#55

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

„Jeżeli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się, idź dalej. Wszystko się kiedyś kończy."  Winston Churchill

Głowa bolała mnie niemiłosiernie, a w uszach rozbrzmiewały dziwne do zrozumienia szepty. Po wybudzeniu nigdy nie kontaktowałam, jednak tym razem weszło to na całkiem inny poziom niż zwykle, gdyż nawet otwierając oczy, jedynym co byłam w stanie dostrzec to ciemność. Czyżby mój organizm robił sobie jaja?

Czułam jak bardzo odrętwienie skrępowało moje ciało. Już nie raz miewałam paraliże senne i taka, a nie inna postać rzeczy wcale mnie nie dziwiła. Zaskoczyło mnie jednak całkowicie coś innego. Zawsze po otworzeniu oczu mogłam chociażby dostrzec sufit, w pokoju u Agaty też było to możliwe, więc dlaczego teraz nic takiego nie miało miejsca?

Po plecach przeszedł mi dreszcz, a ja nie mogłam nawet się wzdrygnąć. W pomieszczeniu stało się cholernie zimno, choć ja dobrze pamiętałam, że zasypiałam pod ciepłą pierzyną. Gdzie ona się podziała? Czyżbym ją skopała i leży teraz samotnie gdzieś na podłodze, brudząc się?

Byłam unieruchomiona, skorumpowana przez samą siebie. Moje ciało nie współpracowało z rwącym się do wstania umysłem. To było straszne uczucie. Jednym co mogłam kontrolować było mruganie oraz oddech. Szczęka też była jakoś dziwnie ściśnięta, jakby każde, najmniejsze, wypowiedziane przeze mnie słowo, miało spowodować jej uszkodzenie.

Przełknęłam ślinę, nawilżając w ten sposób wysuszone na wiór gardło. W ustach czułam jeszcze posmak przygotowanej wczoraj przez Agatę esencji ziołowej, dzięki której wyjątkowo dobrze mi się spało. Bo to było wczoraj, prawda?

Leżałam tak chwilę w bezruchu, licząc, że „Mamuśka" za chwilę pojawi się w zacienionym pokoju, zapalając światło. Zasnęłam o poranku, więc to nic irracjonalnego, że obudziłam się gdy było ciemno. A może łagodna pani doktor też już udała się na spoczynek? Może powinnam próbować zasnąć jeszcze raz.

Nagle w oddali usłyszałam szuranie butów. Nie było to ciche tuptanie, kobiecych stóp. O nie, ten rodzaj chodzenia na pewno bym rozpoznała. Te było donośniejsze, pewniejsze siebie. Zlewało się w jedno, całkiem tak jakby ktoś prześmiewczo skakał. Zaczynało mnie to przerażać.

Z każdym kolejnym, stawianym krokiem było wyraźniejsze. Zmieniało tempo, przyśpieszało i zwalniało, cały czas jednak stając się donośniejszym i bliższym mojej osobie. Zacisnęłam zęby, mrużąc oczy. To była reakcja obronna. Tylko to w tej chwili mogłam zrobić. I choć może wydawało się to dziecinne, to właśnie w ten sposób broniłam się przed otoczeniem, będąc przy tym bezbronnym śmieciem.

Coś metalowego zgrzytnęło w zamku, a moment potem, sufit oświetliła łuna światła, bijąca od trzymanej przez kogoś pochodni. Wstrzymałam oddech, a w brzuchu coś mi się przekręciło. To co w tamtym momencie widziałam, to nie był sufit w domu Agaty. Kurwa.

— Widzę, że już wstałaś. — do moich uszu dotarł dobrze znany mi głos.

Niski, jednak nie na tyle, by był on w stanie imitować tak umiłowany przeze mnie, chłodny ton Ackermana. Budził we mnie odruchy wymiotne, powoływał do ucieczki, budził najgłębsze instynkty przetrwania. Zrobiło mi się niedobrze. Najgorsze w tym wszystkim było to, że za cholerę nie mogłam poruszyć ustami. Nie mogłam mruknąć, nie mogłam westchnąć, czy wyrazić jawną niechęć w stosunku do wszystkiego co zamierzał zrobić. Byłam jak pieprzona roślina.

— Z tego co widzę, serum jeszcze nie przestało działać. — stwierdził, podchodząc do mnie na tyle blisko, bym mogła od dołu zlustrować jego twarz. Pochylił się nade mną z widocznie wymalowaną na twarzy drwiną.

Skręcało mnie od środka. Chciałam stamtąd zniknąć. Zniknąć i już nigdy się nie pojawić. Ja przecież miałam już nigdy więcej nie spotkać tego człowieka, nie dopuścić go to siebie na tak niebezpieczną odległość. Był złem, które wpoiło we mnie lęki społeczne, z którymi walczę do dziś. Był największym diabłem z nich wszystkich. Gdybym tylko mogła to splunęłabym na niego. Zmyła ten podły uśmieszek swoją śliną.

— Choć za parę minut, zapewne będziesz mogła otworzyć te śliczne usteczka. — zaśmiał się szelmowsko, chwytając mnie za brodę. Przejechał mozolnie kciukiem po moich wargach i z zawzięciem mnie obserwował.

Oczy mi się zaszkliły. Byłam bezsilna. Nawet ugryźć go w tego palca nie mogłam. Nigdy wcześniej nie odważyłam się go w jakikolwiek sposób krzywdzić. Byłam od niego współzależna. Uległa mu. Wystarczyłoby żeby powiedział jedno złe słowo o mnie czy o Olivii swojemu bratu. Jedno pieprzone słowo wystarczyłoby by pozbyć się człowieka. By pozbyć się istoty zdolnej do uczuć, zdolnej do empatii, zdolnej do pomocy. Jedno słowo, potrafiące zrujnować wszystko.

— Oj kochana, nawet nie wiesz ile wysiłku kosztowało mnie, odnalezienie twojej osoby. — przyznał, patrząc gdzieś w bok.

Nie zdjął jednak swojej ręki z mojej twarzy, a wręcz przeciwnie — zaczął naciskać swoimi palcami na nią tak mocno, że poczułam mocne ukłucie w dziąsłach. Czy on chciał mnie oszpecić? Chciał wyrwać mi ząb, po zębie?  Walczyłam z tym, by nie ronić łez. Ten człowiek nie był godzien moich łez. Taki widok tylko by go dodatkowo ucieszył.

— Musiałem wynająć samego Rozpruwacza, by pomógł mi cię znaleźć. Choć jego rola okazała się w tym mniejsza niż przypuszczałem i trochę przepłaciłem. — zacisnął brwi, powodując pojawienie się na jego bladym czole dość długiej, poziomej zmarszczki. 

— Trochę bardzo. — warknął, skupiając uwagę ponownie na mojej twarzy. 

Nacisnął mocniej na zakończenie mojej wargi, przyszpilając ją do ostrych zakończeń kości. Nie minęła sekunda, a ja poczułam pieczenie oraz metaliczny smak krwi na języku. Rany w jamie ustnej nigdy nie należały do tych najprzyjemniejszych. Przełknęłam nieprzyjemny posmak ze śliną. 

Piorunował mnie wzrokiem. Dosłownie bił swoim piwnym odcieniem tęczówek. Miałam wrażenie, że nawet uderzenia w policzek nie bolały tak mocno jak to. To ciosy wymierzane centralnie w moją duszę. Próbowały rwać ją na kawałki i tylko moja silna psychika trzymała wszystko razem w kupie. Czułam się jakby rozbierał mnie spojrzeniem. Nie chciałam by tak na mnie patrzył, nie chciałam by mnie widział. Czy nie mogłam po prostu zniknąć mu z oczu?

— Leżąc tutaj tak cicho i spokojnie, wyglądasz jak nie ty. Ciekaw jestem czy Agata nie kłamała. — zamyślił się. 

Początkowo jego słowa do mnie nie dotarły. Nawet nie starałam się go słuchać, gdyż to tylko pogorszyłoby mój obecny i tak zły już, stan psychiczny. W momencie jednak, gdy do moich uszu dotarło znajome mi imię, imię ukochanej doktorki, to coś we mnie pękło. Już wszystko było dla mnie jasne. Układanka sama się ułożyła, gdy ja nawet nie zdążyłam się nad nią zastanowić. Ktoś zrobił to za mnie. 

To było jak kolejne uderzenie w roztrzęsione cząstki mnie samej. Osoba, która zastąpiła mi i Olivii matkę, ta która tak wylewnie się ze mną witała, ta która przyrządzała ciepłe posiłki, pomogła mi w pewien sposób stąd wyjść. Ta sama osoba, która była dla mnie zawsze ważna, dla Olivii ważna, dla wszystkich w tym cholernym miejscu ważna. Która z taką zawziętością broniła się od towarzystwa Bowmanów, od poczucia niesprawiedliwości i tego jaką manianę odpierdalali. Ta osoba właśnie wydała mnie mojemu wrogowi — jednemu z ich popieprzonej rodziny. Zdradziła mnie. Uśpiła, tymi cholernymi ziołami, które okazały się być tylko przykrywką, która miała zamaskować smak środka na sen. Zacisnęłam wargi. 

— Och, czyżby moja mała dziewczynka się zdenerwowała? — spytał ironicznie szatyn, widząc moją gwałtowną, jak na ten stan reakcję. 

Zbliżył się do mojego prawego boku i pozwolił sobie na przesunięcie moich nóg, tylko po to by wygodnie usiąść na kozetce, na jakiej spoczywałam. Czułam ciepło jego ciała, stykającego się z moimi dolnymi kończynami, czułam jak kładzie swoją dużą rękę na moim prawym biodrze. I choć nie mogłam tego zobaczyć, bo wciąż nie byłam w stanie unieść głowy, to przyznam, że nawet gdybym miała taką możliwość — nie chciałabym na to patrzeć. 

Nie chciałam widzieć ekscytacji na jego twarzy, psychicznego uśmiechu szaleńca, ruchów jego ciała. Nie byłam na to gotowa. Ten człowiek nie tknął mnie od kilku lat, a ja unikałam z nim kontaktu jeszcze nawet w starej kwaterze. Mimo tego zdołał osiągnąć swój cel. Nie miałam pojęcia ile wydał na mnie pieniędzy, nie mam pojęcia kogo poza Rozpruwaczem i Agatą zdołał w to zaangażować, nie chciałam jednak wiedzieć. Skoro ktoś tak bliski został przez niego zwerbowany, to skąd miałam wiedzieć, czy goniący za mną Levi też nie był w to wszystko zamieszany. 

Tego nie dałabym rady już wytrzymać. Jeżeli czarnowłosy też był wynajęty przez Chrisa to moje życie ostatecznie mogło się i też tutaj zakończyć. Straciłabym w ten sposób zaufanie do osoby, która zapewniła mi je od samego początku, która była ze mną szczera pomimo tego, że inni zatajali przede mną fakty. Jeżeli czegoś mi nie mówił to miał do tego czegoś powód. Rozumiałam. Jednak co jeżeli tą sprawę też by przemilczał? Skąd ludzie Bowmana wiedzieli, gdzie jest jego mieszkanie? Skąd wiedzieli, że akurat tam powinni nas szukać? Czy to był spisek? 

Wszystko mieszało mi się w głowie, a nowe teorie i obawy co do tego zalewały mój umysł, podsuwając mi w ten sposób, naprawdę absurdalne historie. Sama wariowałam w towarzystwie tego psychopaty. Uciekałam myślami i duszą z tego miejsca, by nie czuć się przytoczoną, przybitą oraz załamaną. Uciekałam od bezsilności, gdy Chris powoli podwijał ku górze moją koszulkę. 

— Jestem ciekawy, czy dalej masz go w tym samym miejscu. — zagaił, dotykając opuszkami palców, mojej odkrytej skóry brzucha. 

Wzdrygnęłam się, powodując tym samym jego zdziwienie. Wszystko wskazywało na to, że środek paraliżujący przestaje działać szybciej, niż mężczyzna by się tego spodziewał. Przejechałam językiem po spierzchniętych wargach, by zorientować się jak duże pole do popisu zyskałam. Usta z łatwością się uchyliły, a szczęka poruszyła. Czułam dyskomfort. Latające po mojej brodzie uczucie, jakby mrówki się na niej roiły też nie pomagało. Było jednak o tyle satysfakcjonujące, że dzięki niemu zyskałam przywilej — mogłam mówić. 

— Trzymaj łapska przy sobie. — warknęłam w jego kierunku, dość ochrypłym jak na mnie głosem.

Jak widać ubocznym efektem nie był tylko paraliż, ale również lekka dysfunkcja strun głosowych. Oby tylko to zostało uszkodzone, bo jakoś nie widzi mi się ponoszenie konsekwencji w przypadku uszkodzeń narządów wewnętrznych. Losie, czy nie dość się już nacierpiałam?

— Widzę, że cięty języczek powrócił. — zamlaskał, przyglądając się mojej wykrzywionej w złości twarzy.

Nie zaprzestał jednak podnoszenia mojej koszulki. Czułam jego posuwające się wzwyż dłonie. Szatyn bezwstydnie patrzył mi w oczy, podciągając bawełniany materiał, aż do szyi. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze, spowodowane zimnem, jakie panowało w pomieszczeniu.

— Czyli jednak. — zaśmiał się, dotykając palcem wskazującym w miejsce gdzie normalnie mieścił się mostek.

— Według naszego kodeksu, członek, który nie usunął oznakowania i złamał jedną z panujących tutaj zasad, zostaje skazany na...? — zmodulował głos, by w jego wykonaniu brzmiało to bardziej przerażająco. Udało mu się. Ja jednak milczałam jak głaz.

Od pierwszych dni spędzonych w organizacji, od pierwszych ćwiczeń walki, od lekcji jak trzymać miecz, gdzie uderzać, żeby bolało najbardziej. Od tamtego momentu, dzień w dzień, powtarzaliśmy kodeks jak mantrę. Jak modlitwę. Po posiłku, przed posiłkiem. Musieliśmy pamiętać. Był dość łatwy. Szybko wchodził w umysł i nie dało się go nie zapamiętać. Nawet w skrajnych sytuacjach, siedział ci w głowie jak pasożyt, wyciągający z ciebie składniki odżywcze. Omamiał, pilnował i upominał.

— No Nina, pamiętasz? — naciskał bym wypowiedziała te słowo.

Wiedział, że ma ono dla mnie ogromne znaczenie. Nienawidziłam go mówić. Nie chciałam o nim mówić. Było to jak przyznanie się na głos do tego, że się poddało. Że kiedyś wszyscy podzielimy ten sam marny los, a tylko od nas samych będzie zależeć, w jakich okolicznościach tego dokonamy. Zagryzłam wargę, powodując tym salwę bólu. Naruszyłam sobie w ten sposób wewnętrzną ranę, zrobioną przez Chrisa.

— Skazany na? — zniżył ton, znacząco go wyostrzając. Głos demona do mnie przemówił.

Gdy dostrzegł, że nie mam zamiaru dokańczać za niego zdania, zdenerwował się. To była jedyna zła rzecz jaką można było zrobić. Wyprowadzenie z równowagi Chrisa Bowmana, mogło poskutkować tylko dwa razy większym złem. Stawał się swoją gorszą wersją, gdy myślało się po spotkaniu z nim, że już nią dawno był.

— Na śmierć. — wyplułam z siebie te słowa. Powodowały u nie nieprzyjemne uczucie poddania, którego nie chciałam w tym momencie znać. Nie mogłam tracić wiary, że jeszcze może być dobrze. Nie teraz, gdy była mi ona najbardziej potrzebna.

— Brawo. Widzę, że rozumiesz o co w tym chodzi. — zacmokał, błądząc palcem wskazującym po mojej klatce piersiowej.

Zagryzłam zęby, hamując odruchy wymiotne, gdy zaczął niebezpiecznie zbliżać się do zakończeń prowizorycznego stanika, który udało mi się znaleźć. W tamtej chwili błogosławiłam kobietę, która zostawiła go w szafie Levi'a samego sobie. Gdybym go teraz nie miała mężczyzna nie miałby oporów. Wszystko jednak wskazywało na to, że mój koniec w taki, a nie inny sposób, i tak był nieunikniony.

— Rodzaj śmierci wybiera przywódca, którym aktualnie jestem ja. — pochwalił się, dumnie napinając mięśnie i eksponując wyrywającą się do przodu pierś.

Nie wyraziłam swojej opinii, odnośnie jego słów. Mówił to co już dawno wiedziałam. Zdawałam sobie z tego sprawę, niczym mnie złapał. Rozumiałam to, niczym dopuściłam do takiego rozwoju wydarzeń.

— Coś małomówna jesteś. — skwitował, kładąc głowę na moim brzuchu.

Był spocony. Jego prawy policzek obrzydliwie się lepił, co w połączeniu z moją chłodną skórą, tworzyło mieszankę, która była w stanie wywołać u mnie mdłości. Czy on może już przestać? Czy może najlepiej wyjść z tego pomieszczenia i nigdy już nie wrócić? Proszę...

— Odsuń się ode mnie. — rozkazałam, próbując poruszyć dłońmi.

Chciałam go zepchnąć, chciałam zawalczyć. Jeżeli już miałam zginąć w tym miejscu, jeżeli już miałam odejść do Olivii z powodu właśnie jego rąk, to chciałam to zrobić honorowo. Podczas walki miałam szansę obronić godności, miałam szansę przeciwstawienia się losowi. Musiałam grać na czasie, irytować go, wplątywać w gierki słowne, intrygować, wcielić się w kolejną rolę do nie pozazdroszczenia, która mogła dać mi więcej czasu na regenerację mojego ciała. Czas przez który mój organizm mógłby się pozbyć tego gówna podanego mi przez Agatę.

— Nie mów, że ci się nie podoba. — mruknął, łaskocząc mnie muśnięciami swoich ust. Zacisnęłam szczękę. Tylko nie to.

— Dzięki mnie, będą mogli urządzić ci pogrzeb. To i tak dużo jak na nasze realia. — podniósł się, patrząc mi w oczy.

Jego piwne tęczówki były bezwzględne. Migotał w nich szaleńczy, nieludzki, a wręcz zwierzęcy blask. Był wygłodniały. Zachowywał się jak król, choć nie był władcą nikogo. Ludzie wykonywali zlecenia tylko dla jego pieniędzy, a ci którzy ich nie mieli słuchali jego rozkazów tylko i wyłącznie ze strachu o siebie, swoje życie oraz bliskich. Kiedyś należałam do takich osób. Teraz jednak nie chciałam już taka być. Już nie.

— Od ciebie też zależy, czy zginiesz w przyjemny sposób, z korzyścią, czy może w bardziej drastyczny. — uśmiechnął się w moim kierunku.

Z każdym wypowiedzianym słowem, jego dłoń coraz bardziej zakradała się pod spód, chroniącego mnie przed nim materiału. Serce przyśpieszyło mi tępa, a kiszki zapętliły się do tego stopnia, że mogłam poczuć ich skurcze. Czułam jakbym wewnętrznie się rozbijała.

Wiedziałam, że nie ważne jaką bajeczkę by mi powiedział, czego nie zapewnił, czego nie obiecał — to ja i tak jestem dla niego tylko zabawką. Jedną z wielu dzięki którym się nie nudził. Może i wyróżniałam się na ich tle. Może i byłam piękną lalką na górze układanek, szachów, czy innych gier planszowych. Lalką z którą można było robić wszystko. Przebierać, rozbierać, bawić się,urywać jej ręce i nogi, tylko po to by złożyć w całość. Może i nią byłam. Jednak zawsze i już na zawsze on nigdy nie będzie miał mnie w całości. Nie posiądzie mojego umysłu, bo ja w przeciwieństwie do innych jego zabawek głowę posiadałam.

— A jaki miałby być ten drastyczny? — zaczęłam, przełykając wcześniej ślinę. Niepewność z jaką wypowiedziałam te słowa była zbyt oczywista.

Dałam mu swoją postawą satysfakcje. Pozwoliłam doinformować się, że stosunek do jego osoby od momentu naszego ostatniego spotkania, wcale się nie zmienił. Może i tak było lepiej? Kiedyś nie odważyłabym się mu postawić. Teraz też się tego nie spodziewa. Czy mogę w ten sposób liczyć na atak z zaskoczenia? Nie wiem. Zależy jak to rozegram. Nie poddam się.

— Dlaczego pytasz? — zgrywał idiotę.

Zawsze stawiał siebie jako kogoś nieszkodliwego, nieobeznanego w temacie, gdy nie był pewny jak zareagować. To była jedna z jego ulubionych masek, jakie przybierał na twarz. Ukryty demon, zgrywający niewiniątko, który atakował dopiero z ukrycia.

Taki miły pan, który "pomógł" niewinnej, małej dziewczynce bez nadziei, odnaleźć drogę do sierocińca. Ona mu zaufała, poszła z nim, trzymając go za rękę, uśmiechając się do niego nie wiedząc, że dużo lepszą opcją byłoby dla niej spokojne szczeźnięcie na ulicy, póki miała jeszcze na to szansę. Odeszłaby przynajmniej czysta; bez krwi na rękach, krzywdy ludzkiej, piętnowania psychicznego oraz molestowania. Odeszłaby jako dziecko, posiadając tylko te dobre wspomnienia. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać jak musiała czuć się w takim położeniu moja Olivia. Zapewne w podobny sposób co ja. Ona tylko nie miała nikogo poza mną oraz Agatą. Właśnie Agatą...

— Ponieważ, chce wiedzieć na co się piszę... — urwałam, gdy szatyn brutalnie wepchnął dłoń pod materiał stanika i ścisnął boleśnie za mój sutek. Ugryzłam się w język by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Pierdolony sadysta...

— Skoro tak bardzo prosisz to otrzymasz obie opcje. — zaśmiał się głośnym barytonem, który rozniósł się lekkim echem po pomieszczeniu.

Odruchowo zacisnęłam pięści, odkrywając w ten sposób, że mogę już nieznacznie poruszać dłońmi. Tylko ta jedna rzecz pocieszała mnie w tej patowej sytuacji.

Chris obrócił się w moim kierunku i bez dalszego ociągania się w żaden sposób, usiadł mi na biodrach. Nie dbał o delikatność. Był identycznej postury co Levi, jednak wydawało mi się, że ważył trochę więcej od niego. Czułam jakby miażdżył mi kości miednicze. Tępy ból promieniował mi aż od kości ogonowej, po sam kark. Wiedziałam jednak, że to nie będzie koniec. To był dopiero początek...

— Jakiś ty łaskawy. — opanowałam chłodny ton, powstrzymując się od wydania z siebie prychnięcia.

Wyglądało na to, że jeszcze bardziej go zdenerwowałam. Do spoczywającej na mojej lewej piersi dłoni dołączyła druga i tym razem położona została na prawej. Bowman wykręcił mi sutki w tak okrutny sposób, że tym razem nawet ja, nie mogłam powstrzymać się od bolesnego stęknięcia.

Kropelka chłodnego potu spłynęła mi po czole, wchłaniając się w grzywkę. Przysięgłabym, że w tamtym momencie moje ciało było tak przewrażliwione jak nigdy. Czyżby kolejny efekt uboczny?

— Mam dzisiaj dobry dzień. Nie psuj go. — rozkazał, zniżając twarz do mojej klatki piersiowej. Był stanowczy, poważny i przerażająco pewny tego co chce zrobić.

Nie mogłabym tak. Nie wyobrażałam sobie nawet jakim cudem można być tak złym człowiekiem. Nawet gdybym się starała, nawet jeżeli bardzo bym tego chciała, dążyła do tego — nie potrafiłam. Nawet nie byłam w stanie sobie wyobrazić tego, że ktoś bez wyrzutów sumienia, dla swojej własnej przyjemności, zaspokojenia i Bóg wie czego, od tak morduje, gwałci i rani. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że ktoś mógłby mnie skrzywdzić. Aż do momentu, gdy spotkałam tamtego gościa w uliczce, który doprowadził mnie do samego zalążka piekła...

Chris najpierw dość delikatnie, jak na jego chore upodobania ucałował skórę pomiędzy moimi piersiami. Przygotowywałam się jednak na coś gorszego. On zawsze tak zaczynał, tylko po to bym potem w jak największym stopniu krwawiła. Nie ważne czy psychicznie, czy fizycznie.

Chwilę potem zaczął lizać z wyjątkowym zamiłowaniem moją skórę, jakbym była jego pierdolonym lizakiem. To było obrzydliwe. Cała jego osoba mnie brzydziła. Dosłownie wszystko mnie od niego odtrącało. Nie miałam pojęcia jakim cudem, niektóre biedaczki popadały w syndrom sztokholmski względem jego. Był ode starszy o zaledwie dwadzieścia lat. Przeciętny i na pewno w stu procentach chory. Chory na wszelkie możliwe sposoby ujęcia tego. Głupie. Dawały mu się omamić, a on podle to wykorzystywał.

— Przestań! — rozkazałam, gdy zataczał językiem linie, kierując się moim tatuażem.

W każdej spędzonej tu chwili chciał mi udowodnić, że jestem w organizacji. Że nie da się z niej tak łatwo uciec, a na pewno nie w taki sposób w jaki zrobiłam to ja.Wyznaczyłam sobie drogę po trupach całkowicie przez przypadek. Nie chciałam by tak wyszło. On jednak mnie nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Pragnął tylko zemsty. Zaślepiała mu ona wszelkie spojrzenie na resztę świata. Nie mogłam mu przemówić do rozumu. Nie do niego. 

Na moją uwagę wgryzł się w moją skórę tak mocno, że poczułam wypływającą z nowo powstałej rany krew, która spływała mi mozolnie po żebrach, uciekając z jego ust. Warknęłam. Ten chory człowiek jednak na tym nie poprzestał. Zlizywał ją. Zlizywał wypływającą z nad ochrony mojego serca posokę, jakby było to dla niego jedno z droższych win, które szkoda od tak wyrzucić. Przez moment zaszkliły mi się oczy, jednak szybkim mruganiem, zdążyłam odgonić chcące pojawić się łzy. Wytrzymasz.

— Twoje gadanie nie ma dla mnie znaczenia. Będę robił to co mi się żywnie podoba. — odparł, podnosząc głowę. Spojrzał mi prosto w oczy.

Jego tęczówki od ostatniego momentu, gdy je widziałam, znacząco pociemniały. Zamiast klarownego piwnego odcieniu,przypominały bardziej mętny odlew tego trunku.

Patrzył na moją twarz, gdy bez najmniejszego zawahania ściągał ze mnie stanik. Chciał widzieć jak zareaguje, chciał widzieć jak cierpię przez to co robi. Pragnął dotrzeć w mojej mimice ból. A ja choć naprawdę mocno mnie bolało — trwałam. Zachowywałam kamienną twarz, mimo że było mi bardzo ciężko. Stalowy posmak w ustach, odrętwienie, ból pulsujący z klatki piersiowej, docierający po same koniuszki palców. Wytrzymywałam to. Niezachwiana.

Nie był ckliwy, nie przejmował się rzeczami. Rozdarł podarowane mi ubrania i rzucił gdzieś na podłogę, pozostawiając na mnie jedynie spodnie. Przełknęłam ślinę, gdy skanował mnie wzrokiem. Proszę, zabierzcie mnie od niego...

— Dobrze zatem. — te słowa ledwo przeszły mi przez gardło.

W tym momencie jawnie zgodziłam się na to by być obiektem jego doświadczeń. Oddałam mu swoje ciało. Zdziwiło go to. Nie spodziewał się takiego przebiegu wydarzeń. Mnie samą zaskoczyła moja decyzja. Była spontaniczna, nieprzemyślana i podjęta w geście ostatniej deski ratunku. Czy coś to da?

— Co? — wydukał, marszcząc bardziej swoje ciemne brwi. Stał się cud. Po raz pierwszy udało mi się zobaczyć na jego twarzy jakiekolwiek inne odczucia niż gniew, czy czyste szaleństwo.

— To co usłyszałeś. — przyznałam, raniąc swoją wypowiedzią, jakąś wewnętrzną część mnie.

Tak naprawdę szatyn mógł zareagować dowolnie, a ja tylko kolejny raz niepotrzebnie ryzykowałam. Łudziłam się jednak. Łudziłam się, że może to pomóc. Po jego reakcji na moje słowa pojawiała się przenikające przez narastającą mgłę, iskierka nadziei, którą on zwykł gasić.

Siedział chwilę w bezruchu, szukając w mojej mimice czegoś co oznaczałoby sprzeciw temu co robi. Jakiegokolwiek aktu desperacji. Złośliwej iskierki w oczach, która ewidentnie mówiłaby „nie". Tylko niechęć do niego go jarała. Coś czego ktoś ewidentnie nie chciał.

Porzucał osoby, które się nim interesowały, albo po brutalnym stosunku zaczynały interesować. Interesowała go jedynie zależność,gdzie on — pan i władca — kara swoich poddanych, a poddani ewidentnie tego nie chcą i chorobliwie się go boją. Cholerna toksyczność. Znęcanie się nad ludźmi.

— Pierwszy raz nie wiem co mam ci odpowiedzieć, kruszynko. — zironizował, przeczesując jedną z dłoni włosy.

Był widocznie zmieszany, a jego zapał oraz przyciemniony, złowieszczy wzrok zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły. Przewróciłam oczami na jego uwagę, która w takiej sytuacji jak ta była wyjątkowo nie na miejscu. Zabrzmiało to co najmniej tak jakbym była dla niego kimś bliskim, a przecież nie byłam. On nie miał już nikogo kto byłby dla niego ważny. Istniały tylko osoby bardziej lub mniej interesujące. Jego zasięg wzroku był na nich skupiony. Ograniczył się do odczuwania przyjemności, bez miłości, akceptacji, wzajemnego szacunku czy tolerancji.

Po dłuższej chwili bezczynności w działaniu, jakiejkolwiek reakcji, Chris podniósł się ze mnie, stając z głuchym stukotem na podłodze. Nie odzywał się, spoglądał na mnie, jakby się nad czymś zastanawiając, co potwierdziło tylko jego późniejsze kiwanie głową. Zagryzłam policzek od środka.

— Znudziłem się. — przyznał się, patrząc mi w oczy.

Był szczery w tym co mówił, jednak to co mi oznajmił w żadnym stopniu mnie nie uspokoiło. W jego tonie wypowiedzi, w sposobie przekazu było coś więcej. Coś co mnie przerażało, coś co mówiło mi; "Nina to jeszcze nie jest koniec". 

— Co więc zamierzasz? — podpuściłam go, chcąc poznać jego plany względem mnie.

Mój głos brzmiał w tym stanie okropnie, a opuchnięte struny głosowe przy wydawaniu z siebie dźwięków strasznie mnie bolały. Były jak żywy ogień, tlący się w dalszej części mojego gardła. Cieszyło mnie jednak, że działały, cieszyło w tak samo dużym stopniu jak to, że mogę zacisnąć pięści. Gest ten w przypadku sytuacji był bardzo przydatny, gdyż pozwalał niewidzialnie tłumić moje emocje.

— Przygotuję ci na jutro kąpiel i chyba zostawię ci na dzisiaj już trochę prywatności. — wyszczerzył się do mnie jak małe dziecko, któremu wszystko układa się tak jak tylko sobie tego zapragnęło. To tak jakby smarkacz poprosił matkę o dom z ciasteczek, a ona by mu go upiekła.

Jego miły, mało psychopatyczny ton był jednak dla mnie zbyt podejrzany. Serce łomotało mi w piersi szybciej niż powinno już przez dłuższy czas, z oddechem było również podobnie. Byłam zmęczona stresem wywołanym przez tego mężczyznę. Kąpiel byłaby dla mnie teraz zbawieniem, samotność również wydawała się nieopisanym w tym momencie szczęściem. Wszystko jednak gaśnie tak szybko, jak się rozpala.

Szatyn sięgnął do niewielkiego stolika stojącego obok zajmowanej przeze mnie kozetki i wyciągnął z pierwszej szuflady, niewielkiej wielkości scyzoryk. Był złoty, błyszczał w półmroku. Doskonale widziałam go w zwinnych dłoniach Bowmana, który się nim sprytnie bawił. Okręcał wokół palców, chował ostrze tylko po to by zaraz je wyciągnąć, podrzucał w górę, chwilę potem sprawnie łapiąc. Był z nim obeznany. To był jego scyzoryk. Cała się spięłam. On chyba nie...

Prawą nogą wykopał z pod kuszetki, dwa wiadra. Jedno z nich postawił na wysokości moich ramion, a po okrążeniu łózka zrobił to samo z drugiej strony. Zaczynałam rozumieć co zamierza zrobić i nie była to najprzyjemniejsza wersja wydarzeń. Nie mogłam dłużej zwlekać.

Próbowałam usiąść, podnieść się. Mrowienie oraz odrętwienie było niewyobrażalnie mocniejsze w porównaniu do tego, które odczuwałam, jednak chciałam to zrobić. Pragnęłam mu przeszkodzić. Zebrałam resztki nagromadzonej przez ten czas siły i dźwignęłam się do góry.

Było to rozczarowujące. Jedynie co udało mi się zrobić to w nieznacznym stopniu podnieść głowę oraz unieść ku górze ręce. Na moją marną próbę walki szatyn zareagował śmiechem. Ja tylko mruknęłam coś w rodzaju przekleństwa i rozluźniłam z powrotem napięte mięśnie, powodując tym samym opadnięcie uniesionych części z powrotem na materac.

— Widzę, że będę musiał jeszcze jakoś cię związać, bo jeszcze mi znowu uciekniesz. Słabiutką dawkę dostałaś. — zacmokał, sięgając tym razem do drugiej z szuflad szafki.

Wyjął z niej sporej wielkości pasy z metalowymi zaczepkami, które z tego co dostrzegłam były dopasowane do tych w kozetce. Mogłam spodziewać się, że ten szaleniec będzie miał swój własny ekskluzywny pokój tortur.

Podszedł do mnie ponownie, przyciskając jak się okazało skórzany materiał do nagiej skóry. Zamontował je w kilku miejscach dla pewności, że nie uda mi się uwolnić gdy środek przestanie działać. Dociskał je tak mocno, że mogłam poczuć ucisk kości. Najbardziej jednak bolało gdy montował jeden z nich na mojej klatce piersiowej. Boleśnie przyciskał go do podstawy ramy, powodując otarcia na piersiach. Sprawiał, że ledwo mogłam oddychać. Robiłam to nie pełnie. 

— To powinno ugasić twój zapał, do podnoszenia się. — skomentował obserwując rezultat swojej pracy.

Z satysfakcją uśmiechnął się, gdy dostrzegł jak przez mały dostęp tlenu pobladłam na twarzy. Musiałam zwiększyć tempo wdechów przy ograniczonej objętości. To było wymagające i naprawdę bardzo ciężkie do zrobienia. Z każdym pobranym oddechem wiązał się ból wywoływany przez pasy.

— A teraz ostatnia rzecz i możemy powiedzieć sobie „pa, pa". — spojrzał na mnie spode łba, wysuwając ostrze z trzymanego przez siebie scyzoryka. Przełknęłam ślinę.

— Nie... — wydusiłam, nie będąc w stanie się kontrolować. Wiadra, scyzoryk, pasy. On chce...

— Spokojnie kochanie, specjalnie dla ciebie obiecuje być bardziej delikatny niż zazwyczaj. — powiedział z udawaną troską w głosie. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, ani trochę się nie śpiesząc.

— Natnę w bezpiecznych miejscach, więc nie musisz się martwić. Jeszcze nie umrzesz. To by było za łatwe. — wyjaśnił wyjątkowo szczęśliwy.

Dopuściłam do tego. Dałam temu cholernemu sadyście powód do radości. Podarowałam mu satysfakcje swoim niekontrolowanym zachowaniem. Zapomniałam o nim, gdy ten podstępnie wykorzystywał moje czułe punkty.

Przyłożył metal do mojej skóry. Przeszły mnie ciarki. Droczył się zemną. Przeciągał do delikatnie po moim ramieniu, dając skórze oraz psychice się do niego przyzwyczaić. Pokazywał, że to nie było niebezpieczeństwem. I choć początkowo się z tym nie zgadzałam to mój umysł sam zaczynał płatać mi figle.Dlaczego gdy coś z reguły niebezpiecznego działa na nas przez dłuższy czas, to zaczynamy się do tego przyzwyczajać?

— Kurwa! — krzyknęłam, gdy ostrze wbiło się dość głęboko w moją skórę.

Na żywca. Wszystko robił na żywca. Równie dobrze mógłby zrobić mi nacięcia na udach, na łydkach, na brzuchu. Wszędzie indziej. On jednak wybrał ramiona, ręce. W tych miejscach ból był u mnie dużo bardziej nasilony. Przez oczyszczanie się z substancji i możliwość ruszania, były one bowiem bardzo wrażliwe na wszelki, nawet najmniejszy dotyk.

Zagryzłam mocno język, dotkliwie się w niego raniąc. Poczułam dużo bardziej intensywny smak posoki w jamie ustnej. Zacisnęłam oczy, zacisnęłam pięści,wprowadzając do mojego ciała w ten sposób jeszcze większy ból, gdyż poranione mięśnie w tym geście dość mocno się ugięły.

— O tak skarbie, o to chodzi. Krzycz! — podniósł głos, próbując mnie przekrzyczeć, choć na niewiele się to zdawało. To było dla mnie za dużo.

Chris nie poprzestał jednak na jednym cięciu, wykonał ich całą masę. I byłoby już dobrze, wręcz doskonale gdyby skończył tylko na jednym ramieniu. Niestety czekało mnie też drugie. Te kilka minut dłużyło mi się tak jakby mijały pełne cierpienia dni. Półmrok potęgował uczucie grozy, a szaleńczy wzrok szatyna, sprawiał, że wyglądało to jak scena wyjęta z bardzo strasznego koszmaru. Proszę przestań już.

W pewnym momencie tak sobie zdarłam gardło, że nie byłam w stanie już nawet krzyczeć. Piszczałam jak podłoga w momencie zetknięcia się z nią jakiejś opornej powierzchni, jak kreda którą ciągnięto po tablicy. Płakałam. Nie potrafiłam powstrzymać już łez. Ból był dla mnie zbyt wielki, bym nawet to mogła ukrywać. Gdyby nie pustki w moim układzie pokarmowym to zapewne bym się też zesrała. Przestań.

— Dziękuję za miło spędzony wieczór. — pocałował mnie w spocone czoło, nawet nie fatygując się by odsłonić mi klejące się do niego włosy.

Jego słowa ledwo do mnie dotarły. Piszczało mi w uszach, skupiałam się na jednym punkcie, próbując nie dopuszczać do siebie nie nadchodzących już nacięć. Zwilżyłam językiem, wyschnięte do granic możliwości usta i trwałam. Trwałam walcząc, by z powodu zmniejszającej się z każdą chwilą ilości krwi, nie stracić przytomności.

— Kolorowych snów, Nino. — w ostatniej chwili zdążyłam zarejestrować jak wychodzi z pomieszczenia. 

Czy oznaczało to, że będę mogła choć trochę odpocząć? A może tylko mu się śpieszyło? Miał w końcu ważną pozycję tutaj w Podziemiach i musiał załatwiać wiele spraw. Aż dziw było, że znajdował czas na rozwijanie swoich zainteresowań oraz poszukiwanie zdrajców takich jak ja.

— A szczeźnij we śnie pierdolony szarlatanie. — wysyczałam na bezdechu.

Była to bezgłośna prośba do kogoś, kto po drugiej stronie wysłucha moich wołań. Było to jednak bezcelowe. W tym miejscu,nawet sam Bóg mnie pewnie nie usłyszy. Sama nie mam pojęcia gdzie mnie przywlekli. Mogłam być równie dobrze w Podziemiach, jak i na powierzchni.

Bowman odszedł pozostawiając po sobie jedynie ból oraz otaczającą mnie wkoło ciemność. Zabrał bowiem jedyne źródło światła jakim okazała się być tląca się pochodnia.

Czerwona posoka spływała mi powoli z ramion, wpadając z pluskiem do napełniających się nią wiaderek. Domyślałam się, że miała zastępować wodę w mojej jutrzejszej, planowanej przez szatyna kąpieli. Kaszlnęłam, zaciskając oczy. Zaczynałam się przyzwyczajać do pulsowania ran i ich charakterystycznego rwania. Stawało się to znośne i jedynie co po jakimś czasie odczuwałam mocniej, to nasilający się z każdą chwilą chłód.

Opanowywał mnie powoli, zwiększając swoją częstotliwość z każdą straconą kropelką krwi, która zapewniała mojemu organizmowi ciepłotę. Po kilku minutach biernego leżenia i patrzenia się w ciemność, zaczęłam niekontrolowanie drżeć. Zaczęło się od dłoni, a przerzuciło na resztę ciała doprowadzając do niekontrolowanych skrętów.

Zostawił mnie tutaj bez jakiegokolwiek przykrycia, z odkrytą maksymalnie klatką piersiową, ranną, brudną od jego dłoni. Już wcześniej wyczuwałam chłód, jednak obecność Chrisa, wyjątkowo dobrze zagrzewała mnie do walki i nie było to aż tak odczuwalne.

Nie powinno mnie to wszystko dziwić. Lato chyliło się ku końcowi i niedługo miała nadejść wyczekiwana przez rolników jesień — czas zbiorów. To logiczne, że temperatura znacznie spadała.

Stawałam się coraz bardziej senna. Zdawałam sobie jednak sprawę, że nie jest to już sprawka specyfiku, dodanego mi bez mojej wiedzy do naparu, ale utraty krwi. Bez niej mój organizm nie będzie mógł prawidłowo funkcjonować. Czerwone krwinki nie przeniosą tlenu do narządów, będą to robić coraz mniej efektywnie, a ja w ten sposób będę słabnąć i powoli zasypiać. Prawie bezbolesna śmierć. Cierpienie przeżywało się tylko w momencie nacięć i krótko po ich wykonaniu. Przymknęłam powieki, ciężko wzdychając.

Czy naprawdę tak będzie wyglądał mój koniec? Czy właśnie w taki sposób odejdę? Chris mówił, że po mnie wróci, jednak nie byłam tego do końca pewna.Miał w zwyczaju tracić rachubę czasu, więc w momencie gdy to zrobi, ja mogę już dawno być po tamtej stronie — o ile jakaś tamta strona istnieje. 

Nie jestem gotowa. Tak przynajmniej teraz myślę. Nie chciałam odchodzić teraz. Nie gdy nie wyjaśniła się sytuacja z Levi'em, nie gdy nie spędziłam jeszcze kilka krótkich chwil z Hanji, nie gdy nie pokonałam swojego pierwszego tytana. Po prostu do jasnej cholery, było dla mnie jeszcze za wcześnie. Kiedyś chciałam dołączyć do Olivii, ale jeszcze mam na to czas. Jeszcze przecież zdążę. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata. To nie może być jeszcze teraz. Zaczynałam panikować. Z każdą chwilą coraz to bardziej.

Ale jakby się tak zastanowić, to kto naprawdę kiedykolwiek jest gotowy na ten moment? Mogłabym się założyć, że nawet starcy oczekujący na to co ma nadejść, w momencie ich końca, nie są na ten koniec przygotowani. Istnieją też samobójcy, którzy bezmyślnie i całkowicie nieodpowiedzialnie podchodzą do tematu. Jednak czy nawet oni choć przez chwilę się nie wahają? Nie zadają sobie pytania jak tam będzie, czy postępuje słusznie?

Przełknęłam ślinę. Ile ja bym teraz dała, by poczuć obok siebie sylwetkę Ackermana. Zupełnie tak samo jak poprzedniej nocy, gdy zdecydował się po moich prośbach obok mnie położyć. To było malutkie skinienie w moją stronę, że da się zburzyć jego oddzielający od ludzi mur. To było takie wspaniałe uczucie mieć kogoś przy sobie, kogoś kto nie chce cię skrzywdzić, a po prostu trwa przy tobie. Byłam mu tak cholernie wdzięczna za wszystko co dla mnie zrobił. Nawet za chłód w stosunku do mnie jaki w większości wysyłał. Za niechęć jaką okazywał.

Czułam jak rytmicznie, w powolnym tempie moje serce zaczyna zwalniać.Było jak nakręcana pozytywka, która po wyczerpaniu swoich zaczerpniętych od kogoś obrotów tak po prostu zwalnia, ostatecznie całkowicie się zatrzymując.Jej muzyka była piękna, jednak też wyjątkowo ulotna. Moja wciąż grała, wciąż, ale jednak coraz to wolniej, coraz ciszej. Uśmiechnęłam się do siebie. Wyglądało na to, że Chris już naprawdę nie wróci. Co oznaczało tyle, że chociaż odejść mogłam w spokoju. Pytanie tylko, czy chciałam? Czego ja w ogóle oczekiwałam w tym momencie? Sama nie wiem. Chciałam by wydarzyło się cokolwiek, byle nie to co ma miejsce. Proszę niech ktoś do mnie przyjdzie i otuli mnie czymkolwiek. Jest przecież tak przeraźliwie zimno.

Było tak cicho. Słyszałam każdy szmer, każdy plusk posoki skapującej do wiader. Coraz bardziej niewyraźne oddechy,zanikającą świadomość. W pewnym momencie wydawało mi się, że słyszę czyiś szaleńczy bieg, jednak szybko odgoniłam tą myśl, zwalając to na spowodowane niedoborem krwi omamy. Ja nie miałam już szans na ratunek. Wystarczająco długo walczyłam. Może to już pora, żeby chwilę odpocząć? Nie muszę już wojować z tym,żeby nie zasnąć, prawda? Mogę pozwolić sobie na chwilę...

Choć było to trudne Levi Ackerman dosięgnął swojego celu. Nie miał nikogo kto mógłby go w jakikolwiek sposób wesprzeć. Był sam. Sam musiał odebrać ją z rąk gangu, sam musiał dostać się do centrum bandy przestępców. Nie znał tamtego miejsca, było dla niego obce, nie wiedział jaką bronią przeciwnicy będą dysponować, nie miał też pojęcia ilu ich tam jest. 

I choć obiecał Erwinowi, że wróci z Kastner cały i zdrowy, że wszystko pójdzie według planu, że będzie się pilnował to w tym momencie nie mógł Smithowi tego zagwarantować. Samemu sobie nie mógł nic zagwarantować. To była pierwsza tak lekkomyślnie podjęta decyzja jaką dane mu było wybrać. Jedynie w co mógł teraz wierzyć to swoje umiejętności oraz to, że wystarczy mu na ten zryw siły.

Wbiegł do środka jak do siebie, zabijając przy tym dwóch stojących na warcie mężczyzn. Zrobił to z zaskoczenia, na tyle szybko, że nawet nie byli w stanie się obronić. Zakładał, że miejsce to skoro położone tak blisko tego starego, urządzone w podobnym stylu, pilnowane przez podobne osoby — będzie sentymentalne. Nie pomylił się. Chris Bowman postawił na odwzorowania. Był przewidywalny. To w pewnym sensie sprzyjało czarnowłosemu. Źli ludzie zawsze mieli podobny plan, a Levi będąc kiedyś jednym z nich znał schematy postępowania.

Instynkt podpowiadał mu gdzie ma zmierzać. Biegł korytarzami, schodząc do piwnicy. Spotykanych na drodze ludzi sprawnie obezwładniał lub w razie konieczności — gdzie chcieli oni użyć broni — zabijał. Kolejne ofiary, jego lekkomyślnych decyzji.

Zaglądał do kilku pomieszczeń, zastając w nich tylko pustkę, bądź stertę łupów, czy towarów, które miały zostać opchnięte nabywcom. Nie było tam jednak osoby, której poszukiwał. Z każdą kolejną zabitą osobą, z każdym kolejnym napotkanym bezużytecznym dla niego pomieszczeniem zaczynał wątpić. Irytowała go bieganina bez celu. Zagubienie. Nie mógł nic na to jednak poradzić. Kontynuował.

I gdy zostało mu ostatni pokój, którego jeszcze nie sprawdził, jego ostatnia nadzieja, szansa, napotkał na swojej drodze przeszkodę, która dość pokręcony sposób zagrodziła mu drogę.

Niewiele wyższy od niego szatyn stanął przed drzwiami z pistoletem w ręku, wycelowanym prosto w jego twarz. Ackerman przełknął ślinę i gwałtownie się zatrzymał. Wiedział, że każdy najmniejszy ruch z jego strony może być odebrany jako atak, a kula w jego ciele nie byłaby pożądaną opcją. Szczególnie gdyby trafiła go w jakiś ważniejszy narząd.

— Nie wiem kim kurwa jesteś, ale mi się kurwa nie podobasz! — krzyknął mężczyzna, mierząc Levi'a wzrokiem. 

Był roztrzęsiony, a jego drżące dłonie ułożone na zacisku broni tylko dodatkowo na to wskazywały. Czarnowłosy opuścił miecze i spiorunował przeciwnika wzrokiem. Nie wyglądał na silnego, jednak Ackerman dobrze zdawał sobie sprawę jak ogólne wrażenie potrafi być mylne.

— Ta. A ty to niby kto? — mruknął mu w odpowiedzi, wcale nie chcąc tracić czasu na bezsensowne wymiany zdań. Każda chwila zwłoki mogła prowadzić do nieprzyjemnych konsekwencji.

— Christopher Bowman, brat...— chciał kontynuować swój wywód jednak czarnowłosy dość szybko mu przerwał. Szatyn miał skłonności narcystyczne, więc gdyby tego nie zrobił to zapewne, nie skończyłoby się tylko na streszczeniu rodzinnej biografii.

— Dobra, dobra. To przepuścisz mnie, czy będę musiał użyć siły? — zagroził mu, ponownie przygotowując się do ataku. Wolał postawić wszystko na jedną kartę niż się opieprzać i dramatyzować snując jakieś cholerne domniemania.

To właśnie od szatyna. W czasie gdy Bowman wolał wszystko sobie dokładnie rozplanować, przewidzieć starannie wszystkie opcje, skonstruować złożone pułapki, mordercze zemsty, orgie, tak Ackerman wybierał instynktownie, odrzucając niepotrzebne opcje. Dwa przeciwieństwa, stojące naprzeciw siebie. Szaleniec i wariat.

— Nie ruszaj się pokurwieńcu, bo cię zastrzelę! — krzyknął, cały się spinając. W tej chwili w najdrobniejszym stopniu nie przypominał osoby, którą był zaledwie parę minut temu.

Postać Levi'a budziła w nim niepokój. Nie wiedział czego może się po nim spodziewać. Pierwszy raz zobaczył kogoś kto stawanie się demonem opanował do perfekcji. Czarnowłosy w kryzysowej sytuacji był gotowy zostać najgorszą istotą jaką mogłeś spotkać na ziemi. Zależało to wyłącznie od tego czy byłeś z nim, czy przeciwko niemu.

— A strzelaj. — mruknął, skupiając wzrok na lufie. Chris zamarł.

Postawa jaką reprezentował w tej chwili Ackerman w pełnym stopniu wręcz namawiała go do ucieczki. Nie chciał jednak tego robić. Nazywano by go tchórzem. Nie mógł pozwolić na zszargania nazwiska rodowego, nie mógł dopuścić do odbijającej się na rodzinie hańby.

Zamknął oczy i na ślepo posłał kulę w kierunku czarnowłosego. Choć zawsze bawiło go oglądanie cierpienia innych, tak teraz przerażało go to, że mógł spudłować. Odległość była dobra, więc nawet w taki sposób powinno mu się udać go drasnąć. Liczył na to.

Tak szybko jak pojawił się na jego ustach uśmiech z tego powodu, tak samo szybko został zażegany. Natychmiastowy szczęk linek od manewru oraz metaliczny dźwięk odbijania się kuli od jakiejś powierzchni, upewnił go, że przegrał.

Zaczął dramatycznie strzelać. W każde miejsce, nie patrząc gdzie, nie patrząc do kogo. Był przerażony obrotem sytuacji. Cała jego duma i wyniosłość jaką budował w stosunku do zastraszania ofiar poszła w zapomnienie, a pozostał tylko on sam. Znów poczuł się jak za czasów swojej dziecięcej nieprzydatności, gdy starszy brat — wówczas jego autorytet — zaczynał przyprowadzać prostytutki do domu.

W ciągu sekundy znalazł się na ziemi, przyciskany ciężkim butem do podłoża. Obuwie naciskało mu na krtań przez co zaczynał się dusić. Już dawno nie był w tak patowej sytuacji. To zawsze on stał na górze, to zawsze on się chełpił. Dlaczego więc teraz leży, podległy temu czarnowłosemu demonowi?

— W gębie to ty mocny jesteś, ale sprawności to za grosz nie masz. — podsumował Levi, wykopując z jego dłoni pusty już pistolet. Wszystkie naboje zostały wykorzystane. Wszystkie spudłowały.

Unieruchomił go, obezwładnił i znokautował. Sprawnie pozbył się swojego przeciwnika zyskując dostęp do drzwi. Doświadczenie i wprawa jakie zyskał w boju utorowały mu drogę do celu. Nawet mafia nie była mu straszna. Wyglądało na to, że Nina była jedynym cennym nabytkiem w ich organizacji, ponieważ z nikim nie miał większych problemów. Nawet trzymając broń w dłoni, będąc w większej ilości — był ich w stanie pokonać za pomocą paru sprawdzonych trików, za pomocą trójwymiarowego manewru.

Drewniane deski nie były więc dla niego żadną przeszkodą. Gdy zamek nie ustąpił mimo naciśnięcia klamki, czarnowłosy bez większych oporów wyważył drzwi nogą, wywołując przy tym niewielki w stosunku do strzelaniny hałas. Musiał się pospieszyć. Ten wybryk mógł go kosztować zdecydowanie zbyt dużo. Nie chciał mieć na głowie większej ilości osób. Ludzie w grupie stają się bardziej odważni niż zazwyczaj. Mogą utrudnić mu zadanie.

Po opadnięciu warstwy kurzu, Levi zdecydowanym krokiem wszedł do pomieszczenia. Było w nim całkowicie ciemno. Nie tliła się tu nawet jedna pochodnia. Pustka. Musiał wrócić się i wykorzystać jedną z tych pozostawionych na korytarzu. Tak też zrobił.

W dość szybkim tempie zgarnął jedną z nich z przywieszonych do ścian stojaków, po czym wrócił do środka. Moment wystarczył, by to co zobaczył wprawiło w jego ciało niekontrolowany szok. Spożyty rano na szybko posiłek podszedł mu do gardła, a oczy rozszerzyły się w przerażeniu.

— Kurwa. — tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. 

To słowo idealnie opisywało wszystkie jego emocje. Było ono przekleństwem — racja — ale dawało też nieopisane uczucie ulgi. Miało się wrażenie, że gdyby się go nie wypowiedziało to coś wewnątrz zagnieździłoby się w nas i nie mogło już wyjść. Serce Ackermana na chwilę się zatrzymało, a oddech spowolnił. Nie wierzył w to, że ten mężczyzna mógł dopuścić się czegoś takiego. Jak chorym trzeba być?

Przez pewien czas nawet zawahał się, czy nie powinien wrócić na korytarz i dobić tą kupę gówna, która nawet nie powinna nazywać się człowiekiem. Ostatecznie jednak z tego zrezygnował. Brunetka była w tym momencie najważniejsza. Musiał za wszelką cenę ją stąd wyciągnąć. Nie będzie marnował czasu na coś co nie jest istotne. W tej chwili liczyła się tylko ona. 

— Ej, Nina! — krzyknął, próbując ją obudzić, w czasie gdy on odwiąże pasy.

Nie działał na nią jednak, ani jego głos, ani dotyk. Potrząsnął nią. Nic. Żadnej reakcji. Ackerman wystraszył się nie na żarty, gdy poczuł jak lodowata jest brunetka. Przez moment pomyślał nawet o tym, że się spóźnił i kobieta już dawno wyzionęła ducha. Miarowe, choć dość wolne unoszenie się jej klatki piersiowej wskazywało na szczęście na coś innego.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, poszukując czegokolwiek czym mógłby przykryć jej odsłonięte ciało. Nie mógł biec z nią w tym stanie po ulicy. To byłoby zbyt podejrzane i naraziło go na utratę opinii. Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości z roznegliżowaną kobietą na rękach przemierza ulice Podziemia. To byłby dobry materiał na innowacje w miejscowych czasopismach. Bo ludzie nic tylko kochają czytać o życiu innych, tym samym zapominając na chwilę o tym swoim, które w wielu przypadkach jest po prostu monotonne.

I to nie tak, że przejmował się opinią. Nie chciał robić dodatkowych problemów Erwinowi, który aż nadto dbał o reputację korpusu. Levi był przecież podtrzymującym ludzi przy nadziei skrzydłem rewolucji, które miało poprowadzić wszystkich do zwycięstwa. Nie mógł zrobić czegoś takiego Smithowi. Jeszcze tylko by brakowało, by cywile przestali im ufać, a rząd zaprzestał przelewania funduszy na wyjątkowo kosztowne wyprawy poza mur.

Na posadzce dostrzegł podarte kawałki materiału, które były w tak dużym stopniu zniszczone oraz przesiąknięte krwią, że nie dało się z nimi nic więcej zrobić. Nie miał wyboru. Wybacz Erwin.

Musiał się pośpieszyć. Nie miał przy sobie niczego, czym mógłby opatrzyć pobieżnie rany brunetki, które wciąż w mocnym stopniu krwawiły. By było mu wygodniej i jednocześnie by nie przykuwać jakiejś większej uwagi, zarzucił jej bezwładne ciało na plecy, przytrzymując je jedynie za uda. W drugą rękę chwycił jeden z mieczy i ruszył tą samą drogą, którą tutaj przyszedł. Była to najlogiczniejsza podjęta tego dnia decyzja.

Miał szczęście. Ludzie, których ogłuszył jeszcze się nie obudzili, a nowi przeciwnicy również się nie pojawili. Czyżby było ich rzeczywiście tak mało? Może tamci jeszcze nie wrócili z przeszukania? A może błądzą po mieście nie będąc sprawnie poinformowali. Levi nie miał pojęcia. Wiedział jednak, że do mieszkania nie może już wrócić, a podróż i ucieczka do siedziby może Ninę kosztować życie. Gdzie mógł się zatem schronić? Nie miał tutaj nikogo.

— Cholera. — warknął, gdy zdał sobie sprawę, że ponownie tego dnia będzie musiał się napatoczyć Rozpruwaczowi. Tym razem nawet by wolał, żeby go nie było. Wszystko stałoby się o wiele łatwiejsze.

Wybiegł z magazynu, sprawnie przeskakując nad pokonanymi wcześniej ochroniarzami i skierował się do dobrze znanego mu budynku, który znajdował się dosłownie parę metrów od tego miejsca.

Wzrok prostytutek i paru pijanych klientów wcale mu nie przeszkadzał. Przeszedł przez klatkę, wspinając się na samą górę do znajomego mieszkania. Broni dalej nie opuszczał. Był przygotowany na wszystko z czym Kenny mógłby mu wyjechać. Szczególnie w obecnym stanie.

Czarnowłosy otworzył sobie drzwi, jedną z nóg, doskonale balansując na tej drugiej w celu utrzymania równowagi. Nawet dodatkowe obciążenie, nie okazało się być  wyjątkowo problematyczne. Poradził sobie, bo nie miał innego wyjścia. Zawsze sobie radził. 

— Czego znowu?! — krzyknął, zdenerwowany niespodziankami Rozpruwacz.

Miał już wystarczająco dużo odwiedzin jak na jeden dzień, jednak życie po raz kolejny postanowiło z niego zadrwić. Do środka wszedł Levi z taką samą jak zwykle znudzoną miną, targając na plecach osobę, której śmierć tak łapczywie dzisiaj świętował. Widok siostrzeńca z półnagim ciałem zarzuconym na plecy, z zakrwawionym ubraniem, z praktycznie zerową dawką odczuwalnych emocji, coś mu przypominało.

— No kurwa, jakbym siebie widział! — zaśmiał się, wstając chwiejnie z zajmowanej przed siebie kanapy.

Czarnowłosy zmierzył go chłodnym spojrzeniem, po czym podszedł do stolika i jednym sprawnym ruchem dłoni, strącił stojące na nim przedmioty na podłogę. Odbiły się one z głuchym hukiem od desek i przeturlały kilka metrów dalej.

— Wybacz, ale będę musiał wykorzystać twoją gościnność. — prychnął, kładąc nieprzytomną brunetkę na stole.

Uważał, że miał prawo tutaj przebywać. Mieszkał tu kiedyś, był to jego pierwszy prowizoryczny dom. Kenny nie miał prawa go wyrzucić. Zresztą posprzątał tutaj, a samo to wymagało od Rozpruwacza zaakceptowania aktualnego stanu. Usługi Kapitana są wyjątkowo problematyczne i wymaga on od nich innego rodzaju zapłaty.

— Uchu, nie zdawałem sobie sprawy, że została tak obdarzona przez matkę naturę. — podniósł lekko głos, mierząc Kastner wzrokiem.

Dłużej zatrzymał się na jej odsłoniętej klatce piersiowej, po czym zwilżył usta, charakterystycznie uwydatniając to językiem. Wyprowadziło to Levi'a z równowagi. Zboczeniec. Poczuł jak ogarnia go złość i niemal automatycznie zasłonił kobietę swoim ciałem, stając pomiędzy nią, a pozbawionym przyzwoitości wujem.

— Kurwa, ty to sobie lepiej gdzieś wyjdź ochłoń. Jak wrócisz jutro to już nas nie będzie. — wysyczał czarnowłosy w kierunku starszego.

Był rozjuszony i gdyby Rozpruwacz nie zacząłby się sam dobrze zachowywać, to z całą pewnością, w przypływie emocji by go dla świętego spokoju ogłuszył. Jego teraźniejsze zachowanie tłumaczył sobie jedynie dużą dawką używek jaką spożył. Chociaż jakby się dobrze zastanowić to też nigdy nie widział go całkowicie trzeźwego. Za każdym razem Kenny popijał chociażby łyk trunku ze swojej piersiówki, pozostając w szampańskim humorze.

— Już, już, panie pedantyczny! Tylko nekrofilem mi tu nie bądź. To niezdrowe. — pouczył siostrzeńca, nie do końca świadomy tych słów Ackerman. Czarnowłosy puścił tą uwagę mimo uszu, przewracając oczami.

Rozpruwacz wstał, zabrał ze sobą swój kapelusz i wyszedł z pomieszczenia, pozostawiając tą dwójkę samym sobie. Nie zadawał pytań, nie oczekiwał czegoś większego ze strony tak bardzo aspołecznej persony jak syn Kuchel. Nie miał się też o co martwić. I tak wiedział, że jak wróci to jego mieszkanie będzie pozostawione w lepszym stanie, niż jak je opuszczał. Taki właśnie był Levi. Nad wyraz przyzwoity w stosunku do osób, na których chociaż kiedyś mu zależało.

— Skurczybyku, żebym to ja chociaż wiedział, że to właśnie ona będzie dla ciebie taka ważna. — powiedział do siebie, spluwając śliną i bezczeszcząc tym samym jedną ze ścian.

Nie odchodził daleko. Postanowił zejść na dół, do baru. Może uda mu się świętować słusznie, chociaż pierwsze kroki swojego siostrzeńca na drodze ku emocjom. Może Levi kiedyś się nawet uśmiechnie. Plotę mrzonki...

Kapitan nie bawił się w „pierdolenie" — jak to zwykł mawiać. Od razu zabrał się do rzeczy, krążąc po pomieszczeniu w poszukiwaniu apteczki oraz jakiś ubrań. W tym stanie, w jakim znajdowała się dziewczyna, musiał znaleźć coś czym będzie mógł ją przykryć. Biorąc pod uwagę to co się między nimi stało, czując to co czuje, byłby zbyt rozkojarzony by odpowiednio zadbać o jej dobro. Wszystko co robił zawsze musiało być perfekcyjne. Tym razem nawet nie dopuszczał myśli, że mogłoby być inaczej.

Kilka opatrunków i nici znalazł w szafce pod zlewem, a ubrania pożyczył z szafy Kenny'ego. Brunet chyba nie będzie miał mu tego za złe. I tak w jego mniemaniu ciągle chodził w jednym i tym samym.

Gdy tylko Ackerman odpowiednio założył jakąś większą bluzkę jego wuja na chłodne ciało Niny, natychmiastowo zabrał się za opatrunki. Zszył te zbyt głębokie cięcia, dezynfekując je jakimś znalezionym tutaj alkoholem, zabandażował, krwawiące ramiona i obmył kobiecie twarz.

Przyjrzał się dobrze jej twarzy, tak jak robił to za każdym razem gdy była nieprzytomna. Żal ścisnął mu serce. Mimo tego co doświadczył, mimo własnego bagaża doświadczeń, widząc to, obserwując jak 22-latka walczy z ciągle zsyłanym na nią pechem, jak jest poniewierana. Nawet on współczuł. Było mu przykro, że ją to spotyka. Chciał, by nareszcie spotkało ją coś dobrego, by wyszła z aureoli smutku, by pozbyła się ponurych ludzi w jej życiu.

Bardzo długo zastanawiał się czy w ogóle powinien poruszać temat tamtego wydarzenia w uliczce. Po dłuższym przemyśleniu jednak postanowił, że będzie udawał jakby nic się nie wydarzyło. Wmawiał sobie, że to była tylko prowokacja, mająca na celu nie dopuścić w tamtym czasie, do tego co stało się teraz. Był jednak pamiętliwy. Nie mógł zapomnieć. To był pierwszy raz kiedy posunął się do czegoś takiego. Zawsze znajdował jakieś względnie dobre wyjście z danej sytuacji. Wtedy też takie było. Mogli po prostu wbiec do klubu i uciec przez jedno z okien. Byłoby to nawet szybsze.

Ten gest. Jednak ta bliskość, którą wywołał by na dłuższy dystans ukryć jej ciało w swoich ramionach, spowodowała że nie był się w stanie powstrzymać. Zgarnął dwie rzeczy za jednym zamachem.

Choć posiadał ogromne rzesze fanek. Męczył się z piskami przy wyprawach, zbyt ckliwymi powitaniami jego adoratorek, gdy ponownie wracał, tajemniczymi listami miłosnymi, podarunkami, czy wyznaniami. Zawsze więc to do niego nie docierało. Te wszystkie kobiety nie były dla niego ważne. Stawały się kolejnym irytującym go elementem, który musiał przetrwać. Odprawiał je w zależności od humoru mniej lub bardziej odpychająco, za każdym razem na tyle dosadnie, by zrozumiały, że nigdy nie będzie nimi zainteresowany.

Teraz jednak było inaczej. Przeżył impuls dotąd dla niego niespotykany. Nie znał go. Gubił się w tym co się działo. Nie miał pojęcia co robić. Odpychał od siebie możliwość czegoś co inni nazywają „zakochaniem". Było to dla niego idiotyczne. Nigdy przecież nie oczekiwał, że coś takiego się wydarzy. Gdy widział owe uczucie u innych, jego wzrok spowijała wizja cierpienia i tego, że pewnego dnia, jedna z osób odejdzie pierwsza. Związek wiązał się z problemami, z rozmowami, ze staraniami. Ze wszystkim od czego Levi zawsze stronił. Uważał to za problematyczne. Za niepotrzebne w zwiadowcach. Co jednak jeśli...

Obserwując wylewne pożegnania kochanków, ściskających się, ślących sobie ostatnie pocałunki, czy nie raz przyłapując rekrutów na niecenzuralnej zabawie w nieodpowiednich do tego miejscach — zastanawiał się. Stawiał siebie na ich miejscu i myślał co on by w takiej sytuacji zrobił. Było to zabawne ze względu na to, że uważał iż do owych czynów nigdy by nie doszło. Nie spodziewał się tego, że to co uważane było przez niego za dość obrzydliwe, może być jednocześnie tak przyjemne. Irracjonalne...

Zamierzał jednak pozbawić się tego ciepła. Rozlewającego się po jego ciele uczucia, gdy przebywał w jej otoczeniu, słysząc jej charakterystyczny głos. Mimo odmienności i chropowatego brzmienia, nawet go lubił. Po przyzwyczajeniu był miły dla jego ucha. Mógłby słuchać go godzinami. Chciał, by brunetka znalazła kogoś bardziej godnego jej uwagi. W żadnym stopniu nie uważał się za godną partię. Jego charakter był dość trudny, miał swoje obowiązki i powinności, których musiał przestrzegać, a w dodatku był jej przełożonym. W tej sytuacji nie mógł pozwolić sobie na coś takiego. Nigdy też sobie nie pozwolił. Przy odrobinie szczęścia Nina znajdzie dla siebie jakiegoś zakochanego szaleńca, który codziennie będzie dawał jej kwiaty, szeptał do ucha czułe słówka, czy całował na „do widzenia". A on wróci do swojej szarej przyziemności, walcząc dla ludzkości, chroniąc ważne dla siebie osoby i będąc Najsilniejszym Żołnierzem Ludzkości w tym wyuzdanym półświatku. Bo taka była jego rola.

Levi chwycił jej drobną dłoń, stwierdzając, że dzięki przykryciu jest już ona nieco cieplejsza. Ulżyło mu. Wracała do siebie i wszystko wskazywało na to, że dość szybko odzyska siły, by móc się stąd wydostać. Gdy tylko znów będą w siedzibie wszystko wróci do swojej zwyczajności, a on znów ogrodzi się przed wszystkimi murem, zakleszczając w swojej strefie. W znanym bezpieczeństwie.

Po chwili biernego zapatrzenia i ponownej fascynacji, zamyślenie minęło, a w jego miejsce pojawiła się obojętność.Ackerman dostrzegł kątem oka, zrzucone pod wpływem impulsu przedmioty. Puścił dłoń brunetki, delikatnie odkładając ją na drewnianą fakturę, po czym westchnął i wstał by posprzątać, wyrządzony przez siebie bałagan.

Nina obudziła się dopiero nazajutrz, z ogromnym bólem głowy. Była przygaszona. Ledwo przyswajała informacje, więc Levi musiał jej wiele rzeczy od nowa tłumaczyć, co stawało się dla niego istną kulą do nogi. Bądź co bądź, ale nienawidził dwa razy się powtarzać. Nie był jednak też na tyle niewrażliwy, by kopać leżącego. Wytrzymywał więc to jakoś.

Spora utrata krwi oraz spotkanie z dawnym oprawcą mocno odbiło się zarówno na niej, jak i na jej psychice. Niemal się nie odzywała. Odpowiadała zdawkowo, przesiadując w ciągłym zamyśleniu. Ciągłe odpowiedzi; tak, nie, rozumiem, jeszcze raz. To była jej obrona, przed rozpoczęciem niechcianego tematu.

Oczekiwała czegoś po Ackermanie. Myślała, że jej przełożony będzie pytał albo chociażby opowie jak ja stamtąd wyciągnął. Nic nie szło po jej myśli. Nie mogła pogodzić się z tym, że ponownie dopuściła do siebie Chrisa, chociaż czuła szczerą ulgę, że nie doszło do czegoś więcej. Nie miała pojęcia, czy tym razem również będzie mieć łut szczęścia i nie zajdzie w ciąże. Zawsze jakoś jej się udawało, jednak kiedyś coś mogło ją mocno zaskoczyć. Nie chciała dziecka. Nie chciała dziedzica takiego zwyrodnialca. Dziękowała Levi'owi. Za każdym razem, gdy tylko mogła — dziękowała mu. Zrobił dla niej naprawdę dużo i była mu za to więcej niż wdzięczna.

Najbardziej ucieszyła ją natomiast wieść, że już dzisiaj wracają do domu. Kapitan miał zamiar użyć manewru by wylecieć przez jedną z dziur na powierzchnię, a następnie złapać jakiś transport do siedziby.Radość ogarniała ją całą, gdy przypominała sobie twarze przyjaciół; Hanji, Erena, Mikasy, Jeana, Armina i innych. Uśmiech sam cisnął się na usta, gdy wyobrażała sobie jak wraca do swojego pokoju i kładzie się na wygodnym łóżku.

Ackerman dotrzymał słowa danego Kennyemu i opuścił jego mieszkanie wraz z brunetką, niczym ten zdołał wrócić. Zostawił je w stanie nieskazitelnej czystości, w geście pamiątki po jego obecności, przelał kilka alkoholi do butelek, mieszając je ze sobą, by mniej dramatycznych dla jego odpadów panoszyło się po pomieszczeniu. Stwierdził, że taki obrót spraw nie powinien przeszkadzać Rozpruwaczowi, a jeżeli jednak to nie była to jego sprawa. Jego zdaniem wuj powinien zaprzestać spożywania napojów wysokoprocentowych dla własnego zdrowia. Levi w każdym razie i tak uważał, że czarna herbata jest w tym względzie dużo bardziej wartościowa oraz potrafi rozgrzać niemal tak samo dobrze jak pierwszy lepszy alkohol. 

Przed południem znaleźli się na najbardziej wysuniętej części podziemnych kondygnacji, gdzie kończyła się ziemia, a pojawiało niebo. Dziura nie była jakaś ogromna, jednak umieszczona dość wysoko, przez co żaden prosty człowiek nie był w stanie się do niej dostać bez odpowiedniego sprzętu oraz przygotowania.

Dla wyszkolonego zwiadowcy takiego jak Levi nie stanowiła ona problemu. Z łatwością wraz z brunetką na plecach, przy pomocy linek oraz gazu, wspiął się na górę, równie szybko wydostając się na zewnątrz. Wychodząc z tego miejsca, z Podziemi, za każdym razem, nie ważne jakim wyjściem by się tego nie robiło — czuło się ulgę. Tym razem było identycznie. Zarówno Ackerman jak i Kastner poczuli jak niewyobrażalnie duży kamień spada im z serca.

Temperatura była tutaj o wiele wyższa niż na dole, a ciepłe słońce oświetlało skórę, poprawiając tym samym człowiekowi humor. I choć liście już dawno straciły swój zielony odcień, to w dalszym stopniu fascynowały. To poprawiło samopoczucie brunetki. Widziała je bowiem po raz pierwszy od dzieciństwa. Ledwie widoczny blask przemknął w jej tęczówkach, powodując nieme uczucie radości.

Kapitan szybko wypatrzył odpowiedniego rodzaju transport, zapłacił odpowiednią kwotę za przewóz oraz zapakował się wraz z 22-latką na tylną przyczepę. Wybrał wóz transportowy, który zmierzał do siedziby z zaopatrzeniem wysyłanym co miesiąca przez Zackley'a. Mieli w tym punkcie wyjątkowe szczęście, gdyż powóz jadąc dokładnie w docelowe miejsce, nie zatrzymywał się po drodze, nie przedłużając im tym samym podróży. Oboje wracali w miejsce, które zapewniało im dokładnie to czego potrzebowali. Oboje zmierzali do przodu z niemą obietnicą na ustach. 

Tempora mutantur et nos mutamur in illis.

cdn.

*Tempora mutantur et nos mutamur in illis. — (łac. Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi.)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro