Rozdział 17 - Światło Nocy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Światło wpadało do pokoju pojedyńczymi smugami. Wu lubił jak grzało go delikatnie w policzki, jak cienie liści drzew tańczyły po posadzce. Było uspokajająco cicho. Wąska strużka dymu unosiła się z kadzidła.
W tak idealnych warunkach medytacyjnych, coś nie dawało mistrzowi się skupić. Jakiś niepokój, jakieś poczucie zbliżającego się strachu, jakby świat zamarł w oczekiwaniu czegoś wielkiego i nieznanego.
I nagle stało się. Cień liści znikł, bo światło zszarzało, a potem w ogóle uciekło. Wśród niewyraźnych konturów struga dymu zamilkła zgaszona podmuchem. Potem i ten podmuch ustał. Powoli, linia po linii, kontury ginęły w bezdennym mroku, aż dotknęły stóp Wu. Poczuł zimno, a później już tylko pustkę, jakby podpalony zmieniał się powoli w gastkę popiołu.
Przerażenie obezwładniło go, nie był w stanie się ruszyć. Patrzył z grozą jak ciemność pochłania powoli najpierw pokój, potem jego samego. Czuł jak wyrywa mu oddech z piersi, jak się dusi i krztusi pustką, jak...
... Się budzi panicznie łykając powietrze. Rozejrzał się. Była noc, ale w porównaniu ze snem, pokój był niesamowicie jasny. Wu zrzucił z siebie koc, podszedł do okna balkonowego i jednym, zamaszystym ruchem odsłonił firankę. Światło księżyca wręcz go oślepiło. Zaśmiał się z radości. Nigdy jeszcze nocna łuna nie wydawała mu się tak przyjemną i kojącą. Błogosławił księżyc i gwiazdy, uśmiechał się do nich i zachwycał się ich widokiem.
Stałby tak pewnie długo, ale będąc już nie przedniej daty, nieprzyjemnie zaciążył mu nagle pęcherz. Przeklnął swoje lata, przeklnął wieczorną herbatkę i odwrócił się z żalem od okna. Podniósł szlafmyce, której widok leżącej na podłodze uświadomił go o jej braku na głowie. Założył kapcie (pluszowe pandy - prezent urodzinowy od ninja) i poczłapał do drzwi pokoju.
Za dnia Wu był Senseiem o postawie nie mniej majestatyczniej niż sam Pierwszy Mistrz Spinjitsu. Laska jego stukała z wyrafinowaniem, każdy jego krok był przemyślany, a czoło pełne zmarszczek mądrości domagało się słusznie należnego szacunku. Spojrzenie jego było jednak pełne łagodnosci i ojcowskiej miłości. Taki to właśnie Wu pokazywał się za dnia ninja i takim go właśnie widzieli.
W nocy jednak objawiał swoje drugie oblicze, które starannie ukrywał przed spojrzeniami uczniów. Albowiem w obliczu tym nie było ani krzty dziennego majestatu. Garb jego był ponad wszystkie garby, zmarszczki jak węże wiły się po zżółkłej twarzy, krok jego był tak niedbały jak niedbale nakładana bywa papka zwana obiadem na najbardziej godnych pożałowania stołówkach szkolnych. Wu był tak stary, że pamiętał jeszcze czasy, gdy innych szkolnych stołówek nie było. Był również tak stary, że nie pamiętał smaku ani jednej z cieknących z tac różnokolorowych papek, choć tego wspomnienia akurat nie żałował.
Gdy myślał o tym, schodek po schodku z laską w ręku pokonując piekielnie długie schody, nie zwrócił uwagi na dźwięki dochodzące z dołu, a konkretnie z kuchni. Nie zwrócił też na nie uwagi, gdy znalazł się już na parterze, ani nawet wtedy gdy wchodził już do łazienki. Dopiero gdy pozbył się ciężaru pełnego pęcherza i miał już rozpocząć żmudną wspinaczkę z powrotem na górę, ucho jego wreszcie zarejestrowało ów dźwięk.
Skierował się natychmiast do kuchni z zamiarem ochrzanienia Cole'a za nocne podjadanie. Przybrał już nawet jako tako swoją dzienną postawę Mistrza Wu i dumnym krokiem wparował do kuchni. Postać, jaką tam zastał, była jednak o wiele mniejsza i chudsza od muskularnej postury czarnego ninja. W dodatku była tak zajęta swoim krzątaniem się, że nawet nie zauważyła nagłego przybysza. Wu przyglądał jej się przez chwilę. Mieszała coś, kroiła i tłukła, po czym zalewała wodą, wachała, próbowała, wylewała i wszystko od początku, jeszcze raz, bardzo wolno i niezgrabnie, jak ktoś zmęczony i bardzo niepewny siebie.
Wu zbliżył się do niej ostrożnie i położył jej rękę na ramieniu.
- Lucy... - powiedział.
Drgnęła.
- Co tu robisz o tej godzinie? - spytał łagodnie. Dawno nie miał kontaktu z dziećmi, ale wiedział, że trzeba się z nimi obchodzić bardzo delikatnie.
Lucy spojrzała na niego wielkimi, zielonymi oczami. Były błyszczące i zaczerwienione od zmęczenia, powieki rzadko sprawiały im ulgę leniwymi mrugnięciami. Mimo że w kuchni było ciemno, Wu był pewien, że Lucy była trochę blada. Czuł też że drży delikatnie, jakby utrzymanie jego ręki na ramieniu sprawiało jej wysiłek. Zdjął ją więc.
- Ja... - zachrypła jak osoba dawno nie używająca głosu. Odchrząknęła. - Ja przygotowuję... Coś na jutrzejszą lekcję.
Wu spojrzał na blat za jej plecami. Zioła, liście i korzonki walały się po całej jego długości zupełnie ze sobą zmieszane. Na środku stał mały moździeż do mielenia ich i kilka prostych naczyń wypełnionych naparami.
- Wiesz co do czego służy? - spytał.
- Tak - odpowiedziała unosząc głowę, by zaprezentować swoją pewność.
- Na pewno? - niedowierzał.
- Mam zielnik - powiedziała, pokazując mu trzymany w ręku zwój.
Nie zauważył go wcześniej. Wziął go od niej i przejrzał pobierznie. Zerknął na nią znad zwoju.
- Wiesz w ogóle co oznaczają te nazwy?
- Tak. Owszem.
Opuścił zwój i spojrzał na nią z podniesioną brwią. Westchnęła, spuszczając głowę.
- Nie. Nie wiem...
Uśmiechnął się.
- Pomóc Ci?
Skinęła powoli głową.
Wu nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jej zuchwałe spojrzenie, arogancko uniesiona głowa i gesty pełne wyższości opadły niczym kurtyna, odsłaniając już nie tak śmiałą i nie tak zdolną dziewczynkę.
"To chyba cecha Garmadonów - pomyślał Wu. - Noc odsłania nasze prawdziwe oblicza"
I nagle posmutniał. Poczuł, że znowu był nieszczery względem swoich podopiecznych, choć obiecał mówić im o wszystkim. Ale pokazując im się jako majestatyczny syn Pierwszego Mistrza Spinjitsu naprawdę się nim czuł. Może to jednak nie ich a siebie oszukiwał?
Otrząsnął się z przemyśleń.
- No dobra - zaczął. - To co właściwie próbujesz zrobić?
Milczała.
- Widzę tu dużo leczniczych roślin - ciągnął, próbując domyślić się lub wyciągnąć z niej odpowiedź. - Ale chyba pomyliłaś Jaskolnika Szarego z Białym. To poważny błąd. Oba są bardzo mocne, ale jeden działa leczniczo, a drugi to trucizna.
Lucy zaczerwieniła się, spuszczając wzrok.
- A co my tutaj mamy - powiedział, biorąc do ręki suchą gałązkę z białym kwiatkiem. - Chciałaś kogoś przeczyścić?
Zaśmiała się nerwowo.
- A to jak się zdaje - pokazał jej garstkę brązowych liści. - Jest niezwykle moczopędne.
- O matko - powiedziała, zakrywając usta.
- No i jeszcze to - podniósł łodygę z małymi czarnymi kulkami wśród drobnych liści. - Nawet nie spytam, co chciałaś z tym zrobić.
To ostatnie, mimo wcześniejszego wesołego wręcz tonu, zabrzmiało surowo. Lucy znowu spuściła wzrok.
- Bawisz się rzeczami, o których nie masz pojęcia - upomniał ją. - To, że znasz się na żywiołach, nie znaczy, że znasz się na wszystkim.
- Wiem o tym... - szepnęła.
Westchnął. Odłożył rośliny na miejsce i jeszcze raz spojrzał na wszystko, co leżało na blacie.
- To co chciałaś zrobić?
Przełknęła głośno ślinę.
- Ronin zgodził się przychodzić na zajęcia indywidualne, jeśli uzdrowię mu oko.
Powiedziała to bardzo szybko, na jednym tchu. Wu potrzebował chwili by rozkodować, co właściwie powiedziała.
Uśmiechnął się jeszcze raz.
Garmadonowie to jednak dziwny ród. Oferują pomoc wbrew zdrowemu rozsądkowi, walczą w bitwach z góry skazanych na porażkę, poświęcają się bez namysłu, byle pomóc drugiemu, byle pomóc. Uparte, głupie osły. Jak to się dzieje, że zawsze dopinają swego? Czemu tak długo żyją?
- Wujku? - Lucy wyrwała go z zamyślenia.
- Tak, tak - powiedział, gładząc palcami brwi dla zebrania myśli. - Posłuchaj mnie, Lucy. W naszej rodzinie jest taka wstrętna cecha, którą przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie. Pragniemy jednoczeście dobra dla innych i bycia kimś wielkim w oczach innych. Ale to droga do nikąd, bo jedno przeczy drugiemu.
Pochylił się nad nią.
- Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. Bądź zawsze sobą.
Uśmiechnęła się.
- Może i jest to kreskówkowy banał - ciągnął, zgadując jej myśli. - Ale prawdziwa mądrość zawsze brzmi banalnie. Mędrcem jest nie ten, kto ją zna, ale ten, kto wciela ją w życie.
- Ale... To nie jest wcale takie proste - odparła.
- Jesteś na dobrej drodze, skoro to dostrzegasz - uśmiechnął się. - Życie w prawdzie nigdy nie jest proste. Ale jest prawdziwe.
- Prawdziwe życie w prawdzie - powtórzyła, unosząc brew.
- Jest drogą do prawdziwego szczęścia - dodał.
- Acha - bąknęła. - Czyli jak powiem Roninowi, że jednak nie umiem uzdrowić jego oka, to będę szczęśliwa?
- Tego nie powiedziałem - powiedział, sięgając po zwój leżący na blacie. - Pomogę Ci zrobić miksturę, ale nie będziesz nikomu ściemniać, że zrobiłaś ją sama.
Westchnęła.
- Wiesz jak jej użyć potem, prawda? Zdaje się, że wchodzi to w skład technik wykorzystania Żywiołu Wody.
- Tak, tak - powiedziała, nabierając otuchy. - Z tym już sobie poradzę.
- To do roboty - rozwinął szeroko zwój. - Może zdążymy przed śniadaniem.
Zaśmiała się. Po chwili jednak zobaczyła, że Wu powiedział to bez cienia ironii.
- Nie no bez jaj... - jęknęła.
Teraz dopiero uśmiechnął się. Lubił takie zarwane noce, ale jutro na pobudce będzie musiał ogłosić, że zajęcia indywidualne Lucy rozpoczną się tego dnia o wiele później niż zwykle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro