji przyjaciół, „twojego rudzielca" ze strony Concordii oraz na tle tych wszystkich chwil, gdy ich usta były tak blisko siebie w niemym wyznaniu.

Nawet na sam koniec chcesz udawać, że jest inaczej?...

Mając go tak blisko siebie i czując na swej skórze każdy jego słabnący oddech, uświadamiała sobie, że już nigdy nie ujrzy tych mądrych, kasztanowych oczu, więc na sam koniec musi być szczera sama przed sobą, przed nim i przed Bogiem, który patrzył gdzieś z góry na to rozstanie.

Pozwól... mi... zatrzymać... tę... powódź...

Nawet jeśli zatrzymałam deszcz w twym sercu... Dlaczego zostawiasz mnie pośrodku wielkiego potopu?...

To był ostatni moment, by móc mu to powiedzieć.

- Ichigo... - ostatkiem silnej woli starała się opanować głos, pochylając się nad rudzielcem jeszcze bardziej i obejmując go mocniej – Dziękuję, że tak długo walczyłeś i przepraszam, że nie potrafię ci pomóc. Dziękuję za te wszystkie chwile, które mogłam spędzić z tobą i za to, że mogłam cię poznać.

Brew Kurosakiego drgnęła nieznacznie.

- Wciąż będę czuwać nad twoją rodziną – jej głos drżał coraz mocniej, gdy myślała o chwili, gdy będzie musiała stanąć przed Isshinem, przed Yuzu i Karin i przekazać im wiadomość o jego śmierci. – Wraz z Ishidą, Inoue i Sado będziemy bronić Karakury i jej mieszkańców i wraz z Jujitori zrobimy wszystko, by Yamamoto nikogo więcej nie mógł już skrzywdzić.

Sine dłonie mężczyzny zdołały odnaleźć poły szat brunetki i chwycić je słabo.

- Nie martw się o nas, Ichi – w tym momencie Kuchiki nie wytrzymała; jej głos załamał się, a kilka łez skapnęło prosto na twarz Kurosakiego. – Możesz już iść.

Z jej gardła wyrwał się tak długo tłumiony szloch, gdy przez łzy zobaczyła, że Ichigo próbuje coś jeszcze bezgłośnie powiedzieć. Po chwili poczuła, że jego dłonie puszczają jej szaty.

Przygarnęła go do siebie i wtuliła twarz w jego ramię, pozwalając łzom płynąć.

_____________________________________________________

*Znaki w imieniu Naoji wchodzą w skład słów takich jak „leczenie" czy „lekarstwo".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro