#22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Pochodnie nocy już się wypaliły,

I dzień się wspina raźnie na gór szczyty,

Chcąc żyć, iść muszę lub zostając umrzeć."

William Shakespeare  "Romeo i Julia"

Czas jest zabawnym pojęciem, odbieranym przez każdego inaczej i płynącym różnie w swoim własnym tempie dla każdej żywej istoty. Drzewa od pędów aż do ogromnych i dumnych roślin z majestatycznymi koronami, pokonują barierę ludzkich pokoleń, a my jesteśmy zaledwie niewielką częścią danego im czasu. Pomagamy im się rozwijać, czasami nawet sadzimy w najlepszych dla nich miejscach i w ten sposób wybieramy im ich własny dom. Nie zmienia to faktu, że równie dobrze poradziłyby sobie bez nas. Nie jesteśmy im do niczego potrzebni.

Sama mam czasami wrażenie jakbym żyła w bajce z okrutnym przebiegiem wydarzeń. Czuję się jak towarzysz starej wiśni, do której systematycznie wracam, by opowiedzieć swoją historię. Siadam wtedy na ławce i zastanawiam się ile ta przepiękna roślina już widziała. Właśnie wówczas uświadamiam sobie też, jak nieistotnym pojęciem jest czas, który wspólnie dzielimy.

Spotykamy się na krótką chwilę i rozstajemy równie szybko. Cieszymy kilkoma wspólnymi momentami i doświadczamy wzajemnych przemian, by w końcu i tak zniknąć. Nie zmienia to jednak faktu, że ile podobnych do mnie osób, nie widziałaby kora tej wiśni, to i jej korona kiedyś upadnie. Nic nie trwa wiecznie.

Nawet jeżeli zniknę pierwsza, to będzie to tylko kolejnym małym krokiem do tego, by ona pewnego dnia również znikła. Jest to zarówno smutne jak i piękne. Czy nie każdy chciałby nareszcie dobrnąć do zakończenia swojej historii?

— Jutro urodziny Anastazji? — nagłe pytanie obok ucha wyrwało mnie z zadumy.

Powoli i dość apatycznie odwróciłam się w stronę uwielbianego barytonu, który od prawie czterech lat budził mnie z przerwami niemal co poranka. Krucze włosy kontrastowały z jasną cerą, która raziła mnie w oczy, nawet podczas trwającego zachodu słońca, a wiatr nawiewał w moją stronę słodki zapach kwiatów kwitnącej wiśni. W końcu znów była wiosna. Miesiąc, w którym wszystko od nowa budziło się do życia.

Kobaltowe tęczówki patrzyły na mnie ukosa z zadziornym błyskiem, a na niewzruszonych zwykle ustach pojawił się drobny i prawie niezauważalny uśmiech. Levi jak zwykle wyglądał zbyt dobrze kiedy o niej wspominał. Miałam wrażenie, że wyczekuje na ten dzień w roku tylko po to, by móc się z nią na chwilę zobaczyć.

Oparłam się wygodniej na białej ławce i poprawiłam materiał swojej pudrowej sukienki tylko po to, by głośniej westchnąć. Te kilka lat zleciało zdecydowanie zbyt szybko, a słodki bobas jaki niedawno jeszcze męczył nas swoim płaczem oraz kolkami, zmienił się w żwawą dziewczynkę, która nie potrafiła się od nikogo na dobre odkleić. Można powiedzieć, że charakterem ukradła cechy każdego z nas.

Uczyła się czytać polecane przeze mnie książki, mimo młodego wieku. Momentami wydawała się grać w szachy nawet lepiej od samego Erwina oraz ubóstwiała pijać gorzką herbatę. Wielokrotnie także przyłapywałam ją na domywaniu naczyń, czy wykradaniu jedzenia ze spiżarni tylko w celu podarowania go Braus. Po swoich rodzicach odziedziczyła z pewnością nietuzinkową urodę, a sam Alexander wychowywał ją według swoich przekonań na naprawdę dobre dziecko.

— Tak. Chciałbyś się do niej razem ze mną zabrać? — odpowiedziałam mu treściwie, od razu także wychodząc z jawną propozycją odwiedzin.

Dobrze zdawałam sobie sprawę, że Levi ma do niej słabość. Mimo że początkowo nie jeździł ze mną do niej zbyt często, gdyż uważał to za dość nietaktowne, to kiedy Pani Bieler pochwaliła się przed nim swoją kolekcją herbat, nie miał już co do tego większych oporów. W ich domu w stolicy czarnowłosy bowiem dość szybko się zaaklimatyzował. Po przejściu przez próg zawsze dało się wyczuć zapach świeżo upieczonej szalotki, czy chleba, a ciepło wręcz wdzierało się do serca i chciało człowieka w tym miejscu uwięzić na zawsze.

Matka Alexandra choć dość wiekowa, była ponadto naprawdę awangardową osobą. Nie dość, że podejmowała się wyzwań rzucanych codziennie przez wścibskie sąsiadki, to jeszcze robiła to w ekstrawaganckim stylu. Sam Ackerman wydawał się z nią dobrze dogadywać.

Kobieta bowiem nie tylko znosiła jego docinki słowne oraz zwrotu typu "już dawno powinnaś kwiatki wąchać od spodu", to jeszcze odważnie mu na nie odpowiadała. Z wypiętą dumnie piersią potrafiła spojrzeć Najsilniejszemu Żołnierzowi Ludzkości w oczy i nazwać go "kurduplem", czy "tchórzem". I chociaż za dużo się przy tym raczej nie dąsał, to jednak Anastazja za każdym razem odwdzięczała mu się za te obelgi słodkimi uśmiechami.

Przyznam, że sama po poznaniu Levi'a, nigdy nie nazwałabym go typem osoby rodzinnej. Nie powiedziałabym nawet, że kiedykolwiek posiadał coś więcej niż tylko swój zdumiewający tytuł oraz ewidentny egoizm. Po tych wszystkich latach byłam jednak w stanie stwierdzić, że mało jest na tym świecie osób tak uczuciowych i dobrych jak on. Chociaż przyznam, że mógłby być czasem milszy i częściej się uśmiechać.

— Nie wiem czy tym razem będę mógł. — jego ton był przygaszony i smutny, a same oczy przygasły znacząco.

Wydawał się teraz bardziej zamyślony i chociaż zazwyczaj przesiadywaliśmy w tym miejscu w ciszy oraz przyjemnej zadumie, to tym razem jej wydźwięk był inny — trudniejszy do zniesienia. Levi zacisnął usta w cienką linię i pusto spojrzał w stronę niezmąconej tafli jeziora przed nami. Głośniej przełknął ślinę, a następnie pochylił się do przodu, przez co dokładniej mogłam zobaczyć jego charakterystyczne podcięcie.

— Coś się stało? — zapytałam, wciąż nie spuszczając z niego wzroku.

Wiedziałam, że nie odpuściłby sobie tego spotkania tak łatwo. Od dawna przecież nieudolnie starał się przede mną ukryć prezent, który kupił Anastazji, a jaki dosłownie trzymał na widoku. Włożył go między książki, myśląc że nie zauważę jego charakterystycznego pisma oraz przesadnej pedantyczności. Pewnie uważał, że nikt nie zauważy i zapewne gdyby nie ja, to tak by się stało.

Kiedy jednak chodziło o książki, a także o sam jego gabinet, który wyglądem nie zmienił się od czasu kiedy dołączyłam do korpusu, to byłam jedyną osobą, jaka mogła się zorientować. Każdy nowy tytuł na jego prywatnej półce napawał mnie bowiem zaciekawieniem oraz w pewnym stopniu opisywał również jego wewnętrze "ja".

Kiedy poznałam ten aspekt oraz fakt, że mężczyzna dobiera książki pod swój aktualny nastrój, naprawdę przez dłuższy czas żałowałam, że nie zorientowałam się wcześniej. Jego gust zmieniał się w zależności od emocji oraz samopoczucia, a okładki jak na początku naszej relacji należały do płomiennych romansów, tak teraz zamieniły się na spokojne obyczajówki, których fabuła mogła potoczyć się w różnych kierunkach. Nigdy nie pytałam dlaczego, ale skoro cieszył się tym co razem mamy, nawet nie próbowałam dopytywać.

To co odkryłam pewnego wieczoru na jego półce, całkowicie odbiegało jednak od jego dotychczasowego gustu, a miało wręcz specjalnie przygotowaną i zadbaną okładkę, którą nawet ja bym nie pogardziła. Ackerman samodzielnie sklecił dla małej tomik nietuzinkowej poezji, którą sam wybrał. Stworzył dla niej wyjątkowy prezent, z którego naprawdę mocno by się ucieszyła.

I chociaż jako dziecko wciąż miała problem z trudniejszymi tekstami, to po sprawdzeniu kilku pierwszych stron, mogłam stwierdzić, że te które wybrał Levi były naprawdę łatwe do zrozumienia. Idealny tom, by zacząć swoją przygodę z balladami i literaturą piękną. Nie wiedziałam więc teraz, co ważniejszego mogło być od Anastazji, dla której tak się przecież postarał. Co cię powstrzymuje, Levi?

— Erwin zarządził radę. Ma przyjechać Zakley i inne bufony ze stolicy. — fuknął, wzdychając głośniej. Zaraz po tym przyłożył dłonie do skroni i przymknął oczy na dłużej, ewidentnie próbując się uspokoić.

— Ale przecież my się miniemy! — wypaliłam od razu, nie mogąc uwierzyć, że to właśnie jemu kazali zostać.

Wciąż mimo wszystko byłam Kapitanem Oddziału Szturmowego i nie miałam pojęcia dlaczego Smith nie chciał mnie na tak ważnym wydarzeniu widzieć. Nie wiedziałam też co prawda, czego będzie ono dotyczyć i nikt nie chciał mi o tym szczególnie powiedzieć. Wciąż jednak uważałam się za tyle istotną, by chociaż mnie o nim poinformować. Dowiedziałam się natomiast teraz i to przez czysty przypadek. Cudownie.

— Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? — wymamrotałam niezadowolona, zakładając zagubiony kosmyk włosów za ucho.

— Ciul wie. — mruknął mi Ackerman w odpowiedzi.

Wzruszył przy tym ramionami, a następnie ponownie oparł się o białe deski, odwracając głowę w moją stronę. Brwi choć chwilę wcześniej miał zmarszczone, pozostawił teraz w neutralnym ułożeniu, a spojrzenie skierował mimowolnie na moje usta. Nawet teraz potrafił wyczuć odpowiedni nastrój i złagodzić sytuację samymi swoimi czynami. Wciąż gestami przyspieszał rytm mojego serca oraz wywoływał ciarki na ciele. Nie musiał się przy tym nawet specjalnie starać. Wystarczyła sama jego obecność przy boku.

Po tym znowu przeniósł wzrok wyżej, spoglądając prosto w moje oczy, a następnie wyciągnął ramię za moją szyję, by bez wahania się do mnie przysunąć. Przycisnął nas do siebie mocno i dość niespodziewanie, a głowę schował od razu w zagięciu mojej szyi, jakby w taki właśnie sposób próbował poprawić sobie humor. Ja natomiast cieszyłam się jego obecnością i ciepłem, rozpływając się we wzmożonej woni jego wody kolońskiej.

Ciemne kosmyki łaskotały mnie po policzku, a dotyk jego ciała mimowolnie sprawiał, że czułam się lepiej. To był pierwszy raz od kilku miesięcy kiedy nareszcie mogliśmy spędzić czas tylko we dwójkę. Przyznam, że mocno się stęskniłam zarówno za nim jak i za tym miejscem.

Po tym jak zniknął Bowman myślałam, że będę mieć wystarczająco dużo czasu, żeby poczuć spokój. Uważałam, że moje życie nareszcie zwolni, a ja będę z radością witać każdy nowy dzień od wyprawy do wyprawy. Po śmierci Suzanne zdałam sobie jednak sprawę jak bardzo się myliłam. Smith za namowami Yazmin dołożył mi nowych obowiązków, które musiałam wypełniać jako Kapitan.

Wspólnie z Hanji jeździłam poza mury, by brać udział w eksperymentach i wraz z moim zespołem zabezpieczać Oddział Medyczny. Tam gotowałam i troszczyłam się o zaopatrzenie, jako że byłam jedyną osobą, która była w stanie przygotować cokolwiek bardziej zjadliwego niż zupa z pokrzywy. Przez ten czas nawet nie śniłam, by wrócić do siedziby. Moje myśli nigdy jednak jej nie opuszczały.

Sytuacja korpusu stawała się niepewna, a ludzie coraz bardziej zaczynali się bać Erena w naszych szeregach. Obawiali się, że jest wrogiem w murach, który może zaatakować w każdym momencie lub zerwać się ze smyczy samokontroli. I chociaż im się nie dziwiłam to sam Generał nie mógł zignorować ich głosów. Potrzebowaliśmy wiedzy o tytanach, której nie posiadaliśmy, a więc i łapanki odmieńców stały się systematyczne. Byłam do nich niejednokrotnie wykorzystywana.

Dlatego kiedy po miesiącu wracałam na kilka tygodni do siedziby, starałam się cieszyć każdą najmniejszą chwilą z bliskimi jaka miała miejsce. Prawie nie odstępowałam Levi'a, odwiedzałam Anastazję razem z Alexandrem, który zdecydował się pozostać w naszych szeregach, a także przeprowadzałam treningi z nowymi kadetami oraz spędzałam czas z przyjaciółmi. Mój harmonogram był naprawdę napięty.

— Wiesz... — odezwałam się, chwytając Ackermana za dłoń.

— Hm? — mruknął, nawet nie siląc się by na mnie spojrzeć.

Wyglądało na to, że nawet na sekundę nie zamierzał się ode mnie oddalać, a tylko bardziej się do mnie przysunął. Jedną z dłoni odszukał tę należącą do mnie, a następnie złączył je razem, przeplatając swoje palce razem z moimi. Udowadniał mi tym, że nie tylko ja potrzebuje w pewnym stopniu czułości, ale on pomimo swojej chłodnej osobowości również. Momentalnie dzięki temu zrobiło mi się ciepło na sercu.

Mimo lat i zaufania jakim oboje do siebie pałaliśmy, wciąż nie potrafiłam jednak zapomnieć, jak wyglądało to wszystko między nami na samym początku. Wrogich spojrzeń, ostrej wymiany zdań, wzajemnej arogancji oraz uczucia, które zaczęło pojawiać się wraz ze zrozumieniem tego, że to wszystko jest tylko kopułą ochronną.

Nasze szczere wymiany zdań, drobne gesty, które zmuszały mnie do działania oraz zbiegi okoliczności, jakie pozwoliły mi po czasie dostrzegać toksyczność tego wszystkiego. Dopiero teraz gdy mnóstwo chwil razem wypracowaliśmy, a równie dużo zostało już pomiędzy nami powiedziane, byłam w stanie zorientować się jak nieporadna w naszej relacji stawałam się z czasem.

Levi zawsze był zaborczy i zasłonięty swoim egoizmem. To zawsze ja musiałam go przeprosić, skruszyć się przed nim oraz powiedzieć co takiego źle zrobiłam. Za każdym razem osobiście przeżywałam jego złe humorki, ucieczki oraz niezdecydowanie, dodatkowo się tylko stresując. Nie raz robiło mi się wtedy przykro i nie raz przez niego wtedy płakałam. Stawiałam sobie odrealnione cele, których jakimś cudem dosięgałam oraz otwierałam się na innych, oddając im wszystko co mogę oraz posiadam.

Teraz chociaż Ackerman nauczył się w pewnym stopniu odpokutowywać za swoje niewłaściwe zachowanie wobec mnie, wciąż pozostawał przy tym dawnym sobą. Nauczyliśmy się dzięki Yazmin chodzić na kompromisy, jakie oszczędzały nam większych kłótni i docenialiśmy to, co w danej chwili mieliśmy. W pewnym momencie nawet to jednak przestało mi wystarczać. Stałość w pewnym stopniu choć tak bardzo przeze mnie pożądana, równie mocno mnie przy tym nudziła. Potrzebowałam czegoś więcej niż zapewnień i wspólnych chwil, chociaż ostatnio również i ich było zbyt mało.

Po jakimś czasie mimowolnie zaczęłam oczekiwać od Levi'a gestu, na który on nigdy by się nie porwał, a przez to chodziłam wiecznie niezadowolona. Byłam tak samo zachłanna pod tym względem jak czarnowłosy, chociaż nie wiedziałam dokładnie czego od niego oczekuję. Całkiem tak jakbym pragnęła jakiegoś specjalnego dania, czując na nie apetyt, ale nie wiedziała co dokładnie mam zjeść. Pustka w głowie stawała się w tym przypadku wręcz przytłaczająca.

Za każdym razem jak powracała do mnie ta myśl, starałam się zmieniać temat i skupiać na czymś, co na szczęście nie było już tak skomplikowane. Próbowałam się kontrolować i myśleć pozytywnie, co jednak w pełni mnie nie zaspokajało. Posiadałam wiele sytuacji, do których rozwiązania przydawało się dłuższe główkowanie i akurat w tym aspekcie było to dla mnie jak najbardziej pozytywne. Nie sprawiało to jednak, że to dziwne pragnienie całkiem zniknęło.

— Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie tutaj? — zapytałam, mimowolnie uśmiechając się na myśl o naszym niegdyś dziecinnym zachowaniu.

Na starą wiśnię natrafiłam całkowicie przez przypadek, kiedy jeszcze w przypływie ekscytacji życiem na powierzchni, cieszyłam oczy darami natury. Nogi same mnie do niej poniosły, a kiedy moje oczy po raz pierwszy ją zobaczyły, byłam już pewna, że tak szybko się od niej nie uwolnię. To drzewo stało się moim magicznym miejscem, gdzie godziłam się z Ackermanem na różne sposoby oraz wspólnie spędzałam z nim czas. Było naszym zaciszem, strefą odpoczynku i pojednania. Właśnie tutaj czuliśmy się w swoim towarzystwie najlepiej.

— Ta, a co? — odburknął niewyraźnie, łaskocząc mój obojczyk delikatnym strumieniem powietrza, który wypuścił spomiędzy ust.

— Byłeś wtedy naprawdę na mnie cięty, a mimo to pozwoliłeś mi tutaj spać. — zaśmiałam się, skupiając wzrok na białych deskach ławki.

W zeszłym roku wraz z Levi'em wspólnie ją pomalowaliśmy, dzięki czemu sama ławka nie wydawała się tak bardzo zniszczona. Wystarczyło się o nią tylko trochę zatroszczyć, by wciąż dzielnie nam służyła. I chociaż nie należała do największych, a mieściła się na niej jedynie nasza dwójka, to uważałam ją za naprawdę wielką metaforycznie rzecz. Wszystko dlatego, że była tylko nasza.

— Tch, ckliwa się zrobiłaś na tych wyprawach. — prychnął wymownie Ackerman, podnosząc głowę z mojej piersi.

Widocznie nie spodobał mu się fakt, że ciągle zadręczam go pytaniami i domyślałam się dlaczego. Kiedy bowiem zdarzało mu się do mnie przytulać, raczej leżał w ciszy po prostu zamykając oczy i pozwalając sobie przy mnie na chwilę odpoczynku. Przy ilości czasu jaki poświęcał na sen miałam wtedy wrażenie, że jest to jego jedyna chwila, by mógł zmrużyć oczy.

I chociaż raczej się przy tym nie myliłam, jawnie mu na to pozwalając, to dzisiaj postanowiłam zatroszczyć się również o siebie. W końcu był to ostatni dzień, kiedy mogliśmy pozwolić sobie na taką sielankę — no przynajmniej do czasu mojego ponownego powrotu. Pojutrze znów wyruszałam z Hanji poza mury w czasie gdy on zostawał tutaj.

— W końcu mam tam urwanie głowy. — przyznałam mu rację, przypominając sobie niekończącą się niepewność, jaka towarzyszyła mi na wyprawach.

Szybko starałam się wyprzeć nieprzyjemne dla oka wizje nieudanych eksperymentów oraz same wyjazdy. Skarciłam się w duchu i wzięłam głębszy wdech, by poradzić sobie z niepokojem, który mnie nagle napełnił, a kiedy udało mi się go zwalczyć po prostu zmieniłam temat. To co dzieje się poza murami, powinno za nimi na zawsze pozostać. Miałam zbyt mało czasu z bliskimi, by marnować go na rozmyślania o tym co dopiero nadejdzie.

— Wiedziałeś, że wtedy udawałam tylko, że śpię? — zapytałam, próbując się rozchmurzyć.

Przygryzłam przy tym wargę i odwróciłam wzrok, dobrze zdając sobie sprawę, że gdybym tylko zetknęła się z kobaltem jego tęczówek, od razu bym się zawstydziła. Zawsze kiedy coś mówiłam nie spuszczał ze mnie oczu, a moje słowa stawały się dla niego bardzo ważne. Z jednej strony było to naprawdę rozczulające, choć z drugiej utrudniało ukrycie wszelkich niespodzianek, jakie dla niego szykowałam. Za każdym razem czarnowłosy wiedział kiedy coś knuje, nawet jeżeli nie miało to na otoczenie żadnego negatywnego wpływu.

— Ta, zawsze byłaś upierdliwa. — droczył się ze mną, ewidentnie będąc rozbawionym tą sytuacją.

Może nie dało się tego usłyszeć przy krótszej znajomości, jednak kiedy spędzało się z nim tyle czasu, człowiek zaczynał się już uczyć pewnych jego odruchów. Gdy był zły jego głos stawał się bardziej ostry. Momentami wręcz wydawało się jakby na kogoś syczał albo powarkiwał w ramach upomnienia. Przy napływach nostalgii raczej milczał lub odpowiadał chłodnymi półsłówkami, a kiedy cieszył się lub droczył dało się wyłapać w jego głosie charakterystyczną nutę ironii. Było to na swój sposób słodkie i wyjątkowe. Chwilami zastanawiałam się, czy on również zauważał podobne rzeczy u mnie.

— Czasami lubię wracać do tej dobrej przeszłości. — przyznałam przed nim, przybierając nostalgiczny wyraz twarzy. Wzrok uniosłam ku zachodowi, a dłonie zacisnęłam nieświadomie na jego dłoni.

— Kiedy było lepiej? Nie rozśmieszaj mnie. — prychnął, ponownie markotniejąc.

Czarne kosmyki zostały lekko przez niego potargane, a blada twarz wydawała się równie kamienna co samo usposobienie. Zauważyłam to całkiem niedawno, ale kiedy tylko w jakikolwiek sposób wspominałam o przeszłości, on od razu wydawał się być bardziej przygnębiony. Oboje mieliśmy na swoich barkach bolesny ciężar towarzyszy oraz momenty, w jakich najchętniej skończylibyśmy ze sobą w jednej chwili. Oboje cierpieliśmy na swój własny sposób.

Nie zmieniało to jednak faktu, że przeszłość nie składała się jedynie z niepowodzeń oraz odejść. Stanowiła dla nas pewnego rodzaju naukę, a także poprawiała humor przy tych lepszych wspomnieniach jakie przychodziły nam na myśl. Pewne rzeczy nigdy już do nas nie wrócą, jednak nie oznacza to, że mamy się z tego powodu smucić. Pamiętajmy o nich, ciesząc się tym co mamy oraz umilajmy sobie chwilę opowiadając o nich.

— Jakbyś w ogóle zamierzał się zaśmiać. — odburknęłam mu w odpowiedzi dość podobnie, jak on miał to w zwyczaju.

Zamiast jednak jakoś bardziej pozytywnie odebrać moje słowa, po raz kolejny przybrał na twarzy grymas i spojrzał na mnie jak na idiotkę. Czasami ciężko było sobie poradzić z jego dziwnym poczuciem humoru. Zaledwie kilka razy w ciągu roku udawało mi się trafiać w jego rozrywkowy gust za pomocą zbiegu kilku przypadkowych zdań. Ackerman widocznie wyraźnie poczuł się w tym momencie urażony moimi słowami, dlatego od razu zabrał swoją dłoń, którą go trzymałam i położył ją na kolanie, po raz kolejny tego wieczora prychając.

— Żartuję. Teraz jest mi z tobą najlepiej. — wypaliłam od razu z przesadnym zapałem.

Panicznie sięgnęłam po jego rękę i na nowo przycisnęłam ją do swojej piersi, zaciskając wargi w cienką linię. Bywały między nami momenty w jakich nie potrafiliśmy się zrozumieć, nawet jeżeli z początku wydawało się być wszystko dobrze. Występowały również chwile tęsknoty, smutku, bólu oraz współczucia.

Przestawały się liczyć jednak od razu, kiedy ta druga strona nas potrzebowała. Nieporozumienia schodziły na drugi plan, kiedy coś nas raniło lub nam zagrażało. Zawsze staraliśmy się wtedy wczuć w to wszystko i wzajemnie się zrozumieć. W taki sposób dochodziliśmy do pojednania za pomocą rozmowy lub kilku gestów. To w zupełności wystarczyło, choć było jednocześnie bardzo proste.

— Po prostu chciałabym od czasu do czasu zrobić coś, co pozostawi po sobie ślad. — zdecydowałam się powiedzieć mu, dlaczego w ogóle zaczęłam ten wątek.

Powoli uniosłam do ust jego chłodną dłoń i z bijącym sercem przyłożyłam do niej wargi. Mimo że nie było tego po mnie widać, to każda taka sytuacja w jakiej musiałam wyznać coś bardziej osobistego po prostu mnie stresowała. Rumieńce pojawiały się mimowolnie na moich policzkach, a oczy z zaniepokojeniem patrzyły na zmieniającą się mimikę twarzy mojego rozmówcy.

— Co masz na myśli? Obcego bachora do siebie nie wezmę. — mruknął mi w odpowiedzi po dłuższej chwili, marszcząc przy tym brwi. Wciąż nie rozumiał.

— Nie o to mi chodzi. — nadęłam policzki, odsuwając od twarzy nasze dłonie. Spokojnie ułożyłam je na swoich kolanach i tym razem to ja zaczęłam bawić się jego palcami.

— To o co? — dopytywał, stawiając mnie w niekorzystnej pozycji. Sama nie wiedziałam do końca o co mi chodzi.

Czułam wewnętrzną potrzebę uwiecznienia nas w rzeczywistości, jeżeli z kolejnej wyprawy miałabym już nie wrócić. Nie oczekiwałam jednak żadnego pierścionka, adopcji dziecka, czy czegokolwiek bardziej istotnego, co połączyłoby mnie z Levi'em na dłuższy czas. Wszystkie przedmioty bowiem niszczyły się, gubiły albo znikały. Pamięć o nich trwała do momentu, kiedy osoba która je posiadała również żyła. To wtedy były one dla niej wyjątkowe i choć uważałam to za wyjątkowo piękne, to jednak oczekiwałam czegoś bardziej trwałego.

Byłam żołnierzem należącym do zwiadowców. Tutaj niewiele posiadało się osobistych przedmiotów, a te noszone przy ciele w obliczu pożarcia przez tytana przepadały na zawsze. Można powiedzieć, że sama pragnęłam czegoś trwalszego, co nie zostanie po mojej śmierci oddane komuś innemu. Nikt by tego nie ukradł nawet jeżeli pamięć o właścicielach przedmiotu dawno by przepadła. Myślałam o tym już od dłuższego czasu, jednak nigdy jeszcze nic nie było na tyle dobre, bym zdecydowała się z tego skorzystać.

Pozostawiłam więc Ackermana na krótką chwilę bez żadnej odpowiedzi. Przymknęłam oczy i wyciszyłam się, by usłyszeć przemykający wśród gałęzi drzew wiatr. Wzięłam głębszy wdech, by raz jeszcze otumanić się słodkim zapachem kwiatów wiśni, a na końcu porządnie skupiłam się na tym wszystkim. Przez te kilka minut zwolniłam u siebie czas, by zdać sobie sprawę z tego, że odpowiedź miałam od początku tuż pod samym nosem.

— Już wiem! — podniosłam głos, ożywiając się obok Levi'a.

Wstałam i bez krępacji schyliłam się do moich trzewików, by po chwili wyciągnąć z nich sztylet. Z uśmiechem oraz rumieńcami zwróciłam twarz w stronę czarnowłosego, a następnie uniosłam broń na wysokość mojego policzka, przyglądając się chwilowo swojemu odbiciu w metalowej powłoce. To ostrze miało mi pomóc spełnić to, czego od zawsze skrycie pragnęłam i co już kiedyś przecież mi się udało.

— No co tak siedzisz? Chodź. — pospieszyłam go, dostrzegając, że wciąż nie ruszył się z miejsca.

Levi zmarszczył brwi, zabierając wcześniej trzymaną przeze mnie dłoń bliżej swojego pasa. gdzie znajdowała się druga jego ręka. Jakby odruchowo założył je obie zaraz potem na klatce piersiowej i prychnął wymownie, dając mi w ten sposób znać o swoim niezadowoleniu.

— Co znowu wymyśliłaś? — zapytał z wyrzutem, kiedy wciąż mu nie odpowiadałam.

W żadnym stopniu nie palił się do tego by wstać, a jedynie wciąż nonszalancko na mnie spoglądał. Momentami był uparty w swoich działaniach, całkiem jak osioł i trzeba było się mocno postarać by do czegoś go zmotywować. Już dawno dał mi do zrozumienia, że nie jest miłośnikiem kłopotliwych sytuacji, jednak nigdy bardziej mnie to nie dotknęło — aż do tego momentu.

Westchnęłam głośniej i obrzuciłam go najbardziej naglącym spojrzeniem, jakie potrafiłam z siebie wykrzesać. Spotkało się ono z jego kamienną twarzą jak ze ścianą. Wciąż nie otrzymałam od niego żadnej odpowiedzi ani ruchu, a neutralna mimika, jaką utrzymywał dalej nie ustępowała. Levi ani drgnął, całkiem tak jakby chciał mi zrobić na złość.

— No chodź. — wymuszałam na nim szorstko, decydując się podejść do niego na kilka kroków.

Nie pierwszy raz zwracałam się do niego tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zdarzało mi się to już wielokrotnie, chociażby podczas kłótni. Zawsze w jakimś stopniu wydawał się on na niego działać. Tym razem widocznie nie robił on na nim żadnego wrażenia. Miałam wrażenie, jakbym przemawiała do wyrzeźbionego z kamienia posągu.

W złości nadęłam policzki i zderzyłam z nim swoje błękitne tęczówki, by dostrzec w głębokim kobalcie iskierkę rozbawienia, która jednak rzadko się w nim pojawiała. On w głębi duszy śmiał się z mojej postawy.

— To nie jest zabawne. — odpowiedziałam mu od razu, przygryzając wargę.

Bez dalszego wypytywania po prostu nachyliłam się nad nim, marszcząc brwi. Raz jeszcze spiorunowałam go wzrokiem, po czym bez dalszego czekania na jego ruch, chwyciłam go za przedramię przyciągając do siebie. Wykorzystałam przy tym ciężar swojego ciała i przeciwwagę, by bez problemu go unieść nawet jeżeli jawnie by mi się stawiał. On sam jednak chociaż wydawał się oporny na moją inicjatywę, też jakoś bardziej mi się nie opierał. Dzięki temu sprawnie postawiłam go do pionu, ciągnąc w stronę postawnego drzewa.

Podczas tej chwili czarnowłosy nie odezwał się do mnie nawet słowem. Sztylet ciążył mi w prawej dłoni, a w uszach rozbrzmiewało bzyczenie resztek pszczół i innych owadów, które przed zmrokiem jeszcze nie zdążyły udać się do ula. Na potylicy czułam wbijające się we mnie spojrzenie, a pokryta rosą trawa moczyła moje trzewiki, uświadamiając mi tylko jak długo tutaj siedzieliśmy. Oznaczało to tyle, że musieliśmy zdążyć przed zmrokiem, by cokolwiek zrobić.

Ostatecznie udało mi się zaciągnąć tego upartego mężczyznę do miejsca, na którym najbardziej mi zależało — do pnia majestatycznego drzewa. Zawsze byłam pod wrażeniem jego grubości i wytrzymałości. To właśnie bowiem on jako trzon dźwigał całą tą ogromną oraz przepiękną koronę, która przyciągała duszę oraz wzrok. Był bardzo ważny, ponieważ zapewniał tej wiśni życie. Był jej oddechem i łącznikiem z matką ziemią. To właśnie dlatego stał się jednym z powodów mojego wyboru.

Przystanęłam w miejscu i puściłam ramię Ackermana tylko po to, by wolną dłonią z jawną fascynacją dotknąć chropowatej kory. Czułam jak serce szybko bije mi w piersi, a płuca w pełni wypełniają się powietrzem, tylko tylko po to, bym marzycielsko westchnęła. Uniosłam wyżej kąciki ust i na moment przymknęłam oczy, by po kilku sekundach odwrócić się do Levi'a i z pełną powagą oznajmić mu, po co go tutaj ciągnęłam.

— Wyryjmy tutaj swoje inicjały.

Zderzyłam z nim swoje spojrzenie i uniosłam wyżej sztylet, czując jak w miejscu styku rękojeści z moją skórą zaczyna ona przyjemnie mrowić. Już dawno nie trzymałam w dłoni niczego mniejszego od ostrzy do zabijania tytanów, więc samo wrażenie było nie do opisania. Pomyśleć, że kiedyś codziennie byłam zmuszona do używania podobnego rodzaju broni.

— Dziecinna jesteś. — prychnął mi w odpowiedzi, charakterystycznie przekręcając oczami.

Nie rozumiał tego co czuję albo po prostu nie chciał zrozumieć, dlaczego to robię. Mimo jego prostolinijnego podejścia do wszystkich spraw, postanowiłam jednak wyjaśnić mu co mam na myśli. Nie miałam czasu na to by wymagać od niego analizowania mojego toku myślenia. Dobrze wiedziałam, że taki zabieg mógłby tylko skierować jego rozumienie na zły tor, co potem zapewne skończyło by się pomiędzy nami kłótnią. Już nie raz tak było.

— Z Olivią odznaczałyśmy każdy dzień w Podziemiu, licząc w ten sposób czas. — zaczęłam tłumaczyć, nawiązując do jedynego znanego mi przykładu podobnego zachowania.

— Nawet po tym jak wtedy wróciłam do tamtej celi, ślady po mojej siostrze nigdy nie zniknęły. — uśmiechnęłam się smutno.

— Założę się, że nawet teraz wciąż tam są. — zaśmiałam się gorzko, czując jak oczy mimowolnie zaczynają mi się szklić. Wbiłam więc wzrok w jego stopy, zaczynając szybciej mrugać.

W głowie materializowałam sobie nierówne kreski na ścianach naszego lokum, które po upływie tygodnia zmieniały się w charakterystyczny płotek. Robiłyśmy je przemyconymi sztyletami lub kamieniami, by w tej ciemności mieć jakiekolwiek poczucie upływu czasu. Po tylu latach, jakie tam spędziłyśmy było ich tyle, że nie potrafiłam ich nawet zliczyć. Tylko blondynka wydawała się je dostatecznie dobrze znać. Do tego stopnia, by co roku wiedzieć kiedy powinna świętować moje urodziny.

— Dlatego proszę, uczyń mi tą przyjemność i uwiecznij coś wraz ze mną. — dokończyłam, przełykając ślinę.

Wzięłam głębszy wdech, by powstrzymać się od niekomfortowego uczucia ściskania w piersi i pospiesznie odgoniłam od siebie wspomnienia. Gdybym bardziej to wszystko rozpamiętywała, Levi znowu miałby powód by nazywać mnie beksą. Nie mogłam poradzić nic na to, że przez przebywanie w towarzystwie Anastazji i moich przyjaciół zrobiłam się aż nazbyt wrażliwa. Wśród nich wiedziałam w końcu, że moje łzy nie będą uważane za słabość, więc mogłam sobie na nie pozwalać, by zyskać potrzebną mi siłę. Nie zamierzałam wykorzystywać tej siły jednak zbyt często, ponieważ nie chciałam też nikogo więcej martwić. Uważałam, że potrafiłam poradzić sobie już ze swoimi własnymi smutkami i wątpliwościami bez nich.

— Tch, niszczenie drzew. — odpowiedział mi Ackerman w swój indywidualny sposób, przelatując pospiesznie wzrokiem po pniu.

— Pomyśl o tym jak o bliźnie. — od razu odbiłam jego komentarz, przyrównując to wszystko do ludzkich odczuć. Czasami tylko tak dało się mu coś wytłumaczyć.

— Każdy z nas je dźwiga, czasami przypominają nam one coś bolesnego, ale po jakimś czasie akceptujemy je jako część siebie. — uśmiechnęłam się w jego stronę.

Suszyłam zęby tak jak dawno już tego nie robiłam i to wszystko po to, by za pomocą gry na jego emocjach osiągnąć mój cel. Zawsze szanowałam naturę oraz jej dobro, chociaż była ona stanowczo przez człowieka wykorzystywana i niszczona. O wielu aspektach jako ludzi jednak nie rozmyślaliśmy.

Co by było, gdyby drzewa, które dają nam ciepło zimą zabrakło? Co jeśli z lasów znikłaby zwierzyna, którą jedli podróżni? Odpowiedzią było to, że koegzystowaliśmy ze sobą i jawnie na siebie wpływaliśmy. Żadne nie mogło pozostać bez strat. Ważnym było tylko to, by o tym nigdy nie zapomnieć i dbać o siebie w wolnej chwili. Tylko tak ludzie nie doprowadzą do samodzielnego wyniszczenia.

— Ona sobie poradzi, tak samo jak i my. — stwierdziłam, na nowo odwracając się ku wiśni.

Drżącą dłoń ze sztyletem przycisnęłam z siłą do kory, która wydawała się pęknąć pod moim naciskiem, a następnie pociągnęłam ostrzem energicznie w dół. Opór odznaczał się dość znacznie na rękojeści, a charakterystyczne tarcie raniło moją duszę w tak wielkim stopniu jak ja raniłam moją starą przyjaciółkę. W taki właśnie sposób powstała pierwsza kreska, a za nią również i kolejne, które uformowały się w kanciastą literę "N", pochodzącą od mojego imienia.

Po tym gdy skończyłam oznaczać moim znamieniem pień, odsunęłam się od niego na dwa kroki do tyłu, by odpowiednio ocenić jej rozmieszczenie. W tamtym też momencie zostałam całkowicie zaskoczona przez zdolność cichego kroku Ackermana, który podkradł się do mnie na tyle blisko i ostrożnie, bym tego nie zauważyła. Zderzyłam się bowiem plecami z jego piersią o mało nie krzycząc z przestrachu.

W ostatnim momencie zdążyłam ugryźć się w język i nadąć policzki w złości. Kątem oka dostrzegłam jego obojętny wyraz twarzy i lśniące tęczówki, skupiające się na mojej ręce. Levi choć wcześniej narzekał i jawnie ze mnie drwił, to teraz w milczeniu wysunął z mojej dłoni sztylet tylko po to, by o wiele bardziej sprawnie nakreślić obok mojego inicjału sporej wielkości plus oraz krzywe "L", które odpowiadało jego imieniu.

Z zaskoczeniem patrzyłam na jego zdecydowane ruchy oraz zręczność. Podziwiałam zapał z jakim to robił, mimo że na zewnątrz wcale tego nie wyrażał. Już samo to, że tym razem mnie posłuchał przyprawiało mnie o rumieńce na twarzy.

— Zadowolona? — mruknął mi do ucha, gdy skończył. Gardłowy dźwięk pobudził moje zmysły i wyprowadził z chwilowego otumanienia.

Sztylet wsunął mi niepostrzeżenie z powrotem do buta, a ciepło jego oddechu od prawej strony owiało moją szyję, wywołując na moich plecach gęsią skórkę. Przed oczami miałam nasze inicjały połączone w starej wiśni na wieczność, a za plecami mężczyznę, którego ubóstwiałam ponad wszystko.

Przez to w jakim napięciu przez ostatni czas trzymał mnie Ackerman moje uczucia tylko wydawały się tylko potęgować. Byłam bowiem osobą, która zawsze wszystko bierze sobie do serca, nawet jeżeli stara się coś sobie wyperswadować. Dlatego już sama obecność Levi'a za plecami, jego woda kolońska oraz mięśnie odznaczające się przez materiał na moich plecach, potrafiły sprawić, że chciałam powtórzyć naszą pierwszą kolację tutaj. Powtórzyć w każdym aspekcie.

— Kocham cię. — oznajmiłam, z cisnącym się w podbrzuszu uciskiem, który wzmógł się tylko kiedy czarnowłosy na mnie spojrzał. Było mi gorąco.

Wstrzymując oddech chwyciłam go za dłoń, którą od razu splotłam ze swoją, a następnie obróciłam bardziej głowę w jego stronę. Dzięki temu, że już byliśmy dość blisko przez ten ruch mogłam bezpośrednio zetknąć się nosem z jego policzkiem. Momentalnie także przymknęłam oczy i wydęłam nieznacznie usta, licząc na to, że po raz pierwszy to właśnie mnie uda się skraść pocałunek. Nic bardziej mylnego.

— Jesteś brudna. — chłodne stwierdzenie, które padło z jego strony od razu zabrało mi cały zapał.

Błyskawicznie się od niego odsunęłam, tracąc przy tym resztkę spokoju jaki we mnie pozostał do tej pory. Wiedziałam, że nie przepadał za brudem, ale jakoś nigdy nie narzekał, kiedy przy podobnych okolicznościach niejednokrotnie lądowaliśmy w różnych nie do końca czystych miejscach. Przyszłam do niego od razu po powrocie z wyprawy. Zdążyłam się jedynie przebrać, nie wspominając już o jakimkolwiek prysznicu, ponieważ bardzo za nim tęskniłam. I chociaż dobrze o tym wiedział, to i tak potrafił mi to w takim momencie wytknąć. Wcześniej nie przeszkadzało mu to, gdy się do mnie przytulał. Przeklęty pedant!

— Zniszczyłeś magię chwili! — podniosłam głos, unosząc pod wpływem emocji jedną z dłoni na wysokość swojej skroni.

Zamierzałam wszcząć z nim dyskusję, by chociaż w taki sposób dać mu znać o swoim niezadowoleniu. Levi jednak nie dał mi nawet rozwinąć w tym skrzydeł, a gdy tylko otworzyłam usta, zderzając wzrok z jego kobaltowymi tęczówkami, ten schylił się i z zaskakującą szybkością przerzucił mnie sobie przez plecy. Odrzut z jakim to zrobił był tak duży, że niemal przypadkiem nie ugryzłam się przy tym w język, a sama szczęka obiła się o jego plecy. Nie mogłam powiedzieć, że mnie to fizycznie nie zabolało.

— Aaa! Levi, puść mnie! — wydarłam się od razu, kiedy zdałam sobie sprawę ze swojego położenia.

Przez nagłą zmianę pozycji lekko zakręciło mi się w głowie, a szczelny uścisk jego rąk na mojej talii przyprawiał mnie o jawny dyskomfort. Wątpiłam bowiem, że zadbał o to, by niczego przez sukienkę nie było mi w tej pozycji widać, nawet jeżeli zawieje wiatr. Ja pierdole!

— Gdzie mnie niesiesz? — zapytałam, kiedy ten w ciszy zaczął coraz bardziej oddalać się od pnia starej wiśni.

Jej korona z każdym jego krokiem, robiła się mniejsza, a słodki zapach nikł w nozdrzach za sprawą większego wiatru w otwartej przestrzeni. Ackerman wciąż jednak milczał, usilnie pokazując mi w tym momencie, że to on ma ostatnie słowo do powiedzenia.

Z desperacji zaczęłam uderzać go po plecach, licząc na to, że chociaż przez swoją krótką cierpliwość zdołam zmusić go do odpowiedzi. Darcie się jak Hanji na pół korpusu bowiem w żadnym stopniu mi nie odpowiadało, nie wspominając, iż sama Zoe również była już w siedzibie i nie przegapiłaby takiego przedstawienia. Nic więc dziwnego, że nawet i uderzenia odpuściłam po dłuższej chwili jego chodu. Takie zachowanie również rzucało się mocno w oczy. Co by tu zrobić?

— Idziemy się wykąpać. — krótka odpowiedź z jego strony padła niespodziewanie i cicho, niemal równo w momencie, gdy weszliśmy na plac treningowy. Widocznie czekał aż się uspokoję.

Levi rzadko zachowywał się jak idiota i może dlatego, że idiotą raczej nie był, a przynajmniej starał się, by go za takowego nie postrzegano. Kiedy jednak męczył się wewnętrznie, by coś mi przekazać, wolał dużo częściej działać, wcześniej mnie w żaden sposób przed tym działaniem nie ostrzegając.

I chociaż przyczyniło się to do wielu nieporozumień między nami, to stanowiło również coś magicznego w naszej relacji. To właśnie dzięki takim działaniom wciąż zapewniał mi rozrywkę. Za pomocą jego aspołecznej strony osobowości, mogłam analizować jego zachowanie i coraz lepiej go poznawać. Coś jednak nie pasowało mi w tym co powiedział.

— My? — wydukałam na głos, biorąc bardziej gwałtowny wdech.

Im dłużej człowiek miał kontakt z tym gburowatym człowiekiem, tym więcej dostrzegał. Powiedział o nas w liczbie mnogiej, a to musiało już coś oznaczać. Zwykle tak nie robił.

Przygryzłam wargę w stresie. Poczułam na brzuchu jak mięśnie jego ramion się napinają, a on sam prycha pod nosem, jakby to co siedzi mu w głowie oraz samo jego zachowanie, było najprostszą do zrozumienia rzeczą na świecie. No przepraszam, że nie czytam ci w myślach.

— Myślałaś, że przez ten miesiąc też za tobą nie tęskniłem? — stwierdzenie w formie pewnego rodzaju pytania, wyślizgnęło się z jego ust hardo.

Brzmiał tak jakby był zły, chociaż jednocześnie cieszył się z mojej obecności. Jego dłoń zsunęła się przy tym przypadkowo trochę niżej, zahaczając częściowo przez materiał o mój pośladek, a ja mimowolnie zagryzłam policzek od środka, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku.

Przełknęłam ślinę i przymknęłam oczy, znowu czując znajome ciepło oraz ucisk w dole brzucha, które zaraz rozeszło się po reszcie ciała. Ciarki oraz gęsia skórka na nowo pojawiła się na moim ciele. Uśmiech sam mimowolnie pojawiał się na ustach, a w głowie zaświtał pomysł, że mógł to wszystko nieporadnie planować od początku. Mój Levi...

— W takim razie, chodźmy.

****

Słońce przebijające się przez chmury, które ogrzewało ciało. Górujące nad główną ulicą budynki, które przyprawiały mnie o ściskające w piersi uczucie nostalgii, a także klimat samego miasta, jaki przyczyniał się do tego, że chciało się żyć. Ze smutnym uśmiechem spoglądałam na rodziny ze swoimi pociechami, które wyszły na spacer. Patrzyłam na ich lśniące miłością oczy oraz zaaprobowane bocznymi straganikami wyrazy twarzy. Obserwowałam chwile beztroski, gdy znaleźli moment dla siebie pomiędzy przeplatającymi się w ciągu doby obowiązkami i nasłuchiwałam ich rozczulających chichotów.

Ten dzień niemal w każdym calu przypominał mi ostatnie chwile jakie spędziłam w gronie swojej starej rodziny. I chociaż teraz te wspomnienia były jedynie pożółkłym obrazem pewnego rodzaju ciepła w moim sercu, to powracały do mnie za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do stolicy — do Mitras.

Nie ważne jak bardzo bym się nie starała, po prostu nie potrafiłam o nich zapomnieć. Nie umiałam porzucić wspomnień dzieciństwa, które mnie ukształtowały. Mimo tego co zrobili Harry i Layla na zawsze pozostaną moimi rodzicami, nawet jeżeli byli nimi jedynie pod względem czysto biologicznym.

Dawniej biegałam po tych ulicach, bawiąc się w ganianego z okolicznymi dziećmi, a teraz jechałam po tej samej kostce na moim wierzchowcu, obserwując to wszystko z perspektywy osoby trzeciej. Nie popędzałam Black'a, rozkoszując się spokojną przejażdżką i atmosferą tego bogatego miejsca.

Moje trzewiki z przyjemnym ściskiem zalegały w strzemionach przy szybkim kroku konia, a pod białą koszulą na moim ciele, odznaczały się przyjemne powiewy wiatru. Była wiosna, a temperatura wręcz zachęcała do tego by wywlec się z domu, więc większość mieszczan decydowała się chociaż na krótkie przechadzki.

Po drodze mijałam umalowane szlachcianki, które dzięki swoim wdziękom próbowały zwrócić na siebie uwagę przejeżdżających biznesmenów, a także prostych cywili, jacy ze swoimi wiklinowymi koszykami ruszali na zakupy. Wszyscy w przeciwieństwie do mnie prowadzili normalne i spokojne życia. Ekscytowali się chwilową obniżką cen na jednym ze straganów albo okresowymi festynami. Nie wiedzieli czym są tytani, a ich istnienie było dla nich tak odległe jak płynące po niebie chmury.

Ja cieszyłam się natomiast, że ryzykiem i poświęceniem mogę przyczyniać się do ich uśmiechu oraz bezpieczeństwa. To właśnie dzięki korpusowi byli w stanie dalej żyć w błogiej nieświadomości. Dawało mi to jawną satysfakcję, czyniąc całą drogę do domu Bielerów przyjemną. Czerpałam swoją osobą całą tę atmosferę i starałam się utrwalić sobie w głowie pozytywny obraz pięknego miasta, które było maską dla Podziemia kryjącego się tuż pod stopami.

Wiele rzeczy pozostawało niezmiennych, ale jeżeli nic nie można było na to poradzić, nie należało się nadmiernie tym przejmować. Serce biło mi szybciej na myśl o miejscu, w którym spędziłam dzieciństwo, ale oddech normował się od razu, gdy orientowałam się, że nawet wtedy moi rodzice wciąż gdzieś ze mną tam byli - nad moją głową. Zresztą nie tylko oni. Nikt nigdy na dobre mnie nie zostawił. Dużo zależało od kąta patrzenia po tych wszystkich latach.

— Tatusiu! Ciocia już jest! — przyjemny dla ucha głosik dotarł do mnie już w momencie, kiedy podjechałam pod przytulnie urządzony ganek znanego mi domostwa.

Pod oknami zasiane zostały kwitnące na czerwono pelargonie, a odstający od murku metalowy pałąk, do którego Alexander przywiązał swojego konia, obrósł w bluszcz. Wszystko było niezwykle zielone i żywe, co tylko przyczyniało się do jak najbardziej pozytywnego odbioru tego miejsca. Człowiek aż chciał tutaj wracać.

Z cisnącym się na usta uśmiechem, poprawiłam włosy, które zawiewał mi do oczu wiatr, by następnie oprzeć stopę na jednym ze strzemion i powoli zsunąć się z grzbietu mojego konia. Podeszwy z głośnym stukotem zetknęły się z żużlowym podłożem, a sam kwiecisty zapach owiewający okolicę, budził mnie do życia. To właśnie dzięki temu, że zamieszkiwało tutaj tak wiele gospodyń, można było się poczuć tak sielsko.

— Ciocia! — skrzypienie drzwi frontowych oraz piskliwy głos, sprawiły, że od razu zwróciłam w ich kierunku swój wzrok.

Momentalnie także uśmiech powiększył mi się na ustach, a ciepło rozlało się po klatce piersiowej, przywołując na moje policzki charakterystyczne zaczerwienienia. Drobna sylwetka stała w progu emanując radością, która bez wątpienia wiązała się z moim przyjazdem. Wyrosła od czasu kiedy po raz ostatni ją widziałam.

— Anastazja! — odkrzyknęłam.

Drobną rączką podtrzymywała drewno, odznaczając się na brązowym tle jesionowych desek swoją trawiastą sukienką. Żółte hafty słoneczników przy kołnierzyku ładnie współgrały z jej opaloną cerą oraz białymi zębami, a we włosach tkwił samotny kwiat piwonii o fioletowym kolorze.

Burza kręconych włosów w odcieniu kasztanów plątała jej się na głowie, tworząc coś na wzór artystycznie wyglądającego kołtuna, a czekoladowe tęczówki wydawały się lśnić w słońcu. Jechałam tutaj cały dzień, by móc się z nią zobaczyć.

Dziewczynka nie czekała długo, ponieważ kiedy tylko usłyszała swoje imię z moich ust, z uśmiechem ruszyła w moją stronę. Jej brązowe trzewiki odbiły się kilka razy od ganka z przyjemnym dla ucha stukotem, a wiatr podwiał nieznacznie materiał sukienki, ukazując mi falbany i białe pończochy. Wyglądała jak szykowna młoda dama, która przypadkiem zabłądziła w lesie, gdzie napotkała wiosnę we własnej osobie.

— Przyjechałaś. — jej przyjemny dla ucha głos, gdy objęła mnie swoimi drobnymi ramionami, napełnił mnie ciepłem. Tęskniła za mną.

— Witaj, słoneczko. — zagadnęłam, przyciskając ją do siebie jedną z dłoni.

Mimo, że czas zaczął przesypywać mi się przez palce jeszcze przed dwudziestką, to kiedy patrzyłam na rozwój osób, które nie tak dawno mogłam bujać w ramionach, aż łezka kręciła mi się w oku. Kilka lat temu Anastazja była niecierpliwym dzieckiem, które nie dawało mi spać po nocach, a dzisiaj zaczynała siedem lat, sprawnie posługiwała się elementarzem i z własnej woli sięgała po jedne z moich ulubionych książek.

Chociaż sama mimo starań nigdy nie mogłam mieć dziecka, ona stała się podczas tego czasu jego małą namiastką. Humor poprawiał mi jej szczery uśmiech, a w rozmowach napawała mnie optymizmem. Była dla mnie na tyle ważna, bym przy jakiejkolwiek wizycie w mieście zaczęła się mimowolnie zastanawiać nad tym, czy przypadkiem nie ma wokół czegoś, co mogłabym jej kupić. Pragnęłam jej dobra ponad wszystko i chciałam, by mimo braku matki przy boku, czuła się wysłuchana oraz szczęśliwa.

Nim się obejrzałam brunetka zaczęła mnie nazywać ciocią i traktować jak godną następczynię Suzanne, której nigdy nie udało mi się nawet poznać. Mimo to wiedziałam, że nie będę jej w stanie Anastazji całkowicie zastąpić. Są w naszym życiu bowiem osoby, których czas nie zmiecie, a serce nie zapomni, nawet jeżeli nigdy nie stanęły one na naszej drodze. Takie rzeczy po prostu się wie.

Uśmiechnęłam się smutno, gdy dziewczynka podniosła głowę do góry, by na mnie spojrzeć. Musiałam przyznać, że rosła jak na drożdżach na kuchni Agnes Bieler. Sięgała mi bowiem już ponad pas i jawnie się z tego powodu cieszyła, nie raz wypominając mi z dumą ten fakt. To były chyba jedyne chwile kiedy w taki sposób się wywyższała, jakoby jej drażliwość na punkcie wzrostu została od kogoś zapożyczona. Gdybym tylko ja kogoś takiego znała.

To zabawne, że jako dzieci tak bardzo chcieliśmy jak najszybciej stać się dorośli, a kiedy to już nastąpiło, to oddalibyśmy wszystko, by na nowo wrócić do czasu dzieciństwa. Szkoda, że zapał młodych lat, nie pozostawał z nami, gdy naprawdę go potrzebowaliśmy. Można nazywać szczęściarzami tych, którzy zdołali utrzymać umysł dziecka w dojrzałym ciele. Sama też nigdy do takowych nie należałam, chociaż starałam się zachowywać tego pozory. Ponieważ gdy na twarzy widniał uśmiech, trudno było się domyślić, że coś wewnątrz może nas smucić. I było to w porządku do momentu, kiedy demony z jakimi się mierzyliśmy nas nie przerastały.

— Co u ciebie? — spytałam łącząc swoje spojrzenie z jej brązowymi tęczówkami.

Poprawiłam uchwyt na uprzęży swojego konia, a następnie uniosłam jedną z brwi, by przypatrzeć się poszerzającemu uśmiechowi na jej twarzy. Przypominała mi teraz trochę Hanji, której udało się złapać za murami jednego z bardziej wymagających odmieńców. Brakowało jej jedynie charakterystycznych dla okularnicy rumieńców i samych szkieł, bez których Zoe nigdzie się nie ruszała. Mimo tego i tak uważałam, że wygląda słodko.

— Pomogłam babci zrobić ciasto! Chodź spróbować. — pochwaliła się, z entuzjazmem wskazując palcem w stronę drzwi frontowych.

Podskoczyła wesoło na nogach, a następnie pisnęła wesoło na widok swojego ojca, który podążał krok w krok za nią. Ja natomiast sprawnie podążyłam wzrokiem za nią i natknęłam się na znajome błękitne tęczówki, z którymi nie spotkałam się od ponad miesiąca.

Alexander stał w progu niemal w identyczny sposób jak wcześniej jego córka. Oparł się ramieniem o futrynę i nostalgicznie uśmiechnął na mój widok, nie wypowiadając przy tym żadnego zbędnego słowa. Jedynie spokojnie przyglądał się naszej dwójce.

Mój oddział mimo że nie rozpadł się całkowicie, to na wyprawach rzadko bywał w komplecie. Bieler bowiem choć postanowił zostać w naszych szeregach, nie był w stanie brać udziału w dłuższych ekspedycjach, które nagminnie były mi teraz zlecane. I chociaż nie wpłynęło to na naszą zdolność bojową w większym stopniu, to dość mocno nas od siebie oddaliło.

Widywałam go dużo rzadziej niżeli bym chciała, a i na same wizyty w stolicy brakowało mi czasu. Wszystko musiałam ze sobą łączyć, by w krótkim czasie spotkać i wyściskać tych, których zamierzałam. Przez to nawet nie próbowałam zastanowić się nad tym, czy moi podwładni utrzymują ze sobą kontakt, co było niestety negatywnym aspektem mojej pozycji w korpusie zwiadowczym. Chciałam w końcu, żebyśmy stanowili pewnego rodzaju rodzinę.

Sam mężczyzna nie zmienił się jednak tak bardzo jak inni. Nie zapuścił włosów jak Gregor ani nie ściął ich bardziej jak Aurelia. Dalej był tym samym Alexandrem, którego poznałam na placu treningowym. Wciąż był tak samo wiekowym i silnym mężczyzną, jaki zapewniał nam podporę mimo braku swojej obecności. Był naszą mentalną barierą napędzającą nas do akcji. Stawiał się na większości ważniejszych wypraw, które mogły przysporzyć nam kłopotu i obdarzał wszystkich swoim niezastąpionym wsparciem.

Kiedy zmarła mu żona nie dał się pokonać negatywnym emocjom i odbudował siebie dla ukochanej córki. Nawet jeżeli resztki jego miodowych włosów zdążyły do reszty posiwieć, wciąż był członkiem naszej zwiadowczej rodziny. Cieszyłam się, że zdecydował się z nami zostać mimo ryzyka. I chociaż nie przyznałam się przed nim nigdy otwarcie do tego, że nie zgadzam się, by poświęcił się do reszty rodzinie, to w duszy czerpałam radość z jego obecności obok mojego ramienia. Byłam pod tym względem okropną hipokrytką.

— Z przyjemnością. Pozwól mi tylko przywiązać Black'a. — odpowiedziałam Anastazji po kilku minutach otępienia, gdy jej ciepła rączka zetknęła się z moją dłonią.

Uśmiechnęłam się pocieszająco, dostrzegając błagalne spojrzenie jakie mi posyłała. Było mi głupio, że przez zwykłe zapatrzenie dałam jej powód do wątpliwości w tak ważnym dla niej dniu. Nawet jeżeli było to tylko ciasto i chwilka rozkojarzenia, to wciąż należała się właśnie jej. Nie chciałam tracić z nią żadnego momentu, tak samo jak dostrzegać w jej wyrazie twarzy smutku. Dzieci nigdy nie powinny przedwcześnie wiedzieć co siedzi w głowach dorosłych.

— Dobrze, dam babci znać. — ucieszyła się, z rumieńcami na twarzy rzucając się w stronę Bielera. Z niezwykłą zwinnością przemknęła obok niego i zniknęła w holu, kierując się zapewne w stronę kuchni, gdzie — jak się domyślałam — już czekała na nią Agnes z porcelaną do rozłożenia na stole.

Wzięłam większy wdech i spuściłam wzrok na swoje skórzane buty w celu uniknięcia pewnego rodzaju niezręczności, która mimo moich starań i tak się pojawiła. Obawiałam się, że po takim czasie nie będziemy już potrafili ze sobą tak swobodnie rozmawiać. Mimo że Alexander wciąż był w moich oczach jak ojciec, którego troski nigdy w większym stopniu nie doświadczyłam, to to uczucie nigdy nie przestawało mnie dręczyć. Ceniłam go jako członka swojej rodziny, więc czułam się źle z tym, że w taki sposób go zaniedbuje. Jakbym się jednak nie postarała, nie potrafiłam tego zmienić.

Głośniej przełknęłam ślinę tylko po to, by z bijącym w stresie sercem ruszyć w stronę metalowego pałąka, który przymocowany został do kamiennej ściany. Koń energicznie potrząsnął głową na mój gest, pozbywając się zapewne drażniących go owadów, które w zatrważającej ilości pojawiały się o tej porze roku. Nie wyraził także zaniepokojenia obecnością szarej klaczy Bielera, a tylko dzielnie za mną ruszył. Na szczęście chociaż tym razem udało się obejść z nim bez większych cyrków.

Ja sama natomiast niemal nie potknęłam się na własnych nogach, przesadnie skupiając się na każdym kroku. Trzęsącymi się dłońmi zaczęłam obwiązywać skórzany pasek wokół metalu, z sekundy na sekundę irytując się bardziej jego fakturą. Przez to, że należał on raczej do śliskich, by nie niszczyć dłoni podczas jazdy, teraz ciężko było mi go gdziekolwiek sprawnie przymocować. Przygryzłam więc wargę, próbując zrobić z nim coś bardziej efektywnego, co jednak w żadnym stopniu mi nie wyszło. No kurwa mać!

— Nie mogła się doczekać aż przyjedziesz. — niski głos po mojej prawej sprawił, że na chwilę znieruchomiałam.

Bieler podał mi swoją pomocną dłoń i sprawnie odsunął mnie od Black'a, sam zabierając się za stworzenie odpowiedniego węzła. Materiał jego lnianej koszulki napinał się za sprawą jego sprawnych ruchów, a ja przypatrywałam się temu wszystkiemu jak zaczarowana. Alexander posiadał w tym duże doświadczenie, więc dobrze sobie z tym radził. Mimo że widziałam to jednak już któryś raz, wciąż pozostawałam pod dużym wrażeniem. Ciekawe, czy kiedyś też będę robić to tak szybko.

— Myślałem, że nie puszczą cię przez zebranie. — zagadnął do mnie, zaciskając odpowiednio więzy.

Przez tą krótką chwilę całkowicie zdążyłam zapomnieć o tym, dlaczego w ogóle obawiałam się kontaktu z nim. Te uczucie zniknęło w otchłani mojego umysłu tak, jakby nigdy nie istniało. Zamiast niego pojawiło się natomiast ogromne wsparcie, szczęście oraz pewnego rodzaju oddanie. Z jakiegoś powodu najchętniej bym go teraz uściskała. Za nim również się stęskniłam.

— Na szczęście nie zaprosili mnie na nie. — przyznałam, oblizując przy tym usta.

Skupiłam wzrok na jego profilu i lekko się uśmiechnęłam, ciesząc się, że on również wydaje się być w dobrym humorze. Ten dzień stanowił w końcu pewnego rodzaju słodko - gorzkie oddanie z naszej strony. On był przy Suzanne w dniu przyjścia na świat Anastazji i cieszył się jej pojawieniem, a dzisiaj świętował upływ kolejnego roku gdy jego córka zdobywała kolejny rok w swoim życiu bez jej udziału.

Podejrzewałam, że podobnie jak ja nie potrafił zapomnieć i żałował, że kobiety nie było tutaj z nami. Nie chciałam przesadzić z tym stwierdzaniem jako fakt, jednak tak to właśnie osobiście odbierałam, a pod tym względem byliśmy z Bielerem akurat podobni. Życiowo emocjonalni i życiowo pechowi.

— Och, rozumiem. — odparł spokojnie, odwracając się frontowo do mnie.

Jedną z dłoni poprawił szelki, które trzymały jego sztruksowe spodnie w kolorze kawy z mlekiem na swoim miejscu, a drugą wsadził do kieszeni, skupiając się na mnie już doszczętnie. Zmierzył mnie pobieżnie swoim błękitnym spojrzeniem, a następnie smutno się uśmiechnął. Całkiem tak, jakby dokładnie wiedział, że myślę o tym samym.

— Jak się trzymasz? — zapytałam odruchowo, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Przygryzłam wargę, a następnie podeszłam do Black'a, by sięgnąć do siodła, przy którym umieściłam bagaże.

Przed wyjazdem starannie zapakowałam wszelkie ważne rzeczy, które kazał przekazać Bieler'om mój czarnowłosy Kapitan. Levi oczywiście wszystko osobiście zabezpieczył, zdając sobie sprawę, że nie mam w gestii zwyczaju, by sprawdzać, czy niczego po drodze nie zgubiłam. Dlatego teraz zajęło mi trochę, nim bezpiecznie zdjęłam tomik i porcję herbat z grzbietu mojego wierzchowca.

— Jest ciężko, ale stabilnie. — Przyznał, odkaszlując. — Dajemy radę.

Starał się mnie zapewnić, że mimo wszystko nie potrzebuje mojego wsparcia, choć przy tym jednocześnie dobrze zdawałam sobie sprawę, iż bez niego byłoby im ciężko. Swoją pensją utrzymywałam ich rodzinę na wyższym poziomie, dzięki któremu mogli przenieść się do stolicy. To dzięki mnie Agnes nie musiała pracować, a Alexander mógł sobie pozwalać na przerwy w czynnej służbie. Pragnęłam przychylić im nieba, którego sama nigdy nie dosięgłam.

Wiele osób mnie zdradziło, a większości to ja wbiłam nóż w plecy. Niewielu ufałam, a tak wielu przy mnie pozostało. Niektórzy nie poddali się i trwali przy moim boku, ucząc mnie jak otwierać się na świat, a inni po prostu odchodzili. Zdawałam sobie sprawę, że miałam w tym całym nieszczęściu również wiele szczęścia. Za wszystkim kryła się druga strona, jaką jedynie wystarczyło dostrzec.

Nie zaprzeczałam, że bez nich pewnie prędzej czy później również udałoby mi się zmienić, ale z całą pewnością nie byłabym tą samą osobą, jaką jestem teraz. Potrzebowaliśmy ludzi, którzy pozwolą nam wyciągnąć skrzydła tak samo bardzo jak ryba potrzebowała wody. Ponieważ przez darowany nam los, po prostu prościej było iść z kimś.

Życie byłoby inne gdyby te sześć osób, które będzie niosło naszą trumnę po śmierci, stanowiło naszą podporę gdy jeszcze byliśmy wśród nich.

— Tutaj masz zaliczkę za ostatnie kilka miesięcy i mały dodatek od Levi'a dla An. — wyjaśniłam, odwracając się znów w stronę mężczyzny.

Podeszłam do niego, wręcz wciskając mu w dłonie swój bagaż, a następnie odeszłam na kilka kroków do tyłu i skupiłam wzrok na swoich butach. Liczyłam przy tym, że Bieler będzie miał na tyle cierpliwości, żeby samemu odwiązać kilka węzłów, które trzymały tobołek razem, ponieważ ja nie miałam już do tego głowy. Dobrze zdawałam sobie sprawę jak bardzo upierdliwa może być troska ze strony Ackermana. Przygryzłam wargę i wzięłam głębszy wdech, by pozbyć się nieprzyjemnego uczucia duszności w piersi.

— Jakbyś jeszcze czegoś potrzebował, daj znać. — dodałam, gdy mi nie odpowiedział.

Nigdy nie pytałam Alexandra jak czuje się z tym wszystkim. Utrzymywałam ich, choć jednocześnie miałam wystarczająco środków na własne potrzeby. Pensja Kapitana dawała mi więcej możliwości niż potrzebowałam.

Wśród murów istniało jednak przekonanie, które mogło zniechęcać do przyjęcia tego rodzaju pomocy, szczególnie dla kogoś tak honorowego jak Bieler. Ludzie uważali bowiem powszechnie, że to właśnie mężczyzna jako głowa rodziny powinien dać radę zadbać o swoich bliskich. Mogło to więc sprowadzać nieprzychylne spojrzenia na jego nazwisko i dumę. Byłam jednak zdania, że gdyby mu to jakoś przeszkadzało, po prostu by mi o tym powiedział. Mimo to, niepokój pozostał.

— Dziękuję. — wyraz wdzięczności z jego ust dał mi pewnego rodzaju ulgę.

Przestąpiłam z nogi na nogę, a następnie by zająć czymś swoje ręce, poklepałam mojego konia po boku. Zdziwiłam się przy tym jak bardzo potrafiła się w słońcu nagrzać jego ciemna sierść. Musiałam pamiętać żeby przynieść mu potem wody.

Nie to w większym stopniu zaczęło mnie w tym momencie jednak martwić. Było mi głupio, że jako jedyna nie przygotowałam nic, co uszczęśliwiłoby Anastazję w tym szczególnym dniu, ale nie miałam też serca, by przyłączać się do prezentu jaki zrobił jej Ackerman.

Nie przyłożyłam w końcu do niego ręki. To on poświęcił na to wszystko część swojego prywatnego czasu. Nie chciałam mieć później wyrzutów sumienia, że w tak prosty sposób pozbyłam się problemu. Musiałam stawić czoła przeciwnościom.

— Masz pomysł co mogłabym dać jej na prezent? — zapytałam, niepewnie unosząc wzrok na Alexandra.

Myślałam, że będzie mną zawiedziony albo co gorsza — zły. Podczas obcowania z ludźmi przyzwyczaiłam się do przewidywalnych zachowań, które były oparte w większości na doświadczeniach losowych. W każdej chwili można było dostać wiadomość o powrocie, ponieważ jeden z murów upadł. W każdym momencie jeden z członków drużyny mógł stracić życie, gdzie nie było czasu, żeby urządzić mu godny pogrzeb ani zakopać ciało. Z każdym takim wydarzeniem uczyłam się jak odpowiednio na nie reagować. Nigdy nie istniał na to jednak jakiś sprawdzony schemat. Wiele zależało od wyczucia czasu oraz stanu emocjonalnego drugiego człowieka.

Raz zdarzyło mi się ratować osobę, która z jakiegoś powodu chciała ze sobą skończyć. Zwiadowczynię, której twarzy nigdy nie zdarzyło mi się zapomnieć, a o duszy tak pięknej, że gdyby ta tragedia doszła do skutku, nigdy nie potrafiłabym sobie tego wybaczyć. Owszem, po drugim człowieku czasami nie dało się czegoś spodziewać. Zawsze jednak powinno się chociaż próbować, ponieważ minimum atencji i podejrzeń z naszej strony może uratować komuś życie.

Alexander ku mojemu zdziwieniu podszedł do mojego pytania całkowicie łagodnie. Uśmiechnął się w moim kierunku promiennie, a jedna z brwi drgnęła mu nieznacznie. Po raz kolejny potraktował mnie jak wspierający ojciec, który niczego nie miał mi za złe. Otulił swoimi niewidzialnymi ramionami i wsparł w niezwykły oraz nieopisany sposób, którego nikt nie potrafił podrobić.

— Zapomniałaś?

— Nie! W żadnym razie! — zaprzeczyłam natychmiast, odruchowo podnosząc głos.

Mimo, że nie wydawał się wcale zdenerwowany, ja i tak nie potrafiłam zachować spokoju. Nie obawiałam się już niczego, jednak wciąż nie udało mi się zapanować nad nadmierną gestykulacją oraz przepraszającym tonem. Stał przede mną bowiem człowiek, któremu zależało na Anastazji w tak dużym stopniu jak i mnie. Nie potrafiłam nie okazać swojego zaangażowania więc zaczęłam mu się tłumaczyć.

— Po prostu dopiero co wróciłam zza murów i nie miałam czasu, żeby cokolwiek dla niej zrobić albo kupić. — mamrotałam panicznie, na samym końcu łapiąc głębszy wdech.

— Rozumiem.

Bieler zaśmiał się pod nosem, po czym powoli do mnie podszedł, co zmusiło mnie nijako do uniesienia wzroku. Biernie zachęcał mnie do domostwa, mijając mnie z lewej. Jednocześnie przy tym wciąż wydawał się na mnie czekać. Od razu starałam się odwzajemnić jego uśmiech, próbując zakryć wypływający mi na twarz rumieniec, który zdradzał stopień mojego zakłopotania. Był kochany.

— Na rynku jest mały festyn. Myślę, że mogłabyś z nią na niego pójść. — zaproponował mi swoim basowym głosem.

— Naprawdę? — dopytałam z niedowierzaniem.

Niegdyś często o takich słyszałam, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się na żadnym pojawić. Rodzice jedynie obiecywali mi, że kiedyś się na niego razem wybierzemy, ale swojej obietnicy nigdy nie dotrzymali. Należało to bardziej pożądanych przeze mnie wydarzeń, kiedy jeszcze miałam ich przy swoim boku. I chociaż kiedyś oddałabym za to wszystko, teraz stanowiło to dla mnie tylko element przeszłości, o której najchętniej chciałabym zapomnieć. Za bardzo bolała.

— Na pewno się ucieszy. — potwierdził mi Bieler, kładąc pocieszająco dłoń na moim ramieniu.

Zachowywał się tak, jakby dobrze zdawał sobie sprawę z tego jak mogę się czuć. Nigdy co prawda nie dowiedział się z moich ust o tym jak wyglądało moje życie. Łączyło nas jedynie to co teraz i dawniej, a nic z moich osobistych wspomnień czy to z Podziemia, czy z początku służby nie miało na naszą relację wpływu. Ukształtowało mnie życie, ale to on pojawił się w nim, by pomóc mi przez całą resztę przejść. Ja starałam się robić również to samo dla niego i tak było dobrze. Dzisiaj oboje nie chcieliśmy rozdrapywać starych ran, kierując ku sobie wsparcie. Najważniejsze było szczęście Anastazji.

— W takim razie pójdę.

****

— Babciu spójrz! Wujcio Levi zrobił mi tomik! — radosny krzyk solenizantki odbił się echem od ścian w jadalni.

W chwili gdy Agnes kończyła myć naczynia, po pomieszczeniu rozbrzmiał dźwięk małych stóp, a w progu pojawiła się brunetka z ogromnym uśmiechem na twarzy. Dziewczynka trzymała w ręce wykonany przez Ackermana prezent, a oczy świeciły jej tak, jakby zaraz miała się rozpłakać, chociaż na jej twarzy nie malowało się rozgoryczenie. Na policzkach miała rumieńce, a sama niemal się nie przewróciła, potykając się o własne nogi.

Szybko złapała równowagę przytrzymując się koszuli, stojącej przy blacie Niny, a następnie podbiegła do starszej kobieciny, rozkosznie ciągnąc ją za dół spódnicy. Agnes zawsze miała tutaj pełne ręce roboty, a dodatkowa opieka nad pociechą Alexandra, zaskakująco nie wydawała się jej męczyć. Była wielozadaniowa i wyjątkowo otwarta, dodatkowo przy ukochanej wnuczce zawsze potrafiła utrzymać swój cięty język na wodzy.

— Zobacz! Ma nawet ładne rysunki! — brunetka pokazywała palcem na prowizoryczną filiżankę, którą Ackerman sam koślawo naszkicował.

Zadziwiające było to, że mężczyzna nawet użył kredek, chociaż nikt na dobrą sprawę nie miał pojęcia, skąd mógł je w siedzibie zwiadowców wytrzasnąć. Jedynie Kastner wydawała się podejrzewać, że mogła to być zasługa pewnej okularnicy lub w ostateczności wyjątkowo nadpobudliwej pani psycholog.

Wdowa kątem oka spojrzała na zrobiony przez Levi'a kajecik, podciągnęła wyżej rękawy i zaczęła mimowolnie opłukiwać naczynia, które wcześniej starannie umyła. Wszystko to robiła z nietypowym dla niej, kamiennym wyrazem twarzy, jakby w taki sposób wewnętrznie chciała czarnowłosemu dopiec. Ich dwójka z niezrozumiałego bowiem dla nikogo powodu od pierwszego spotkania darła ze sobą koty.

— Śliczny, aniołku. — wymamrotała pod nosem, starając się brzmieć bardziej uprzejmie.

Widziała jak jej wnuczka cieszy się na podarunek ze strony Kapitana, więc też nie mogła zareagować tak, by przygasić ogniki tlące się w jej oczach. Zła Anastazja należała bowiem do tego rodzaju dzieci, z którymi nie warto było zadzierać. Potrafiła z zemsty podlać kwiatki w okolicy roztworem wody z solą, tak by wszystkie w pełni rozkwitu kielichy, następnego dnia stały się żółte.

— Ciociu, ucałuj go ode mnie. — rozkazała, nadymając policzki w gestii szantażu.

Odwróciła głowę w kierunku Niny i zmrużyła oczy, niemo grożąc jej wymownym spojrzeniem. Robiła to na tyle poważnie, że kobieta poczuła jak po plecach przechodzą jej ciarki. Ciekawe skąd się tego nauczyła...

— Ucałuje, ucałuje. — powtórzyła po dziewczynce Katner, unosząc dłoń na wysokość swojej skroni.

W taki też sposób jej to obiecała, a mała odpuściła, z wdzięcznością kiwając w jej stronę głową. Przy swojej babci nie stała jednak długo, ponieważ nie dość, że do samego wyjścia na festyn pozostało niewiele czasu, to jeszcze kobieta nie lubiła, gdy po prostu marnowało się chwilę. Kiedy przebywało się tutaj dłużej, można było zauważyć, że Agnes wręcz nie znosiła biernego trybu życia.

Aktywnie brała udział we wszystkich zgromadzeniach gospodyń, uczęszczała na przyjęcia organizowane przez arystokratów oraz wykłócała się o wiele prostych aspektów życia codziennego, dzięki którym wszystkim było lżej. Ostatnim razem chociażby kiedy Kapitan odwiedzała ich cztery ściany, była świadkiem jak staruszka poucza jednego ze sprzedawców, że powinien szybciej liczyć monety ze względu na ogromne kolejki do niego. Jeszcze wcześniej uświadamiała odpowiednio gońca, który zgubił jej przesyłkę, na którą czekała od kilku dobrych tygodni. Innymi słowy gdy tylko jej się podpadło, miało się się przewalone.

— A teraz idź się ubierać. Nina zaraz do ciebie dołączy. — Agnes wtrąciła w tą rozmowę swoje cztery grosze bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Posłała Anastazji jednoznaczne spojrzenie, za którego sprawą brunetka od razu puściła jej kwiecistą spódnicę i odsunęła się na kilka kroków do tyłu. Dziewczynka cicho przytaknęła swojej babci, chowając tomik za swoimi plecami, a następnie w ciszy wybiegła z kuchni, kierując się wprost do swojego pokoju. Widać, że była kobiecie wyjątkowo posłuszna.

Wdowa tylko czekała aż stukot małych trzewików dostatecznie się oddali, by westchnąć męczeńsko i odłożyć część naczyń na suszarkę, znajdującą się na pobliskiej szafce. Pospiesznie otarła dłonie z wody i resztki mydlin, a następnie odwróciła się w stronę Kastner, która wciąż siedziała przy stole, przyglądając się jej sprawnym ruchom.

— Czy nie mogłaś wbić temu pedancikowi do głowy, że wystarczą nam już jego zestawy herbaty przesyłane gońcem co miesiąc? — spytała wprost, nie owijając niczego w bawełnę.

Od kiedy tylko Ackerman pokłócił się z nią o swoją kolekcję herbat, poprzysiągł sobie, że udowodni Agnes, iż naprawdę jest ona tak rozmaita jak o niej opowiadał. Cyklicznie wysyłał jej więc kilka torebek w ramach potwierdzenia, nie mogąc przełknąć swojej męskiej dumy. I chociaż wiele jej odmian jeszcze nie posiadał, to wyszukiwał je szczegółowo po mniejszych dystryktach i masowo zamawiał, tylko po to by udowodnić jej swoją rację. Nina nie pamiętała już kiedy ostatni raz przejawiał tak duży upór oraz arogancję w stosunku do czegoś, jednak w tym przypadku pobił chyba wszystkie swoje rekordy. Nienawidził przegrywać, więc wdał się w spór z emerytką jak bardzo absurdalnie to nie brzmiało.

I chociaż kobieta nie miała tak wielkiego samozaparcia jak on, a także w kilku listach wytknęła mu, że nie potrzebuje już więcej herbaty i nawet przyznała się do swojego błędu - on wciąż nie poprzestał. Całkiem tak jakby stało się to jego przyzwyczajeniem. Pokochał drażnienie Agnes Bieler, tylko dlatego, że kiedyś nazwała go "tchórzem".

— Byłabym wdzięczna, gdybyś wytłumaczyła mu, że nie mieszczą mi się w szafkach. — odparła stanowczo Bieler'owa, mimowolnie wskazując dłonią na jeden z mebli.

Kastner mimowolnie podążyła wzrokiem za jej ręką i mało nie zachłysnęła się powietrzem, kiedy rzeczywiście natknęła się na przewiązane sznurkiem, drewniane drzwiczki. Były one złączone rączką z sąsiednim regałem, a samo mocowanie chroniło zapewne przed wysypaniem się ze środka większej ilości aromatycznych saszetek. Wdowa w najmniejszym stopniu nie żartowała, co zdradzał również jej zirytowany wyraz twarzy.

Zmarszczyła brwi, poprawiając warkocz swoich siwych włosów na ramieniu, tylko po to, by ostentacyjnie prychnąć. Zaraz po tym poprawiła podwinięte do łokci rękawy swojej białej koszuli i zacisnęła pięści na materiale czarnej spódnicy. Widocznie powstrzymywała się przed dokonaniem rękoczynów, chociaż Nina nie miała pojęcia czy raczej próbuje zamordować Ackermana na odległość, czy może tylko przypomina sobie gdzie zostawiła najbliższy nóż.

— A jakby miał jakieś wątpliwości, to pobij mu w moim imieniu te jego zestawiki porcelany, co się nimi tak szczyci przy swoich wizytach. — wycedziła przez zęby, zaraz potem przybierając słodki uśmiech na swoją pomarszczoną twarz.

Mimo że jej ton nie zdradzał w większym stopniu wrogości w stosunku do czarnowłosego, to Kapitan i tak dobrze wiedziała, że było to jedynie pewnego rodzaju przykrywką. Agnes nie należała bowiem do choleryczek i nie zamierzała się zniżać do ich poziomu. Swoje obelgi wypowiadała z niespotykanym szacunkiem i samokontrolą. Wiedziała jak coś sformułować, by wywarło na człowieku to wrażenie i miała w tym duże doświadczenie. Nie lubiła też kiedy sprawy załatwiało się na pół gwizdka, posługując się krzykiem jako środkiem przekazu. Należała do wysublimowanych użytkowników subtelnych uszczypliwości, które jednak potrafiły zostać zapomniane, kiedy w domostwie pojawiał się Levi.

Niegdyś należała do wyższych sfer i to właśnie dzięki swojemu ciętemu językowi była w stanie się tam utrzymać tak długo. Arystokracja rządziła się intrygami i nawet kobieta mogła stać się kimś bardziej wpływowym jeżeli tylko odpowiednio potrafiła zmanipulować swoim mężczyznom. Dobre serce Bielerów skłoniło ich jednak do zamieszkania na wsi i odcięcia się od całego tego fałszywego towarzystwa. Tam tylko kobieta dodatkowo dojrzała.

— Rozumiem, to również przekażę, Agnes. — zakłopotała się Kastner, próbując wybrnąć z nieciekawej sytuacji.

Uciekała wzrokiem na ściany, by uniknąć jej tęczówek w odcieniu chłodnego błękitu, a ostatecznie także podniosła się z krzesła. Ostrożnie dosunęła mebel do stołu, uważając przy tym by zbytnio nim nie szurać, a potem wyprostowała się i założyła dłonie za plecami, oczekując na jakiś gest ze strony staruszki. Przez cały ten czas oczywiście lekko się uśmiechała, potwierdzając wdowie, że jakoś przekona do jej zdania upartego Ackermana.

Wiedziała, że kobieta potrafiła być zaborcza i nie bała się wyrażać swojego zdania, jednak wciąż ciężko było jej się do tego przyzwyczaić. To, że ktoś tak jawnie groził Najsilniejszemu Żołnierzowi Ludzkości, nie bojąc się konsekwencji z jego strony, nie należało w końcu do zachowań spotykanych codziennie. Nie dało się do tego przywyknąć, a nawet czuło się pewnego rodzaju ekscytację, kiedy to sam Ackerman przyjeżdżał wraz z Kapitan do stolicy, by spotkać się Anastazją. Kłótnie Levi'a i Agnes z pewnością należały do niezapomnianych.

— Dziękuję, kochanie. — Agnes na głos wyraziła swoją wdzięczność, znacząco łagodniejąc kiedy znajomy odgłos trzewików na nowo rozniósł się po korytarzu.

Nie trzeba było długo czekać, żeby podekscytowana wspólnym wyjściem na miasto Anastazja, wychyliła się zza rogu i obrzuciła kobiety swoim błagalnym spojrzeniem. Alexander poprawił jej włosy, przez co teraz na czubku głowy związaną miała twarzową kitę, oplecioną zieloną wstążką, a wcześniej wplątana w kosmyki piwonia zniknęła. Nie było po niej nawet żadnego śladu w postaci pyłku, czy czegoś podobnego.

— Ciociu, gdzie ty? — zapytała z lekkim przeciągnięciem. Zaróżowione policzki odznaczały się na bladej skórze, a drobny uśmiech błąkał się na jej ustach. Nie sposób było kazać czekać jej dłużej.

Nina więc jeszcze raz w gestii wyrazu odpowiedniego szacunku do starszych, jeszcze raz zerknęła na Agnes. W ten sposób czekała na jej potwierdzenie i wewnętrznie cieszyła się, że może uciec spod naporu wzroku tak zdecydowanej kobiety. Osobiście oczywiście pałała do niej dużą sympatią, jednak musiała przyznać, że kiedy była z nią sam na sam, po prostu nie potrafiła powstrzymać cisnącego się w jej piersi stresu pomieszanego ze strachem.

— Bawcie się dobrze. — zażyczyła im staruszka, posyłając w stronę wnuczki naprawdę ciepły uśmiech.

Był on oznaką ich zakończonej wymiany zdań oraz sygnałem do tego, że Kastner ze spokojem może opuścić kuchnię. Brunetka więc sprawnie odwróciła się na pięcie i ruszyła za dziewczynką prosto do wyjścia, wciąż czując jednak na potylicy przeszywające spojrzenie Agnes.

****

— Dziękuję za cierpliwość, ślicznych Pań. — niski baryton poinformował nas o zakończeniu przez mężczyznę pracy. 

Wyglądał na młodego, przy czym zatrważająco dobrze znał się na swoim fachu. Blond włosy zawiązane miał z tyłu głowy w kitę, a na korpusie zarzucony komplet charakterystyczny dla typowych artystów. Poplamiona farbami koszula w odcieniu beżu, spoczywała na jego klatce piersiowej, a na nogach założone zostały sztruksowe, ciemne spodnie wraz z powszechnymi w społeczeństwie trzewikami. Chociaż na początku nie wzbudzał on mojego zaufania, za namowami Anastazji, zgodziłam się na jego usługi. 

Od razu po jego słowach zgarbiłam się, by ulżyć zdrętwiałej od stałej pozycji szyi. Dziewczynka zresztą również kręciła się na moich kolanach, z dumą spoglądając na mnie zza ramienia. Wcześniej uparła się, żeby przeznaczyć pieniądze na coś mniej czasochłonnego, jednak ja stanowczo nalegałam, by poświęciła mi chociaż chwilę w tym miejscu. 

Co prawda zamierzałam wcześniej udać się do innego malarza, jednak w życiu trzeba było iść na kompromisy również z dziećmi. Chciałam żeby brunetka miała udane urodziny, więc przystałam na jej zachciankę. 

— To my serdecznie dziękujemy. — wyraziłam mężczyźnie swoją wdzięczność, tarmosząc przy tym niesforną Bieler po włosach. 

Kilka kosmyków wyślizgnęło się z jej kity, obluzowując się spod zielonej wstążki, a dziewczynka cicho zachichotała, zsuwając się  pospiesznie z moich nóg. Uciekła w ten sposób z mojego zasięgu, oddalając się ode mnie na sporą odległość. Sprawnie podbiegła do blondyna i z zaciekawieniem przyglądała się, jak zdejmuje ze statywu papier. Łatwo poszło. 

— Oto portret. — oznajmił, podając jej rezultat swojej godzinnej pracy. 

Wystarczyło tylko trochę jego uwagi, by pąsowy róż przebił się przez biel jej pulchnych policzków. Widząc to, jak onieśmiela w ten sposób zwykle pewną siebie Anastazję, uniosłam kącik ust ku górze. 

Brunetka rzadko wychodziła z kimś na tego rodzaju przechadzki. Alexander nie mógł w pełni oddać jej siebie, a i sama Agnes choć bardzo żwawa, coraz częściej się też męczyła. Dlatego właśnie tyle radości sprawiało mi patrzenie na to, jak dziewczynka doświadcza życia i integruje się z innymi na swój własny sposób. Nawet jeżeli nawiązywała kontakt ze starszym od niej o ponad dwadzieścia lat mężczyzną. Liczył się tylko fakt, by szła przez życie z odwagą. 

Z utrzymującym się pozytywizmem zdecydowałam się wstać i podejść do ich dwójki. Kiedy jednak podniosłam się do pionu, od razu tego pożałowałam. Nieprzyjemne mrowienie ogarnęło moją lewą nogę, na której spoczywał wcześniej ciężar brunetki, a ograniczenie w kończynie uniemożliwiło mi sprawne ruchy. Oznaczało to tylko tyle, że Anastazja była już na tyle duża, iż wyrosła z przesiadywania godzinami na moich kolanach, a to sprawiło, że raz jeszcze poczułam jak w piersi rośnie mi nieopisane uczucie nostalgii. Trochę to smutne. 

Ostatecznie jednak pokonałam nieprzyjemny niedowład w kończynie i zbliżyłam się do ich dwójki. Prawą z dłoni sięgnęłam do podręcznej torebki, którą ze sobą zabrałam i wyjęłam z niej wcześniej ustaloną z mężczyzną sumę pieniędzy. Następnie dołączyłam do Anastazji, przyciągając ją do swoich bioder za ramię, co spotkało się tylko z jej urokliwym uśmiechem. 

— A tutaj zapłata. — odparłam, wyciągając w stronę malarza dłoń z banknotami. 

Blondyn pochwycił je sprawnie, od razu skupiając na nich całą swoją uwagę. Skrupulatnie je przeliczył, oddzielając od siebie każdy papierek, a kiedy suma mu sią zgodziła, serdecznie się do nas uśmiechnął. 

Co prawda takiego rodzaju dochód nigdy nie należał do dość pewnych, jednak przy szczęściu oraz talencie wyjątkowo się opłacał. Ludzie chcieli mieć swoje wizerunki utrwalone na papierze, by o kimś pamiętać, mimo, że materiał ten był tak zdradziecko nietrwały. 

To, że o nie dbali, czyniło je jednak wyjątkowo długowiecznymi. W taki sposób mimo swojej ceny, warto było skorzystać z możliwości ich posiadania. 

— Życzę Pani miłego dnia! — odparł, skupiając wzrok również na Anastazji. 

Dziewczynka jednak nawet nie uniosła na niego wzroku, a tylko w stresie bawiła się podszywką rękawa swojej sukienki. Uśmiechnęłam się na jej widok, a następnie z wdzięcznością skinęłam głową malarzowi. Chyba wystarczyło jej nawiązywania kontaktów społecznych na dziś w tak dużym nasileniu.

— I wzajemnie! — odpowiedziałam mu, dyskretnie łapiąc brunetkę za dłoń. 

— Chodźmy, Anastazja. — nakazałam zaraz po tym, ciągnąc ją łagodnie w stronę wyjścia. 

Nie było to pomieszczenie co prawda dość duże, jednak znajdowało się w idealnym punkcie strategicznym. Gdy stolica organizowała bowiem festyny stało nijako w samym ich centrum. Należało do kamienicy pod fontanną i kusiło rycinami szlachciców zza szyb. Było także wyjątkowo przyjazne, a kolorowe szkice stanowiły pozytywne przełamanie monotonnej przestrzeni szarych budynków.

Nigdy jakoś specjalnie nie zwracałam jednak na takie miejsca uwagi, a wyróżniały się one dla mnie z przestrzeni dopiero wtedy, kiedy naprawdę ich potrzebowałam. To Anastazja tak naprawdę mnie tam zaciągnęła i byłam jej z tego powodu wyjątkowo wdzięczna. Sama pewnie po raz kolejny bym je przeoczyła w natłoku myśli. 

Ostrożnie zamknęłam za sobą przeszklone drzwi, a następnie oddaliłam się razem z brunetką w mniej zatłoczone miejsce. Dzwonek wybrzmiał za nami, a zaraz potem wplątałyśmy się w zatrważający tłum ludzi o różnych stanach społecznych, którzy wyszli z domostw, żeby się zabawić. 

Festyn przywiał do centrum  dużą ilość osób. Zdecydowanie większą niż ta, która pojawiła się w miasteczku, w jakim bywałam z przyjaciółmi. Musiałam szczelnie trzymać rękę dziewczynki, by jej nie zgubić, a jedyną bardziej efektywną formą przemieszczania się, stały się zaułki. Tylko w nich można było wyróżnić istnienie takiego pojęcia, jak przestrzeń osobista. 

Tak naprawdę dopiero dalej od rynku można było cieszyć się spokojem festynu. Stragany zostały porozstawiane tak, by nikomu nie przeszkadzać, a i zdecydowanie mniejsza ilość cywili krążyła po obrzeżach. Dzięki temu dało się spokojnie spacerować i skupić na najważniejszych osobach. To tylko potwierdzało fakt, że czasami nie trzeba było się afiszować by zrobić na kimś wrażenie, a proste rzeczy i oddalenie się od centrum wydarzeń potrafiło dać nam o wiele więcej. Otwierało umysł na wiele spraw i pozwalało się zaangażować. 

Z radością podchodziłam z Anastazją do co ciekawszych straganów, obserwując jak brunetka przygląda się wyrobom ręcznym. Patrzyłam jak poszukuje stoisk z wolną literaturą i chłonęłam jej szczęście całym sercem, nie potrafiąc spuścić z niej wzroku, kiedy rzeczywiście takowe odnalazła. Ciekawe, czy to właśnie tak rodzic cieszył się z czasu jaki spędzał ze swoim dzieckiem.

Kupiłam jej parę książek od jednej z miłych staruszek, która wyprzedawała majątek swojego życia, a następnie spacerowałam, od czasu do czasu zatrzymując się z małą by trochę odpocząć. Nie trwało to jednak długo, ponieważ choć moje wyćwiczone kończyny potrafiły wytrzymać kilometrowe wycieczki, krótkie nóżki dziecka nie były już tak samo wydajne. 

Kiedy w końcu ta oznajmiła mi, że bolą ją nogi, stwierdziłam iż nawet jeśli wciąż chciałam z nią tutaj pozostać, musiałam uszanować jej zdanie. Nim jednak ruszyłyśmy w drogę powrotną, postanowiłam wykorzystać tymczasową pustkę na ulicy, by nadać jej dniu podniosłego znaczenia z mojej strony. 

Przystanęłam więc w miejscu i zaczekałam chwilę, by brunetka zorientowała się, że również wymagam od niej tego samego. W milczeniu obserwowałam jak odwraca się i z pytającym spojrzeniem podbiega do mojego boku, ciągnąc mnie za materiał spodni. Była przy tym naprawdę ostrożna, przez co nie bałam się, że może się wywrócić. 

— Coś się stało, ciociu? — spytała mnie swoim rozczulającym tonem, przez co dziwnego rodzaju ciepło rozlało się po mojej klatce piersiowej. Martwiła się o mnie. 

Uśmiechnęłam się do niej promiennie i poprawiłam pospiesznie włosy, które zachodziły mi na twarz, tylko po to, by następnie przed nią ukucnąć. Dzięki temu miałam jej twarz na wysokości oczu i mogłam dokładniej przyjrzeć się jej pulchnym rysom twarzy oraz malującym się na policzkach rumieńcom. To sprawiło, że wręcz musiałam powstrzymać się od tego, by jej do siebie nie przytulić. W ostatniej chwili zatrzymało mnie jej pytające spojrzenie oraz uniesione ku górze brwi. Opamiętałam się, by momentalnie poszerzyć swój uśmiech i chwycić w dłonie jej mniejsze ręce. Nawet jeżeli stresowało mnie coś takiego, musiałam się z tym zmierzyć. Zaczęłam mówić. 

— Chciałabym życzyć ci wszystkiego co najlepsze w dniu twoich urodzin. — Przełknęłam ślinę, szybciej mrugając. — Żebyś zawsze była taka uśmiechnięta i podążała drogą, którą uznasz za własną. 

— Żebyś nie zapomniała o tym co cię ukształtowało i pamiętała, że zawsze możesz na mnie liczyć. — sprawnie wyliczałam, pesząc się tym, z jaką uwagą jestem wysłuchiwana. 

Pragnęłam, by to co mówię było proste i wartościowe. Anastazja bowiem choć nie skończyła jeszcze domowej edukacji, należała do osób naprawdę inteligentnych. Była wysoce oczytana jak na swój wiek i potrafiła patrzeć między wierszami, dzięki czemu łatwiej było jej się porozumieć z ludźmi. Nigdy nie zatraciła intuicyjnego człowieczeństwa. 

Jej niewinność i ciepłe spojrzenie, wciąż pełne nadziei, sprawiało, że zawsze chciało się być u jej boku oraz po prostu jej towarzyszyć. Była energiczną kulką pozytywizmu, którego nic nie zdążyło jeszcze na tyle spaczyć, by się wyczerpała. Alexander i Agnes zrobili wszystko, by zapewnić jej spokojne dzieciństwo i w pełni im się to udało. 

Miała wszystko to, czego od zawsze mi brakowało, a ja stojąc z boku i na to patrząc, po raz pierwszy chyba nie zazdrościłam. Pogodziłam się z tym co minęło i cieszyłam, że mogę stać się malutkim odłamem czyjejś rodziny, nawet jeżeli nie jestem związana z nimi krwią. Moje słowa płynęły więc prosto serca i kierowane były nie tyle co troską, ale również i niepewnością jutra. 

— Nie ważne co ci się w życiu przytrafi, zawsze bądź sobą. Ponieważ to jaka jesteś, czyni cię najlepszą wersją ciebie. — skinęłam głową, ukradkiem wyciągając z torby efekt pracy malarza, u którego byłyśmy wcześniej. 

Spojrzałam na malunek kątem oka, a następnie nieznacznie odchyliłam się od brunetki, tylko po to, by ostrożnie wsunąć go w jej drobne ręce. Anastazja z uwagą patrzyła jak to robię i uśmiechała się słodko, posyłając mi skrzące się spojrzenie. 

Miałam przy tym nadzieję, że ucieszyły ją moje słowa, choć prezent z pewnością nie równał się w żadnym stopniu z tym, jaki przygotował dla niej Ackerman. Nie miałam co z nim nawet konkurować. Wygrał na całej linii. 

— Może to nie jest to, czego najbardziej pragniesz, ale mam nadzieję, że to przyjmiesz. — wymamrotałam, gdy w głowie znowu pojawiły się wątpliwości. 

Człowiek całe życie walczył sam ze sobą. Cały czas pojawiała się niepewność, a decyzje musiały zapadać. Czasami trzeba było je podjąć w przeciągu chwili, a czasem posiadało się na nie miesiące albo nawet lata. To należało do trudów życia, a my musieliśmy przez nie przebrnąć, bez względu na to jak bardzo nas to wszystko przytłaczało i stresowało. 

Ręka drżała mi, gdy podawałam jej nasz portret, a spojrzenie uciekało, kiedy wejrzeć miałam w jej czekoladowe tęczówki. I chociaż wiedziałam, że widziała już rękodzieło malarza, to wciąż bałam się jak na to wszystko zareaguje. Obawiałam się reakcji dziecka, ponieważ dobrze zdawałam sobie sprawę, że wciąż jest przy tym małym człowiekiem, który mimo wszystko nie zapomni. Poza tym, bardzo mi na niej zależało. 

Pokonałam zalegającą gulę w gardle oraz stres wywołany ograniczeniami w głowie, które sama sobie nałożyłam. Podniosłam na nią spojrzenie i serdecznie się uśmiechnęłam, tylko po to by za chwilę wskazać jej palcem rumianą twarzyczkę, która została pokolorowana kredką o różanej barwie. 

— Dzięki temu nigdy nie zapomnisz swojej obecnej odsłony i mojej twarzy. — stwierdziłam, z dziwnego rodzaju nostalgią, błądząc po papierze. 

Z dumą obserwowałam jak jej skupiony wyraz twarzy powoli się rozpromienia, a brwi charakterystycznie marszczą się, kiedy wpada w zadumę. Zastanawiała się i nad czymś myślała, a jej głowa zadziwiała nie tylko wszystkich wokół, ale czasem i ją samą. Anastazja potrafiła bowiem wpaść na takie pomysły, jakich pozazdrościłby jej nie jeden dorosły. Rozwiązywała przez to wiele problemów, a Alexander i Agnes mieli przez to łatwiejsze życie. 

I chociaż nie bywałam u nich tak często jakbym tego chciała, to nawet ja zdążyłam doświadczyć małego procenta jej geniuszu, kiedy pouczyła babcię, że zgubione okulary znajdują się po prostu na jej nosie. To był pierwszy raz kiedy staruszce odebrało głos, a jej mina była naprawdę bezcenna. 

— Zobacz jak śliczna jesteś. Słodycz sama w sobie. — podkreśliłam jej wyjątkowość, tarmosząc krótko jej włosy. 

Przez cały ten czas starannie ściśnięte przez wstążkę loki, wyślizgnęły się spod zielonego materiału, opadając na boki jej okrągłej głowy. Kiedy jednak z wyczekiwaniem walczyłam, z gromadzącym się w podbrzuszu napięciem, ta po raz kolejny zdecydowała się mnie zaskoczyć. Wyprostowała się bardziej i ścisnęła rysunek w swojej dłoni, by upewnić się,  że nawet większy powiew wiatru, nie będzie w stanie jej go wyrwać. 

Jednocześnie sprawnie wyciągnęła spod sukienki srebrny wisior z zawieszką w kształcie serca, którego nigdy z siebie nie zdejmowała. Bardzo dobrze go pamiętałam, ponieważ tamtego dnia, gdy Bieler podczas ogniska przybył do siedziby wraz z Anastazją, bardzo rzucił mi się on w oczy. 

Przez to jak dziewczynka go traktowała, zaczęłam podejrzewać, że jest do niego przywiązana emocjonalnie, tak samo jak ja jestem przywiązana do obrączki, którą zawsze miałam na szyi. Nie miałam pojęcia jednak, że jest on czymś więcej niż jedynie zwykłym wisiorkiem w kształcie serca. 

Brunetka niezwykle sprawnie oraz starannie zagięła malunek, który kilka godzin wcześniej wykonał na moje zlecenie mężczyzna, a następnie wykorzystując moje wsparcie, z głuchym szczękiem otworzyła wieko serca, pod którym również zamieszczony został podobny portret. 

Momentalnie moje serce zabiło szybciej, kiedy zorientowałam się, że mała Bieler ze szczerego serca chce umieścić mnie obok osoby, którą trzymała zawsze przy duszy. Rumieniec od razu wypełzł mi na twarz, a duszność była porównywalna do tej jaką odczuwałam wielokrotnie przy samym Ackermanie. W tamtym momencie Anastazja stała przede mną jako anioł, który jest moją drogą i szczęściem, a jakiego sama zamierzam do końca swoich dni wielbić. Żadnego dziecka nie kochałam tak bardzo jak jej. 

— Ciociu! Będę nosić cię przy sercu razem z mamusią! — krzyknęła, szczerząc w moim kierunku zęby z wyraźną radością wypisaną na twarzy. 

Kiedy jednak znaczenie jej słów do mnie dotarło, skamieniałam w jednej chwili. Nagle wydawałam się już wiedzieć, dlaczego brunetka nosiła ten naszyjnik tak blisko serca i z jakiego powodu Alexander go wtedy ze sobą miał. Natychmiast pojęłam z jakiego powodu osobistość naszkicowana w środku, wydawała mi się tak bardzo znajoma i do kogoś podobna, nawet jeżeli przemknęła mi przed oczami tylko przez kilka sekund. 

W jednym momencie moje nastawienie do tego wszystkiego się zmieniło, a waga słów brunetki jeszcze bardziej urosła w moich oczach. Anastazja przez ten cały czas przemierzała świat razem z podobizną Suzanne. Zawsze miała swoją mamę przy sobie. 

— Huh? — mruknęłam nieświadomie, kiedy poczułam na sobie ciężar jej drobnego ciała. 

Sama nie wiem w której chwili, po moich policzkach zaczęły spływać łzy, a ona mnie otuliła. Nie miałam także pojęcia kiedy schowała podarowany jej przeze mnie portret, na którym razem się prezentowałyśmy. Byłam pewna tego, że jest przy mnie i stara się swoim podejściem pocieszyć moją empatyczną stronę, którą przed nią nieświadomie ujawniłam. Niewiele jednak mi to pomagało. Sama musiałam się ogarnąć. 

Czułam jak moje ciało drży, a oddech na chwilę grzęźnie w piersi. Miałam wrażenie jakbym była oderwana od tej całej sytuacji, nawet jeżeli drobne ręce wciąż usilnie wciskały moją głowę w swoje ciało, pachnące szarlotką. Po prostu zamarłam w teraźniejszości, próbując wczuć się w perspektywę osoby, której dawno już na tym świecie nie było. Łzy mimowolnie spływały mi po policzkach, kiedy cała ta sytuacja zgrywała mi się w całość, a ręce pociły się, nie potrafiąc się przy tym poruszyć. 

Anastazja wyróżniła mnie w swoim krótkim życiu tak bardzo, że nie potrafiłam zapanować nad własnym ciałem, mimo tego że tyle lat w Podziemiach się do tego przystosowywałam. Nie dało się zapomnieć  tego tak łatwo nawet jeżeli minęło już sporo czasu. Dopiero jej stanowczy i donośny głos wypuszczony obok mojego ucha, wydawał się mnie utwierdzić w miejscu, a przez to również i zezwolić na działanie. 

— Kocham cię ciociu i dziękuję! — emocjonalność wręcz się z niej wylewała. 

Dziewczynka była niezwykle szczera i nie znała pojęcia kłamstwa. Zawsze mówiła to, co w danej chwili myślała, a przez to łatwiej się też z nami komunikowała. Dzięki temu, że była w stanie wesprzeć mnie w chwili słabości, gdzie to ja powinnam się tego wszystkiego podjąć, tylko stawiało ją na wysokiej emocjonalnie pozycji. Mimo wieku była niezwykle dojrzała psychicznie, dzięki czemu jakby od razu wiedziała instynktownie co powinna zrobić. Nina, jesteś beksą. 

— Też cię kocham, Anastazja. — wydusiłam z siebie w końcu, decydując się podnieść dłonie na jej małe ramiona. 

Serce wciąż galopowało mi w piersi, a umysł podpowiadał jak może czuć się dziecko, które nigdy nie miało okazji do spotkania swojej matki. I chociaż sama nie miałam w życiu łatwo, to w pewnych względach uważałam się za szczęściarę. Miałam zaszczyt by poznać Olivię i doświadczyć trudów życia, które mnie ukształtowały. Nawet jeśli rodzice prawie nie dali mi odczuć swojej obecności obok mnie, to doceniałam możliwość poznania ich natury oraz dojrzenia ich twarzy. Wiedziałam gdzie był mój dom, skąd pochodzę, gdzie należę oraz gdzie niegdyś należałam. 

Dlatego tym bardziej współczułam osobom, którym możliwość przeżycia czegoś, co powinno być całkowicie naturalne, zostawała odbierana. Każdy powinien być wolnym człowiekiem, który może spełniać swoje marzenia. Każdy powinien mieć dom, do jakiego mógł wrócić i każdy powinien posiadać kogoś, kogo może nazwać swoją rodziną. Nikomu nie należało odbierać tych wartości. 

Życie nie było jednak sprawiedliwe, a ja chociaż w nikłym stopniu starałam się Anastazji zastępować matkę, której nie mogła odnaleźć ani w Alexandrze ani w Agnes, nie mogłam podarować jej wszystkiego. Ponieważ w pewnych aspektach ról nie dało się łatwo do osób przypisywać. W taki sposób traciło się coś bezpowrotnie.

Dlatego starałam się pozostać przy boku Anastazji i obserwować jak się rozwija. Za wszelkie skarby pragnęłam przekazać ten widok Pani Bieler i z nadzieją spoglądać w jej przyszłość. Dzięki temu, mimo że nie mogłam mieć dziecka, poczuwałam się do odpowiedzialności, by zastąpić jej w jakimś stopniu Suzanne. Nie było to kierowane jednak zazdrością, pożądliwością, czy żalem, ale miłością, którą współdzieliłam również i z Ackermanem. 

— Nawet nie wiesz jak bardzo. 

Suzanne pewnie też chciałaby to wszystko zobaczyć.

****

— Ciociu, musisz już jechać? — przygaszony głos brunetki, z niechęcią żegnał mnie tego wieczora w przedpokoju. 

Dzień upłynął nam zbyt szybko, byśmy mogły się nim wystarczająco nacieszyć, a moja wizyta w domu Bielerów wydawała się być zaledwie mrugnięciem. Słońce zdecydowanie zbyt szybko zbliżyło się do krawędzi muru, gdy wraz z Alexandrem po raz kolejny wzywana byłam na służbę. 

W moim przypadku pożegnania zawsze nie należały do najłatwiejszych, choć podczas ostatnich kilku lat, stały się niemal moją codziennością. Co kilka tygodni ściskałam bliskich z myślą, że mogę ich już więcej nie zobaczyć. Wyruszałam za mur, by zatroszczyć się o ich bezpieczeństwo i za każdym razem powracałam, by od nowa cieszyć się tym, że mogę widzieć ich twarze. 

Czasami należało to do smutnych uczuć, kierowanych w większości żalem, a czasem stawało się to pewnego rodzaju ulgą, dzięki temu, że własnymi rękami mogłam zadbać o ich dobro. Nigdy nie stanowiło to jednak niczego monotonnego. Za każdym razem wywoływało we mnie silne emocje, które ciężko było mi ukryć. Działo się tak, ponieważ zawsze starałam się żegnać z bliskimi w taki sposób, jakby miało to być nasze ostatnie spotkanie. By niczego nie żałować. 

— Tak, słoneczko. Mam swoje obowiązki w zwiadowcach, które muszę wypełnić. — odpowiedziałam Anastazji, czochrając ją uspokajająco po głowie. 

W pewnym sensie zaczerpnęłam ten gest od Levi'a. Zaciekawiło mnie, dlaczego posuwa się do czegoś takiego, skoro po prostu możne z kimś porozmawiać, ale kiedy sama po raz pierwszy zetknęłam swoją dłoń z loczkami o odcieniu ciemnego kasztana, całkowicie przepadłam. To było genialne uczucie, a nie wyglądało przy tym, by Anastazji jakkolwiek przeszkadzało. Jej włosy były miękkie w dotyku i kręciły się na palcach, tylko przyczyniając się do tego, że na dłużej chciało się zanurzyć w nich rękę. 

— Kiedy znowu przyjedziesz? — dopytywała, podążając zaraz za mną. 

Poprawiłam pospiesznie torbę na swoim biodrze, upewniając się, że wszystko ze sobą zabrałam, a następnie spojrzałam kątem oka na Alexandra. Sprawdzałam w ten sposób czy on również jest w gotowości. Kiedy jednak mężczyzna od razu skinął mi głową, natychmiast zwróciłam wzrok w stronę Anastazji.

— Postaram się jak najszybciej. Tatuś na pewno da ci znać. — wyjaśniłam, spoglądając na nią przepraszająco. 

Mocniej ścisnęłam przy tym palce na skórzanej torbie przy boku i szybciej zamrugałam. Dziewczynka jednak zamiast na mnie, skupiła wzrok na swoim ojcu, wciąż jednak wykazując jawne przejęcie moim stanem zdrowia. To skłoniło mnie do przemyśleń. Czyżby wciąż martwiła się o mnie, ponieważ wtedy płakałam? 

— Tatusiu, opiekuj się ciocią! — zmarszczyła brwi i posłała mężczyźnie nakazujące spojrzenie.

Brązowe oczka lśniły się w słońcu, a troska jaka wylewała się z niej przez dziecięce struny głosowe, ściskała mnie za serce. Mimo że jej postawa przypominała mi coraz bardziej tą Ackermena, jej drobna sylwetka skutecznie pomagała mi zachować trzeźwość umysłu. Nie była nim, a zachowywała się podobnie, choć zdecydowanie mniej gburowato.

— Ona tylko wydaje się silna, ale tak naprawdę jest strasznie niezdarna i niepewna. 

Jej słowa były na tyle szokujące, że Bieler schylił się aż, by wziąć ją na ręce. Przez cały ten czas milczał jednak, a ja powstrzymywałam się od zbytniej emocjonalności. Nawet jeżeli łzy znowu cisnęły mi się do oczu, a żołądek ściskał się z rozczulenia, nie mogłam doprowadzić do sytuacji, która podobna byłaby do tej przy składaniu życzeń. Nie mogłam zrobić z siebie beksy przy Agnes i Alexandrze. 

— Uważaj też na siebie. — cmoknęła ojca w policzek, przerywając chwilową ciszę.

Przeciąg w drzwiach przyprawiał mnie o gęsią skórkę, a półmrok sprawiał, że zmęczone oczy musiały się wysilać, by zobaczyć ich wykrzywione w uśmiechach usta. Mimo to, starałam się nie spuszczać z ich dwójki oczu, całkowicie ignorując przy tym Agnes. 

Obserwowałam jak drobne rączki przyciągają do siebie koszulę Bielera, a ten uważnie podtrzymuje jej spore już ciało. Patrzyłam ile radości sprawia małej bliskość rodzica oraz wręcz wyczuć mogłam jak bardzo im na sobie nawzajem zależy. 

To tylko kwestia czasu, gdy Anastazja znowu urośnie i zaskoczy wszystkich swoim wyglądem. Dzieci w końcu bardzo szybko się rozwijały. Momentami było to aż przerażające. Kiedy patrzyłam na ich dwójkę i stałam zaraz obok, uniosłam jednak kąciki ust ku górze. Mimo żalu gdzieś wewnątrz serca, cieszyłam się, że dzięki mnie to wszystko może wyglądać w ten sposób. 

— Zaczekamy tutaj na ciebie z babcią i upieczemy ci szarlotkę! — podniosła głos brunetka, szczerząc zęby w kierunku Alexandra.

Dawna powaga na jej twarzy nagle znikła i została zastąpiona rozkosznymi rumieńcami. Blada skóra odziedziczona po matce miała u niej skłonność do przebarwień, co czyniło ją wyjątkowo uroczą. Ciężko przez to było jej również ukryć jakiekolwiek emocje i nawet gdy się stresowała, charakterystyczny pąs pojawiał się na jej policzkach. Nikt nie uważał tego jednak za coś złego. Sama często skupiałam na jej okrągłej buzi wzrok na dłużej. Była po prostu wyjątkowa. 

— Prawda, babciu? — dziewczynka zwróciła się do Agnes, ostrożnie okręcając się w ramionach ojca. 

Kobieta stała naprzeciw nas, niemal w progu drzwi, które prowadziły na korytarz. Miała na sobie tą samą starą sukienkę, którą zwykła nosić i uśmiechała się nieznacznie, nawet nie próbując kryć pojawiających się  w tym świetle zmarszczek. Na pytanie wnuczki zdecydowanie jednak skinęła głową, mocniej ściskając w dłoniach wyhaftowaną w maki szmatkę. 

Była dobrą i uczciwą gospodynią, która zawsze dopełniała swoich obowiązków, a w nowym miejscu odnalazła się zaskakująco szybko. Nie narzekała na przeprowadzki, bo wiedziała że w stolicy będzie jej łatwiej, a poza tym kochała przygody. Kiedy na nią patrzyłam, naprawdę trudno było mi uwierzyć, że ma ona już prawie osiemdziesiąt lat. Trzymała się zaskakująco dobrze, a jej otwartość na ludzi mogła śmiało konkurować z tą, jaką miała Zoe. 

Mimo zadziorności i awangardowego charakteru bardzo ją jednak lubiłam. Zależało mi na niej równo mocno jak na Alexandrze. Zresztą nie miałam co się oszukiwać. Ważny był dla mnie każdy człowiek, który kierował się sercem w dobrej wierze i jaki kiedykolwiek okazał dobro mnie. 

Bieler rozpromienił się na propozycję córki i zaśmiał serdecznie, podnosząc Anastazję ponad głowę, tak że niemal przypadkiem nie zaczepiła ona swoimi włosami o drewniany sufit. Dziewczynka natomiast również głośno się zaśmiała, mocniej chwytając Alexandra za ramiona. Zielona sukienka podciągnęła się lekko do góry, a zgrabne nogi, wierzgały w powietrzu, jakoby zdradzając otoczeniu, że pragną na nowo zetknąć się z podłożem. 

Mężczyzna nie męczył jej jednak długo. Chwilowym przypływem adrenaliny, poprawił wszystkim humor, całkiem zmieniając wydźwięk naszego wyjścia. Zauważyłam także, że nie wspominał nigdy o tym, iż wróci później albo że gdzieś z nią wyjdzie. Nie obiecywał niczego i starał się o niczym smutnym mówić, a jedynie udowadniał Anastazji, że teraz jest dla niej. Nieświadomie przygotowywał ją na to, że może już nie wrócić. Nie powodował przy tym jednak negatywnego wydźwięku słów ani czynów.  

Mała ponadto również go zbyt wylewnie nie żegnała. Wierzyła w to, że da radę i ostrzegała go podprogowo, że mimo wszystko będzie na niego czekać. Ich rozstanie miało całkiem inny wydźwięk niż te nasze, co tylko przyprawiło mnie o dodatkowy ból głowy. Zapewne podczas drogi nie będę mogła się na niczym przez tą myśl skupić. 

— Teraz mam jeszcze większą motywację! — odparł głośniej, odstawiając brunetkę na deskach. 

Zrobił to tak ostrożnie, że nie dało się nawet usłyszeć charakterystycznego dla jej trzewików stuknięcia, w momencie gdy podeszwy zetknęły się z podłogą. Anastazja od razu kiedy poczuła jednak grunt pod stopami, oddaliła się od niego i ku mojemu zdziwieniu, raz jeszcze zbliżyła do mnie. 

Podeszła do mnie powoli, poprawiając włosy, które spoczęły przypadkiem na jej ramieniu. A następnie zatrzymała się tuż przed moimi biodrami, unosząc nieco głowę, by spojrzeć mi w oczy. Rączkami ściskała końce rękawów, w taki sam sposób jak robiła to wcześniej u malarza, a czerwień znów pojawiła się na jej pulchnych licach. Czyżby  się stresowała?

— Ciociu? — wydukała w końcu z siebie, uciekając wzrokiem gdzieś na bok. 

Przekrzywiła lekko swoją głowę i wydęła nieznacznie usta, oczekując mojej reakcji. Z pewnością się stresowała. 

— Tak, słoneczko? — dopytałam, odkaszlując pokrótce. 

Milczałam tak długo, że głos ugrzązł mi w gardle, a w strunach głosowych zdążyła pojawić się charakterystyczna chrypa. By dodać motywacji brunetce, serdecznie się jednak uśmiechnęłam i po raz pierwszy od naprawdę długiego okresu nałożyłam na twarz maskę serdeczności. Chociaż czułam się okropnie z tym, że to robię, uważałam, że jest to konieczne wyjście bym z tego wszystkiego znowu się nie rozpłakała. Nie chciałam jej zostawiać. 

Wyciągnęłam dłoń, tylko po to by położyć ją zaraz na jej drobnym ramieniu i ścisnąć za nie lekko. Z naturalną obawą także raz jeszcze tego wieczoru, przyklękłam na kolano, by porozumieć się z nią na równi. Możliwe bowiem, że to przez różnicę wzrostu, słowa tak ciężko przechodziły jej przez gardło. Nie pomyliłam się. 

— Koniecznie przekaż wujaszkowi podziękowania! Jego prezent jest piękny. — wypaliła nagle, rzucając się na mnie. 

Przytuliła się, przyciskając się do mnie bliżej drobnymi ramionami, a potem pokrótce pocałowała w policzek, niemal w identyczny sposób jak wcześniej Alexandra. To sprawiło, że również i ja poczułam na twarzy ciepło, a w piersi narosło znajome odczucie. Momentalnie szybciej przełknęłam ślinę i pokonując gulę w gardle, przymknęłam na chwilę oczy. 

— Przekażę. 

Nie dane było mi jednak przytulać jej choć chwilę dłużej, ponieważ czas nie był dla nas na tyle łaskawy. Po powrocie do siedziby musiałam się jeszcze przygotować do wyprawy i wyspać, a sama droga ze stolicy stanowiła już coś naprawdę wymagającego. Do Mitras nigdy nie było mi po drodze, jednak dla Anastazji byłam w stanie zrobić naprawdę wiele. 

Mruknięcie Alexandra i czujny wzrok Agnes, ponagliły mnie do wyjścia. Powoli więc oddaliłam od siebie brunetkę. Z uśmiechem na twarzy, poczochrałam ją po głowie i podniosłam się z klęczek, by ponownie obdarzyć mężczyznę przekonanym wzrokiem. Poprawiłam przy tym pospiesznie koszulę, która nieznacznie mi się podwinęła i przeciągle westchnęłam. Nadszedł czas. 

— Trzymajcie się. — wymamrotałam, odruchowo przyciskając dłoń do piersi w ramach salutu. 

Raz jeszcze posłałam spojrzenie staruszce i małej, by następnie odwrócić się na pięcie i ruszyć w kierunku Black'a, który przez cały ten czas czekał na mnie obok wejścia. Bieler uczynił to samo, a następnie podążył za mną, przepuszczając mnie przy tym w progu. Zaraz potem zdecydowanym krokiem przeszedł na ganek, eskortując mnie do mojego wierzchowca. 

— Do zobaczenia! — usłyszałam za plecami zjednoczone głosy, które żegnały nas przed odjazdem, gdy już zdążyłam usadowić się na koniu. 

Agnes i Anastazja machały do nas z okna, gdy w pełnym przygotowaniu już mieliśmy popędzić zwierzęta do galopu. Ich promienne twarze wystawały spomiędzy pelargonii, a dłonie rytmicznie kiwały się na boki. To sprawiło, że w jeszcze trudniej było mi opuścić miasto, w którym się urodziłam. 

Przyłożyłam pospiesznie palce do ust, składając na nich krótki pocałunek i spięłam wodze drugą z dłoni, poganiając w ten sposób Black'a. W momencie gdy ruszył, uniosłam rękę ku górze, również specyficznie odmachując kobietom. Nie patrzyłam jednak już w ich kierunku, a kilka pojedynczych łez po raz ostatni tego dnia wymknęło się spod moich powiek. 

W akompaniamencie wzniosłych emocji i dźwięku podków, obijających się o kamień wracałam do domu. Zostawiałam za sobą przy tym miejsce i ludzi, którzy sprawili, że Mitras na nowo stało się dla mnie przyjaznym miejscem. 

Do zobaczenia. 

****

Z wyższych partii domu widok był czymś wyjątkowym. Chociaż wciąż nie dało się dojrzeć chowającego się za murem słońca, to jednak dawało to całkiem inną perspektywę na główną ulicę i okoliczne domy. Nina i Alexander już dawno zdążyli zniknąć z linii wzroku, jaki się tutaj miało, a dostęp do światła stawał się coraz bardziej ograniczony. 

Latarnicy zaczynali już swój spacer po ulicach, by wysokimi pochodniami zapalać stojące przy skwerkach lampy, a życie na ulicach powoli zamierało. Ludzie dążyli do domów, w czasie gdy żołnierze zaczynali swoje nocne warty. Niektórzy zmierzali do pobliskiej gospody by zabawić się po ciężkim dniu, a jeszcze inni już kładli się do swoich łóżek. 

Dzień tak naprawdę się kończył. Po dawnych odwiedzinach Kapitan nie zostało już natomiast nic poza nostalgią i różanym zapachem na sukience. Anastazja wciąż jednak siedziała na parapecie, przez okno od czasu do czasu wypatrując czarnego wierzchowca, na którym brunetka do nich przyjeżdżała. 

Na kolanach otwarty miała tomik poezji, który dostała od Ackermana, a w małej dłoni trzymała zaparzoną przez Agnes herbatę, która przyjemnie grzała jej dłonie. Futryna była uchylona przez co chłód dostawał się do środka, w miły sposób kontrastując z parą, jaka unosiła się znad czarnego naparu. 

Brunetka popijała go od czasu do czasu, śledząc przemawiający do niej tekst kolejnego z wierszy. Charakterystyczna gorycz rozpływała się po jej języku, a myśli snuły w głowie nowe scenariusze i wizję przyszłości. Na piersi czuła chłód srebrnego wisiora, a jedną z nóg uderzała o ścianę, wystukując tylko sobie znany rytm. 

To właśnie tak też zwykle spędzała wieczory, w czasie gdy gospodyni spokojnie mogła załatwić wszystkie obowiązki związane z oporządzeniem domu. Pranie, mycie naczyń, zamiatanie, podlewanie kwiatów oraz wiele innych spraw. Za to wszystko odpowiedzialna była tylko jedna kobieta, która funkcjonowała w ten sposób w niepewności od jednej wyprawy do drugiej. 

Życie rodzin zwiadowców nigdy nie należały do całkowicie spokojnych, nawet jeżeli wydawało się normalne. Mogło toczyć się tak jak miliony innych przyzwyczajeń każdego z cywili. Różniło się jednak znacząco emocjonalnie i psychicznie. Pod tym względem wiele uświadamiało, wybaczało, a także uczyło. 

W rodzinach, gdzie jeden z członków należał do wojska, troszczyło się o siebie nawzajem. Sprawdzało się czy dana osoba niczego nie potrzebuje, czy wszystko z nią w porządku oraz czy aby na pewno czegoś niebezpiecznego się nie ukrywa. Wszystko to robiło się oczywiście z miłości. Dbało się o siebie, nawet kiedy miało się ręce pełne roboty. 

Dlatego też, kiedy na dworze zapanował kompletny mrok, a Anastazja została zmuszona do zapalenia lampy naftowej, Agnes postanowiła się upewnić, że jej wnuczka niczego nie potrzebuje. Powoli wdrapała się po schodach do jej pokoju, a następnie po chwili odpoczynku zapukała trzykrotnie do jej drzwi. 

Nie odpowiedział jej jednak żaden głos, a same wrota ani drgnęły. By nie marnować więc sił oraz o wszystkim się upewnić, kobiecina nacisnęła klamkę i weszła do środka, ciesząc się przy tym, że brunetka zostawiła drzwi otwarte. Szare spojrzenie staruszki od razu także jakby wiedziało gdzie jej szukać. Dziewczynka wciąż siedziała na parapecie, wpatrzona ze smutnym uśmiechem w tekst. Zdążyła przeczytać już ponad połowę wierszy z tomiku. 

Agnes nie chciała jej przeszkadzać, jednak nie zamierzała także pozwolić jej na pominięcie kolacji. Zbyt bardzo namęczyła się przy smażeniu naleśników, by tak łatwo jej odpuścić. Każdy posiłek ponadto uważała za ważny, ponieważ dziewczynka wciąż rosła i potrzebowała na to energii. 

Podeszła więc do niej cicho i z pokorą. Była przy tym dziwnie cicha i gryzła się w język za każdym razem, gdy chciała się głośniej wypowiedzieć. A kiedy znalazła się tuż przy oknie, spokojnie zamknęła je, spoglądając na wnuczkę, która dopiero teraz wydawała się ją zauważyć. 

Czekoladowe tęczówki wciąż były jednak zamyślone i dziwnie nieobecne. Patrzyły na Ages jak zza mgły, w czasie gdy brwi marszczyły się co rusz, przywołując na policzki drobny rumieniec. Rzadko kiedy można było zobaczyć Anastazję w takim stanie, a staruszka nigdy nie wiedziała, czy powinna się przy tym obawiać, czy nie.

— Babciu? — zapytała w końcu, bardziej przytomniejąc. 

Oblizała drobne wargi i pociągnęła nosem, co od razu uczuliło kobietę. Wdowa w duchu prosiła tylko, by mała nie przeziębiła się przez przeciąg, ponieważ na dworze wieczorami niestety nie było już tak ciepło jak za dnia. Nie zdradzała po sobie jednak zmartwienia. Starannie poprawiła kasztanowe włosy jedną z dłoni, które cisnęły się Anastazji nachalnie do ust.

— Tak, aniołku? — ponagliła ją, zastanawiając się na co wpadła jej pociecha. 

W chwili oczekiwania zabrała z jej dłoni filiżankę herbaty, by następnie odstawić ją na pobliski stolik. Potem znowu wróciła do dziewczynki i z uwagą obrzuciła ją swoim spojrzeniem, tłumiąc przy tym swoją awangardową naturę. Kiedy bowiem Alexander i inni znikali z jej domostwa, stawała się po prostu spokojną kobietą, która starała się jak najlepiej zaopiekować dzieckiem, które nigdy nie poznało swojej matki. Nie spodziewała się, że Anastazja zdecyduje się ją zaskoczyć. 

Agnes nie miała pojęcia o skrytym pragnieniu brunetki, które nosiła w swoim sercu. Nie wiedziała, że zasiane zostało, przez towarzyszące jej przez całe dzieciństwo mundury skrzydeł wolności. Nie miała pojęcia jakiego rodzaju treści Levi przekazywał jej podczas wspólnych wypadów, ani czego doświadczyła w siedzibie korpusu. Była odcięta od tych informacji, wciąż widząc wszystko to, co wpajali jej przez lata rodzice. Wojsko było dla mężczyzn, a nie dla kobiet. 

— Kiedyś chciałabym być taka jak ciocia. — odparła z iskrą żaru w oku Anastazja, gdy staruszka mało nie zachłysnęła się powietrzem. 

Zawód zwiadowcy potępiany był w murach i przywoływał wiele kontrowersji. Był to jedyny korpus, który nie przywodził na myśl pozytywnych skojarzeń, a jedynie wiążącą się z ich ryzykiem śmierć. Stacjonarni obijali się, całymi dniami balując za pieniądze podatników, a Żandarmeria nie opuszczała Muru Sina, nie raz unikając zapuszczania się także do Podziemnego miasta. 

Agnes nie widziała dla Anastazji dobrej przyszłości, jeżeli ta zamierzała udać się — podobnie jak jej ojciec — do korpusu treningowego. Dziewczyna nie miała w końcu pojęcia z czym to wszystko się wiązało oraz ile wyrzeczeń wymagało. Kierowała się sercem i wizją, jakiej nawet dorośli nie byli w stanie spełnić. Nie wiedziała na co się pisze. 

Staruszka jednak postanowiła przemilczeć ten temat. W tak młodym wieku rzadko bowiem podejmowało się poważne decyzje, które miały wpływ na resztę życia. Sama dawniej chciała zostać najznamienitszą szlachcianką o dużych kontaktach, która miałaby możliwość załatwienia wszystkiego. 

W ogóle nie myślała, że przyjdzie jej się mierzyć z taką sytuacją w jakiej była obecnie. Zaakceptowała to, co przyniósł jej los i postanowiła się do tego dostosować, by zadbać o swoich najbliższych. 

Uznała więc, że wnuczka również zmieni w późniejszym okresie zdanie i zdecyduje się na dworskie życie. Cieszyłaby się zresztą również, gdyby brunetka utknęła na stanowisku w gospodzie jako jedna z kelnerek. Pragnęła, by mogła cieszyć się długim i szczęśliwym życiem, którego w wojsku próżno jej zdaniem było szukać. 

Po krótkiej chwili milczenia, chwyciła więc delikatnie za nadgarstek małą Bieler. Uśmiechnęła się do niej serdecznie, wygładzając niektóre zmarszczki na twarzy i lekko pociągnęła ją do siebie. Sugerowała w taki sposób, że dziewczynka ma wstać, co ta niemal od razu uczyniła, zsuwając się z parapetu. 

— Chodźmy coś zjeść, Anastazja. — nakazała, a następnie jeszcze raz omiotła ją wzrokiem. 

Brunetka pokiwała jej głową ze zrozumieniem, po czym udała się ze staruszką na dół, by pożywić się, przygotowanym przez nią posiłkiem. Wyszła z pokoju, z zaufaniem trzymając swoją babcię za dłoń. Nie miała przy tym najmniejszego pojęcia, co tak naprawdę siedziało przez ten cały czas w głowie Agnes. Chociaż, może to i lepiej. Dzieci nie powinny bowiem zbyt wcześnie wkraczać w ścieżki myślenia dorosłych. 

Tomik od Ackermana zostawiła natomiast na stoliku zaraz obok pustego kubka, który gospodyni zapomniała ze sobą zabrać. Pożółkłe kartki ze starannym pismem czekały na to, aż właścicielka do nich wróci i na nowo zanurzy się w przepięknym świecie porównań oraz nawiązań. Grały na zwłokę z losem, tkwiąc otwarte na ostatniej stronie, z jaką finalnie styczność miały czekoladowe tęczówki Anastazji. 

****

— Przestań we mnie rzucać tymi śnieżkami, debilu! — krzyknęła Sasha przy kolejnej partii śniegu, która za sprawą Springera, wsunęła jej się za kołnierz.

Puchowa czapka, którą dostała od matki leżała kilka metrów dalej, zakopana nieznacznie w białym puchu, a zielony szalik z drapiącej włóczki obluzował się jej na szyi, przez co z dalszej odległości dało się zobaczyć blady skrawek jej skóry. Co prawda białe płatki nie sypały się już z szarych chmur nad ich głowami, ale wciąż było zimno. Mróz malował niepowtarzalne wzory na szybach siedziby, a z ust unosiła się para. Łatwo można było się przeziębić. 

— Sama chciałaś bitwy na śnieżki! — usprawiedliwiał się chłopak, kiedy wzburzona brunetka zrugała go. Tupnął nogą, rozkopując śnieżną pokrywę, a następnie nieznacznie uniósł ręce ku górze.

Wcale nie zabezpieczył się ponadto lepiej przed chłodem niż ona. Mimo, że na głowie miał czapkę, a na dłoniach znajdowały się rękawiczki pożyczone od Jeager'a, nie zadbał w żadnym względzie o kurtkę. Jego okrycie stanowił jedynie płaszcz  to w dodatku do połowy rozpięty. W rezultacie czego paczka przyjaciół z daleka mogła obserwować podskakujący na jego klatce piersiowej sweter o barwie ziemi. który też z resztą był na niego za duży. 

Braus z rumianymi od zimna policzkami i ustami pełnymi pianek, uciekała przed nim, chowając się za kamieniami przy lasku. Connie natomiast z podekscytowaniem gonił ją i świętował na swój sposób ostatni dzień w tym roku, gdy byli tutaj jeszcze razem. Jutro w końcu wigilia i każdy uda się znowu w podróż do swoich rodzin. Każdy poza osobami, które tych rodzin nie mają. 

To właśnie ze względu na tę datę Nina wraz z przyjaciółmi wybrała się na spacer, by chociaż przez jakiś czas móc z uśmiechem patrzeć na ich życzliwe wyrazy twarzy. Pragnęła spędzić z nimi czas, ponieważ ostatnio mało również go im poświęcała, a zdawała sobie sprawę z tego, że nie może im tego wynagrodzić w żaden inny sposób. Nie zobaczy ich do następnej wyprawy i nawet jeżeli spędzi w siedzibie prawie dwa miesiące z Levi'em, wciąż męczyć ją będzie tęsknota. Chciała zapamiętać ich twarze i głosy jak najlepiej umie, by w nocy wyobrazić sobie jak składają jej życzenia świąteczne. 

Wraz z Erenem, Jeanem, Arminem i Mikasą stała pod drzewem, nie szczędząc słów na temat głupoty swoich towarzyszy. Minęło już sporo czasu i wszyscy byli już dorosłymi weteranami korpusu, których zdanie po prostu brało się pod uwagę. Jean'owi wyrosły włosy i broda, a Armin obciął blond kosmyki w stylu Levi'a, co Nina swoją drogą bardzo zaaprobowała. Mikasa natomiast skróciła swoje krucze włosy, a Eren — podobnie jak Jean — znacząco je zapuścił. Wszyscy zmienili się zewnętrznie. Znacznie zmężnieli. 

Nie wyglądali tak samo i nie byli już nastolatkami, które nie mogły się przyzwyczaić do tutejszych warunków. Nabyli doświadczenie, wiele zobaczyli oraz jeszcze więcej wycierpieli. Wciąż byli razem i cieszyli się z tego całym sercem. 

Kiedy patrzyło się jednak na ich sprzeczki i walki na śnieżki, posiadało się wrażenie, że nic tak naprawdę się nie zmieniło. Tak jakby głęboko w sobie wciąż posiadali nastolatków, którymi kiedyś byli. Kastner obserwowała to z ciepłem narastającym w piersi. Nikt nie był w końcu niezmienny, ale pewne rzeczy po prostu zostawały takie same. 

— Z nimi to zawsze jak z dziećmi. — skomentował Jean, który nie dawno sam zachowywał się w podobny sposób. 

Stał zaraz obok Kapitan z lekkim uśmiechem na twarzy. Bordowy szalik przykrywał mu uszy i brodę, a zielony płaszcz w większym stopniu chronił przed zimnem. Znacząco przy tym wyrósł przez te cztery lata, co sprawiło, że Nina by spojrzeć mu teraz w oczy musiała mocno unieść głowę. Na jego słowa jedynie odburknęła. 

— Zobaczymy, czy dalej będą tak pajacować jak Levi przyjdzie. — stwierdził zaraz potem Eren, który dotychczas jeszcze nie zdążył się pokłócić z Kristein'em. 

Do kolejnych rzeczy, jakie jednak zdarzały się zdecydowanie rzadziej, chociażby przez to, że Jean nauczył się kontrolować swoje uczucia do Ackerman — były bójki. Ostatni raz kiedy mężczyźni posłali ku sobie pięści niemal wypadł im z pamięci, a miejsce miał na ognisku i to pod wpływem napojów alkoholowych. Ponadto Jean wiele sobie przez te lata uświadomił. Zdał sobie sprawę, że nie można zmusić kogoś do miłości, ale samemu trzeba starać się zapewnić jej szczęście. To sprawiło, iż wydawał się kimś dojrzalszym. 

— Czekaj, a Kapitan nie miał pojawić się na manewrach? — zapytał stojący zaraz za nimi Armin.

Choć przybyło mu nieco centymetrów, wciąż posiadał w sobie rozkoszny element dzieciństwa. Pewnego rodzaju strachliwość i niewinność pozostała w jego sercu, a delikatny wyraz twarzy z czasem zaczął przyciągać do siebie coraz większą ilość kobiecych spojrzeń. Zaczerwienione od zimna policzki współgrały z niebieskim szalem i tego samego koloru czapką, gdy schronił się za ramieniem, wyższej od niego Mikasy. Ona akurat niewiele się zmieniła.

— Miał, ale stwierdził, że w takim wypizdowiu równie dobrze poradzi sobie Hanji i Miel. — poinformowała ich Nina. 

Chociaż na to nie wyglądało, Levi należał do ludzi ciepłolubnych. Zimę traktował jako utrudnienie, mimo jej dobroczynnego wpływu na hartowanie organizmu. Nienawidził także śniegu, który przyczepiał się do ubrań i brudził zamkowe posadzki. Kastner dużo przez to musiała przecierpieć, kiedy przychodziły chłodniejsze miesiące. Czarnowłosy był wtedy po prostu wyczulony na wiele rzeczy, choć przy tym również dużo mogło go uspokoić w pozytywny dla Kapitan sposób. 

— To znaczy, że one wspólnie prowadzą teraz trening w lesie?! — ożywił się ponownie Kristein, nie mogąc uwierzyć w ten fenomen. 

To, że Hanji zostawiona sama sobie wywoływała problemy, łatwo było zgadnąć. Pchała się wszędzie tam, gdzie nikt nie chciał iść i robiła to, czego wstydziła się reszta. Była w stanie wpaść na pomysły, które ludziom nie mieściły się w głowie. Nikt nawet specjalnie się nad tym nie zastanawiał, ponieważ było to powszechnie wiadome. Taka była już Pułkownik. Przyzwyczajono się do tego, a nawet przydzielono specjalną osobę, która pilnowałaby, by okularnica nic sobie nie zrobiła.

Jeżeli jednak przyłączało się do niej Acarabelli nic nie było już takie proste. Mimo że te dwie bardzo się kochały i darzyły czystą sympatią, ich relacja stanowiła coś nawet bardziej skomplikowanego od tego co mieli Eren i Jean. Kobiety obrzucały się obelgami, potrafiąc się jednocześnie ściskać i klepać po plecach w geście wsparcia. Pluły sobie w twarz, tylko po to, żeby dać sobie wzajemnie chusteczki, które kupiły w prezencie.

Kiedy jednak miały wypełniać przydzielane im obowiązki, robiły to całym sercem. Potrafiły zaprzedać duszę szatanowi, tylko żeby ostatni kadet padł na ziemię z wyczerpanym uśmiechem. Ich motywujące słowa nic w dodatku przy tym nie zmieniały, a były nawet czymś niepokojącym. Skłaniały człowieka do myśli o ucieczce, a w skrajnych przypadkach  — nawet do dezercji, która w wojsku karana była śmiercią. 

— Świeczka dla nich i chwila ciszy. — skwitowała dotąd milcząca Mikasa, której myśli skierowały się ku pierwszorocznym, jacy nie mieli zielonego pojęcia o szaleństwie kobiet. 

Nigdy jeszcze nawet nie wyjechali na swoją pierwszą wyprawę. Nie wiedzieli jak radzić sobie z tym gdy śmierć zagląda im w twarz, a co dopiero dwa, wypełnione energią demony. W dodatku ich kondycja pozostawiała dużo do życzenia. Czarnowłosa była ciekawa jak młodzi to przetrwają.

— Co tu robicie, gówniarze? — nagły głos Ackermana, który dobiegł zza ich pleców, sprawił że wszyscy niemal podskoczyli. 

Ich głowy natychmiast odwróciły się w stronę zmęczonego głosu Kapitana, który zmusił się by wyjść na zewnątrz. Oczy od razu zetknęły się z kobaltowym odcieniem, a na ciele pojawiły się znajome ciarki. Dawne przyzwyczajenia nigdy nie znikły. Podświadomy strach pozostał w nich od czasów treningów, a szacunek nie przeminął. Jedynie Nina szczerze ucieszyła się z obecności mężczyzny. 

— Nawet tego nie mieli. — mruknęła cicho Mikasa, całkowicie spisując tym samym kadetów na straty. Czarnowłosy podpisał na nich nieświadomie wyrok, choć i tak nie mieli dużych szans. Przerwał ich minutę ciszy. 

— Ha? — fuknął Levi, obrzucając Ackerman wzrokiem. 

Kobieta jednak mu nie odpowiedziała, a on też nie zamierzał nadmiernie poświęcać jej uwagi. Nigdy nie miał do niej obiekcji, a też dobrze sprawowała się we wszystkim co jej powierzał. Uważał ją za jedynego wartego uwagi żołnierza w Oddziale Specjalnym, do którego niedawno dołączyło parę osób z ich paczki. Bardziej interesowała go w tym momencie Kastner, dla której w ogóle zdecydował się wystąpić poza próg siedziby. 

— A więc przyszedłeś. — odezwała się Nina, przełamując niezręczność chwili. 

Przestąpiła z nogi na nogę, a następnie bardziej przykryła twarz szalikiem, chcąc ukryć pojawiające się na jej policzkach rumieńce. Zawstydziła się, ponieważ od niedawna przestali się z Ackermanem kryć, a ten jawnie nie dość że w miejscach publicznych lubił złapać ją za rękę, to jeszcze śmiało odkrywał się albo nosił jej rzeczy, jakoby próbując ją prowokować. Tym razem miał na sobie jej czerwoną apaszkę, którą własnoręcznie uszyła. Sprawnie się także do niej zbliżył, zachodząc ją od prawej strony, gdzie daleko mu było do towarzystwa Kristeina. 

— Tylko, żeby sprawdzić czy znowu nie odmroziłaś sobie dupska. — odburknął, ze śmiałością przyciągając jej bok do siebie. 

Zrobił to za pomocą lewej ręki, którą bez wahania położył na jej biodrze. W tym momencie nawet kiedy ich skórę dzieliła spora warstwa materiału, Nina wciąż nie mogła unormować swoich emocji i pisnęła w zaskoczeniu. Przyłożyła w stresie skostniałe ręce do warg i kątem oka spojrzała na przyjaciół, którzy z lekko uchylonymi ustami, spoglądali na ich dwójkę całkowicie zdziwieni. Rzadko widziało się publicznie Kapitanów, którzy jawnie okazywali sobie uczucia. 

— Co się gapicie? Za mało błota wnieśliście do siedziby? Zaraz wam... — Levi z irytacją obrzucił karcącym spojrzeniem zwiadowców, którzy stali jak słup soli. 

Nie zdążył jednak dokończyć zdania, ponieważ w jednej chwili z jego bladymi policzkami zetknęła się śnieżna kula. Rozprysła się na jego twarzy i uciszyła na moment, tylko po to, by za kilka minut wywołać znaczącą reakcję. Drobinki śniegu nie dość bowiem, że osadziły mu się na włosach i zburzyły ich ułożenie, to jeszcze dostały się za kołnierz, wpadając za koszulę przez co mężczyzna wręcz od razu się wzdrygnął. Samo uderzenie również nie należało do słabych, a Levi poczuł się tak, jakby ktoś pierwszy raz od dawna odważył się dać mu w twarz. 

Ręka mocniej ścisnęła się na biodrze Niny, kiedy w złości zdmuchnął resztki śniegu, które spłynęły mu z twarzy, osadzając się na kurtce. Wzrok wytężył, a brwi zmarszczył w złości, poszukując sprawcy tego występku, którego zamierzał ukarać. Niemal od razu dostrzegł też dwie głowy, wychylające się zza jednego z głazów. Makówki należące do Springera i Braus, którzy nagle umilkli i podali sobie we wsparciu dłonie. 

Ackerman warknął i odszedł na kilka kroków od Niny, z chęcią zemszczenia się na zwiadowcach. Nim jednak jego wyjątkowo społeczna oraz agresywna część charakteru zdążyła całkiem wkroczyć do akcji, brunetka zatrzymała go, skutecznie przyciskając się do jego ramienia. 

Zaparła się nogami i posłała mu błagalne spojrzenie, próbując uratować swoich przyjaciół. Wiedziała bowiem, że wpierw czarnowłosy pewnie do reszty wytarmosiłby ich odmrożone ciała w śniegu, a potem jeszcze kazał się ogarnąć i posprzątać stajnię. W takim wypadku jak nic, dorobiliby się zapalenia płuc. 

— Daruj im, Levi. — wtrąciła się, usilnie próbując mężczyznę odciągnąć od tej myśli. 

Drżącą dłonią starała się poprawić jego czarne kosmyki, które pokręciły się na końcach od wilgoci. Przygryzła w nerwach wargę i soczyście zarumieniła się kiedy Ackerman westchnął, unosząc znacząco brew. Wydawało się, że odpuścił, jednak Kapitan wolała nie ryzykować. 

— Agnes przysłała ci dzisiaj z rana nową porcję herbat ze stolicy. Może wszyscy się napijemy? — zagadnęła głośniej, próbując odwrócić jego uwagę. 

Zerknęła w bok, by spojrzeć na zszokowane miny przyjaciół, a następnie znów skupiła wzrok na mężczyźnie. Levi na szczęście słysząc to wszystko wydawał się wpaść w karuzelę dobrego nastroju i dał się jej porwać, co zauważalne było pod postacią uniesienia kącika jego ust ku górze. Na szczęście jej się udało. 

— Niech będzie. — zgodził się szybko, chwytając brunetkę pospiesznie za dłoń. 

Zakleszczył ich palce razem i bez względu na chwilowe zatrzymanie, zaczął ciągnąć Kapitan w kierunku siedziby. Nie zamierzał przy tym czekać na całą resztę, która zresztą go nie obchodziła. Był ciekaw co nowego udało znaleźć się staruszce w stolicy i nie chciał poświęcać swoim podwładnym ani chwili dłużej. 

— Jean, zwołasz ich? — wymamrotała pospiesznie Nina, kopiąc Kristeina w goleń, gdy wraz z czarnowłosym obok niego przechodzili. Mężczyzna mało przez to nie upadł. 

Drugą z rąk wskazała na Sashę i Conniego, którzy w dalszym ciągu nie wyszli zza głazu, a sama życzliwie się do niego uśmiechnęła. Wiedziała również, że sama się już raczej nie zatrzyma, a tylko on był w stanie jakoś ogarnąć panującą tam sytuację. Inni bowiem wciąż wydawali się być nieprzytomni. 

Chłopak potwierdził jej tylko skinieniem głowy gdy na nowo złapał równowagę. Poprawił u dołu swój płaszcz, a następnie ruszył w stronę idiotów, którzy mieli na tyle jaj, by prawie wciągnąć w bitwę na śnieżki Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości. 

****

Grube, drewniane drzwi z miedzianymi oprawami otworzyły się z hukiem za sprawą pchnięcia dłoni Ackermana. Pogoda mocno się pogorszyła odkąd żołnierze razem zdecydowali się wrócić do siedziby, a wychylające się wcześniej zza pojedynczych obłoków słońce, zostało przykryte przez ciemne chmury. Wiatr dość się wzmógł, co w połączeniu z sypiącym śniegiem spotęgowało, kolejną śnieżycę, która miała miejsce w tym tygodniu. Było to na tyle silne, by z rozmachem odrzucić zbite ze sobą deski do kamiennej ściany. 

I chociaż inni aż podskoczyli za sprawą charakterystycznego huku desek o ciemny kamień, to Levi wcale się tym nie przejął. Wszedł przez framugę  jak do siebie, dokładnie osuszając buty na przystosowanej do tego szmatce. Był w tym bardzo skrupulatny i gdyby nie lekkie uniesienie przez niego brwi, po niczym nie dałoby się poznać, jak wiele wkłada w to wszystko uwagi. Stanowiło to bowiem widok aż zbyt naturalny. 

Reszta krok w krok szła za nim, z identycznym przejęciem naśladując jego ruchy, gdy śnieg z naporem wiatru uderzał ich w plecy i potylicę. Lodowate płatki wdzierały się z podmuchami za kołnierz, a to, co zetknęło się ze skórą, szybko topniało, pozostawiając na ciele  nieprzyjemny ślad zimnej wody. Jako ostatni przywlókł się za nimi Armin, któremu z trudem udało się przekonać Braus i Springera do zabrania się z placu, dopóki nie spadł śnieg. 

Mimo tego, że Arlert na przestrzeni czasu znacząco wzmocnił sylwetkę, wyrósł i znacznie rozbudował klatkę piersiową, sam i tak nie dał rady zamknąć ciężkich drzwi, które popychane były na ścianę przez wiatr. Dyszał ciężko łapiąc za metalową obudowę, tylko po to, by posłać błagalne spojrzenie w kierunku Kastner, która sama już nie mogła patrzeć jak jej przyjaciel się męczy. 

Dlatego też mimo obecności w pobliżu dużo silniejszych od niej osób  — takich chociaż jak Levi — z wspierającym uśmiechem, podeszła do blondyna i wspólnie z nim domknęła, skrzypiące wrota. Armin zapobiegawczo także docisnął klamkę, by przy sile wiatru drzwi na nowo się nie otworzyły. Spowodowałoby to z pewnością więcej szkód niżeli pożytku, a tak pożądane przez nich ciepło, szybko zostałoby wygnane na zewnątrz. 

Po tym wraz z Niną oparli się o drzwi i wzięli głębszy wdech, a gdy tylko się uspokoili z optymizmem powrócili do przyjaciół, którzy już dawno zdążyli zdjąć z siebie przemoczone płaszcze. Pospiesznie pozbyli się z głów wilgotnych czapek, a okrycia oraz szaliki odwiesili na wieszakach. Blondyn był dzisiaj wyjątkowo cichy i zaskakująco pomocny. Sam zaproponował Kapitan swoje wsparcie, a nawet pomagał przenosić jej porcelanowe kubki i filiżanki. 

Nina w pośpiechu nalewała do czajników wody, by w jak najmniejszym stopniu zmuszać Levi'a do czekania w towarzystwie żołnierzy ze 104, a Armin z zaskakującym skupieniem umieszczał odpowiednie filtry i zioła we wcześniej przygotowanych naczyniach. Ich dwójka była w tym zgrana, a dzięki znajomości swoich odruchów nie wchodzili sobie w drogę. 

Od czasu do czasu posyłali sobie także jednoznaczne spojrzenia i uśmiechy, a dzięki temu wszystko szło sprawniej. Misje umocniły ich relacje. Potrafili wiele zdziałać będąc w różnych sytuacjach, co wpływało również na ich codzienne życie oraz nawyki. Rozumieli się bez słów, a to sprawiało, że również i w milczeniu, czuli się ze sobą niezwykle komfortowo. Po wszystkim oparli się o drewniany blat naprzeciwko pieca z paleniskiem i czekali, aż wmontowane w czajniki gwizdki dadzą o sobie znać. 

Pocierali dłońmi o dłonie, by choć minimalnie się rozgrzać, a ich rumieńce na twarzach wywołane zimnej, zaczynały nieznacznie blaknąć, co oznaczało, że skóra zaczyna przyzwyczajać się do panującej w budynku temperatury. Dzięki towarzystwie ognia mogli także w nieznacznym stopniu wyschnąć. 

W stołówce natomiast panował niezręczny rodzaj ciszy, którego nikt nie mógł zbytnio znieść. Connie i Sasha kulili się w krzesłach z nadzieją, że kobaltowe tęczówki siedzącego u szczytu stołu Ackermana, nie skanują przenikliwie ich sylwetek, a Jean, Mikasa oraz Eren wpatrywali się w siebie bez słowa, jakoby miałoby to coś więcej przekazać. Większość z nich posiadała zaczerwienienia na policzkach oraz potargane włosy, a nieprzyjemne dreszcze wzdrygały ich ciałami mimo bliskiej obecności kominka, w pobliżu którego zdecydowali się usiąść. 

— Nieźle przymroziło. — skomentował w końcu Eren, zaciskając pięść na materiale swoich ocieplanych spodni. 

Wzrok skupił na ścianie, a głos nieprzyjemnie wybrzmiał, jak gdyby naprawdę bał się jakkolwiek skomentować ich obecny stan. Widział całkiem przemoczonych przyjaciół, którzy kilka chwil wcześniej tarzali się w śniegu niczym zwierzęta oraz wyczuwał negatywną aurę płynącą od strony Kapitana. Z pewnością gdyby nie było przy nim Mikasy, już dawno zdecydowałby się wrócić do swojego pokoju w lochach — tylko dlatego, że po raz pierwszy od dawna naprawdę czuł strach. 

Natychmiast spuścił głowę, gdy usłyszał znaczące prychnięcie ze strony Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, który wciąż nie przestawał się irytować. Mimo, że nie musiał cisnąć się przy nikim z nich, a zajmował swoje odizolowane od reszty miejsce, wciąż nie odpowiadał mu obecny stan rzeczy. Nie dość, że był przemoknięty, to jeszcze nie otrzymał żadnego rodzaju przeprosin od dwójki dorosłych ludzi, którzy zachowywali się jak dzieci nawet w tym momencie. Nie miał ochoty rozmawiać z żadnych z nich, a spędzał z nimi czas tylko po to, by otrzymać coś rozgrzewającego oraz wypełnić obowiązki. 

Nie tylko jednak Eren postanowił oczyścić atmosferę, którą nieumyślnie napiętnowali Braus i Springer. Jean również zdecydował się poprzeć swojego miłosnego rywala, by wszystko wróciło do względnej normalności. Wyprostował się bardziej na krześle, ukradkowo posyłając spojrzenie w stronę Mikasy, a następnie odkaszlnął, przykładając pokrótce dłoń do ust. 

— No i teraz jesteście cali... — zaczął, tylko po to, by  po chwili zamilknąć. Przerwał mu niespodziewany huk. 

Tym razem drzwi frontowe uderzyły o kamień chyba nawet mocniej, niż wtedy gdy otwierał je Levi, a świst powietrza od razu dotarł do środka. Nowo przybyli szybko jednak sobie z tym poradzili i już po chwili dało się usłyszeć metalowy podźwięk zatrzaskiwanego zamka, który trzymał wrota w ryzach. Po korytarzu rozbrzmiały głośne kroki oraz wyzwiska, a coraz bardziej donośny chichot, stawał się dla siedzących na stołówce zwiadowców rozpoznawalny. Ackerman westchnął męczeńsko, jako pierwszy orientując się kto był właścicielami owych głosów. 

Moment później drzwi do pomieszczenia otworzyły się, a w progu stanęły dwie kobiety, ubrane od stóp do głów w płaszcze i innego rodzaju okrycia. Niższa z nich miała na sobie trencz sięgający do kolan oraz szalik o barwie orzecha, który zalegał na sporej części głowy. Wystawały spod niego pukle brązowych włosów, które kręciły się pod wpływem wilgoci, a na dłonie założone zostały zielone łapawice, zapewniając ich właścicielce odpowiednią dawkę ciepła. 

Wyższa towarzyszka kobiety była natomiast o wiele bardziej zabezpieczona. Narzucone miała na siebie tyle szalików, że ledwo można było dopatrzeć się na jej twarzy zaparowanych od zmiany temperatury okularów. Głośno dyszała, rozglądając się po pomieszczeniu i głośniej zaśmiała się, dostrzegając na sobie zdezorientowane oczy żołnierzy obecnych w pomieszczeniu. No może wszystkich poza Levi'em.

— ...mokrzy. — dokończył cicho Jean, pod wpływem wrażenia jakie wywarły na nim zwiadowczynie. Przełknął głośniej ślinę, a następnie szybciej zamrugał, by zobaczyć jak Pułkownik Zoe wraz z Acarabelli w pośpiechu zaczynają ściągać z siebie warstwy materiału. 

— Ja też jestem! Chodźcie kochani, idziemy się rozebrać! — krzyczała uradowana widokiem towarzyszy Hanji, która w nieuwadze zrzucała z siebie poza ubraniami również zgromadzony w zagięciach materiału śnieg. 

Popędzała przy tym znacząco Miel, by jak najszybciej znaleźć się przy kominku i odstawić swoje rzeczy. Chociaż obie kobiety śmieciły po drodze jak nikt inny, to ich obecność znacząco poprawiła atmosferę w stołówce. Wniosły do niej trochę szaleństwa, ciepła oraz przede wszystkim energii, jaka spajała wspólne rozmowy. Ożywiły niemrawych przyjaciół. 

Oszczędźcie mi tego widoku. — odburknął w ich stronę Levi, gdy Acarabelli bez krępacji zaczęła ściągać z siebie przemoczony sweter.

— Powinieneś mnie błagać o trochę ciałka! — odkrzyknęła w jego stronę, próbując posłać mu wymowne spojrzenie. 

Nie udało jej się jednak zderzyć wzroku z chłodnym kobaltem. Czarnowłosy odwrócił od niej wzrok, przyglądając się mroźnej pogodzie za oknem, w czasie gdy Yazmin bez wstydu, z głośnym fuknięciem i w ślad za Hanji, zaczęła rozwieszać swoje rzeczy przy kominku w samej podkoszulce. 

— Miel, myślę że jemu już wystarczy. — zaśmiała się pod nosem Zoe, posyłając przyjaciółce oczko zza zaparowanych szkieł. Chciała pocieszyć Acarabelli.

Miała lekki uśmiech na twarzy, a włosy przyklejały jej się do skóry od potu i wody. Rumieńce na policzkach nienaturalnie wskazywały nie tyle na stan jej podekscytowania, ale także na dobrze ukrwione lica, a mocno obciążone gardło jasno wskazywało na to, że kobiety niedawno zakończyły trening. 

Kadeci oczywiście w każdym z aspektów wyglądali i czuli się od nich gorzej. Mimo tego, że wcześniej mróz napędzał ich do hartowania się i efektywnych ćwiczeń, tak późniejsza śnieżyca niemalże zmiotła ich z planszy. Pułkownik z niechęcią zmuszona była odwołać ćwiczenia, dlatego że przez gorszą widoczność część z nich nie tylko wpadała na drewniane makiety tytanów, ale jeszcze i na drzewa. To potwierdzało, że złe warunki pogodowe zarówno podczas wypraw, jak i w czasie szkolenia mogły wykazywać większą śmiertelność niedoświadczonych żołnierzy. 

Zoe zdecydowała się odwołać trening, by ograniczyć kontuzje i dać się zregenerować mniej wytrzymałym jednostkom, a towarzysząca jej przy tym Miel tylko ją poparła. Kadeci mieli ogromne szczęście, że to właśnie na nie trafili akurat tego popołudnia, ponieważ Ackerman z całą pewnością by im tak łatwo nie popuścił. 

W momencie gdy obie zwiadowczynie skończyły się oporządzać i zwróciły się ku zgromadzonym przy stole przyjaciołom, zza kuchennych drzwi wyłoniła się sylwetka Niny oraz Armina. Nowo przybyli nieśli na tacach zaparzone herbatki, jakie Agnes przysłała Ackerman'owi ze stolicy i z uśmiechami na twarzach kierowali się do towarzyszy, by za ich pomocą pomóc im się rozgrzać. 

— Ninuś! — krzyknęła od razu radośnie okularnica, dostrzegając w stołówce ulubioną Kapitan. 

Przyspieszyła kroku i sprawnie ominęła puste stoły, by z dużą prędkością dobiec do Kastner. Z lśniącymi oczami patrzyła na filiżanki, które przez parę, jaka się znad nich wydobywała zaczynały mieć coraz bardziej mglisty odbiór, a także oblizywała usta wyobrażając sobie ciepło gorzkiej cieczy, które rozgrzałoby ciało, gdyby tylko wlała je do ust. Pułkownik wręcz świerzbiły ręce, by sięgnąć po porcelanę i rozsiąść się z nią wygodnie przy stole. 

W czasie jej dziwnego zachowania, niezidentyfikowanych pomruków oraz westchnięć przed przyzwyczajoną już do podobnych zachowań brunetką, Miel zdążyła już dostawić dodatkowe krzesła do stolika i wygodnie się na jednym z nich rozsiąść. Przywitała się także z pozostałymi, poprawiając lekko wilgotne włosy i z zadziornością rzucała Ackerman'owi oskarżycielskie spojrzenie, związane z tym jak wcześniej ją potraktował. 

Nina wraz z Arminem pojawiła się przy stoliku jednak równie szybko, ignorując doskakującą do niej co chwila Zoe. Przyciągnęła ze sobą podekscytowaną Hanji niczym latarnia ćmę i usadziła ją zaraz obok Acarabelli, by następnie z zaskakującym spokojem położyć tacę z naparami na stole. Skinieniem poleciła także blondynowi, by uczynił to samo i wpatrywała się usilnie w jego twarz, dopóki nie zdecydował się usiąść przy Mikasie i pochwycić swojej porcji naparu. 

— Przygotuję jeszcze. — odparła hardo, podwijając ku górze rękawy swojej koszuli. 

Następnie odwróciła się na pięcie i w towarzystwie ciszy wróciła do kuchni. Głośno stąpała, więc dokładnie dało się usłyszeć jak wpływają na nią buzujące emocje, a szybki krok tylko dodatkowo wskazywał, że nie zamierzała spędzić przy parzeniu naparu dla siebie dłuższej chwili. Interesował ją temat treningu oraz ploteczki, które miewała przynosić ze sobą Hanji, a także nie chciała dać czarnowłosemu więcej powodów do tego, by się dąsał. 

W momencie gdy za Niną zatrzasnęły się jednak drzwi, a metaliczny podźwięk zamka dał o sobie znać, wszystkie dłonie żołnierzy przy stole wyciągnęły się ochoczo po filiżanki. Przyciągnęli je pospiesznie do siebie, zdmuchując znad ich powierzchni charakterystyczną parę, a następnie upili kilka łyków, przymykając błogo oczy. Byli w tym tak zsynchronizowani, że ktoś z zewnątrz mógłby to uznać za paradoks. 

W większości siedzieli przy stole przemoczeni, z przyklejającymi się do ciała kawałkami ubrań, czy włosów. Czuli na karkach powiewy wiatru, który przedostawał się do stołówki przez nieszczelności w oknach, a okalające zimno, stawało się dla nich dwa razy bardziej odczuwalne. Tylko ta ciepła ciecz, była w stanie jakkolwiek zapewnić im w tej chwili uczucie ciepła. 

— Ha! Nie ma nic lepszego niż ciepła herbatka po treningu! — wypaliła nagle Zoe, która przywłaszczyła sobie herbatę z goździkami i cynamonem, jaką w dzieciństwie zwykł pijać Jean. 

Z pełną bezwstydnością oparła się na krześle i wyszczerzyła radośnie, napełniając towarzystwo optymizmem. Kątem oka widziała wykrzywioną w grymasie twarz Kristeina, który chciał zgarnąć napar, jednak jawnie to zignorowała. Odrzucała od siebie negatywy, zatapiając myśli w tym co osobiście ją cieszy. 

Włosy miała rozczochrane od czapki, a szkła lekko zsuwały jej się z nosa. Wyglądała niemal tak samo jak podczas wolnych wieczorów przy ognisku kiedy za dużo jej się wypiło. Teraz była jednak całkiem trzeźwa, co mogła potwierdzić także Yazmin. Pani psycholog nie widziała, by jej towarzyszka zabierała ze swojego gabinetu bimbry, czy samowary, które zwykle nosiła przy sobie w mroźniejsze dni. Picie ich pozwalało jej się w jednej chwili rozgrzać, jednak w przypadku kogoś tak ekstrawaganckiego jak Zoe, nie powinno się ich spożywać — przynajmniej na służbie. Mogło to bowiem różnie skutkować. 

Zwiadowcy bez oporów sięgali po dodatki do naparów, które również przyniósł ze sobą na tacy Arlert. Sok jabłkowy, przyprawy, miód, mleko, a nawet olejki z kwiatów, które pozostawili Żandarmi przy swojej ostatniej wizytacji w siedzibie korpusu — to wszystko było do ich dyspozycji. Po raz pierwszy od dawna mogli sobie pozwolić na rozrzutność. 

— Słodzisz? — zapytała młoda Ackerman, sięgając po cukiernicę wykonaną z czarnego szkła. 

Wzrok wbity miała w Jeager'a, a dłoń mocno trzymała ciemny uchwyt. Była zdecydowana nawet wtedy, gdy nie posiadała pewności co do odpowiedzi bruneta. Znała bowiem jego przyzwyczajenia oraz upodobania, co  — choć pod pewnym względem straszne — pozwalało na omijanie wielu problemów. 

— Nie, dzisiaj nie. — odpowiedział jej pospiesznie Eren, czerwieniąc się po koniuszki uszu. 

Dłonie zacisnął jeszcze mocniej na spodniach, a wzrok choć na chwilę spoczął na ciele kobiety, tak samo szybko od niego odbiegł. Wszystko ze względu na to, że jej zaróżowiona twarz w świetle płomienia, który pochodził od pobliskiego kominka, w połączeniu z prześwitującym ubraniami, nie kojarzyła mu się dość dobrze. Miał problemy nad samokontrolą oraz wyrażaniem się, więc każda sytuacja, która wprawiała go w zakłopotanie, stawała się pewnego rodzaju trudnością w jakiej panikował. 

— Zawsze słodziłeś. — napierała na niego Mikasa, wyraźnie nie przejmując się faktem swojego wyglądu. Była całkowicie nieświadoma, co siedzi jej towarzyszowi w głowie. 

Od początku liczyło się dla niej tylko dobro Jeager'a, a zima działała na nią pod tym względem jak czerwona płachta na byka. Potrafiła budzić się rano by wywietrzyć chłopakom okno, a następnie przykrywała bruneta kocem, by znacznie się nie wyziębił. Była zdolna do tego, by także skarcić go za to, że zbyt lekko się ubrał, a przy bagażach zawsze woziła zapasowy koc, gdyby ten Erena przemókł. 

Dbała o niego lepiej niż nie jedna matka i choć wcześniej chłopak postrzegał ją właśnie za natarczywego rodzica, to teraz gdy wyrósł i emocjonalnie dojrzał, można była zauważyć, że naprawdę docenia jej uczucia, przedstawiane w ten sposób. 

Kastner przyznałaby nawet, że w pewnych sytuacjach widać jak się czerwienił albo jąkał w jej towarzystwie. Ich relacja rozwijała się, chociaż Mikasa wciąż wyraźnie nie potrafiła zdefiniować swoich uczuć, a Jeager dzięki zrozumieniu, sam zaczynał się w młodej Ackerman powoli zadurzać. Nina widziała jak ukradkowo posyłał jej spojrzenia i była w stanie stwierdzić, że już dawno pod tym względem przepadł. 

— Nie wciskaj biedakowi cukru. — odezwała się Miel, powstrzymując śmiech. Ona także widziała to samo co Kapitan. 

— Dobrze wiesz, że ludzie dzielą się na dwa typy. — dodała zaraz potem, od razu poważniejąc. 

Pochyliła się nad swoją filiżanką i przyłożyła dłonie do porcelany, napawając się minimalnym ciepłem jakie przelewało się przez nie na jej organizm. Zdmuchnęła unoszącą się znad niej parę, a następnie wzięła głębszy wdech, by rozkoszować się niespotykanym wśród naparów aromatem. Nie równało się to nawet z suszem, który zwykli pijać w chłodniejsze dni, zalewając wrzątkiem wysuszone owoce. Swoimi słowami zaciekawiła grupę i przyciągnęła spojrzenie nawet młodej Ackerman. 

— To znaczy? — dopytał śmiało Jean, z trudnością powstrzymując się od bardziej zgryźliwego komentarza, na temat zachowania czarnowłosej. Był w złym humorze.

Na jego pytanie Acarabelli uniosła zadziornie kąciki ust ku górze i klepnęła po plecach, siedzącą na krześle obok Zoe, która przez jej ruch mało nie oblała się gorącą herbatą. Jej wyraz twarzy rozpromienił się, a posklejane ze sobą od wody, rudawe kosmyki aż podskoczyły, gdy bardziej wychyliła się na oparciu, zadzierając głowę lekko do góry. Była wyraźnie zadowolona z aprobaty, jaką wszyscy ją w tej chwili obdarzyli. 

— Na tych co słodzą i na tych, którzy mają gorzkie życie. — odparła dumnie, z entuzjazmem przyciągając do ust ciemny napar o przyjemnym posmaku cynamonu i goździków. 

— To dlaczego Kapitan nigdy nie... — nagle odezwał się Springer, pod wpływem impulsu prawie wypuszczając z siebie potok niefortunnych słów.

Po tym gdy wraz z Braus obrzucili Levi'a śniegiem, ten nie był w zbyt dobrym nastroju. Od początku spotkania siedział w ciszy, kobaltowe tęczówki wbijając w ciemną taflę zaparzonej przez Kastner herbaty. Czasem ręką poprawiał wilgotne od białego puchu kosmyki, a także w milczeniu oceniał nowy rodzaj herbaty, jaki przysłała im Agnes. 

Wystarczyło naprawdę niewiele, by wyprowadzić go z równowagi, a już szczególnie niebezpieczne było zadzieranie z nim, gdy samemu siedziało się kompletnie przemoczonym. Z Conniego i Sashy wciąż śmiało skapywała woda, mocząc wypucowane przez rekrutów posadzki. Kastner przeczuwała, że to właśnie ten element nieporządku, byłby przez Ackermana w razie wybuchu arogancji najbardziej akcentowany. 

— Connie, tobie już dzisiaj wystarczy problemów. — wyszeptał cicho, siedzący obok niego Armin. 

Blondyn liczył przy tym, że nikt nie zwróci na jego słowa uwagi, jednak w całkowicie opustoszałej stołówce nie było na to szans. Nie miał go nawet kto zagłuszyć. Wszyscy słyszeli. 

— Od razu wszystkim weselej. — skomentowała na głos Zoe, która z ogromnym rumieńcem zaciągnęła się zapachem herbaty. 

Nieświadomie po raz kolejny ratowała sytuację, chichocząc pod nosem. Cieszyła się małymi rzeczami, nie do końca zważając na to co dzieje się wokół niej. Dawniej przez to kilkukrotnie nie ginęła za murami, a pozycję Pułkownika zyskała przez nacisk swojej ponadprzeciętnej inteligencji na potencjał dowództwa. Takim osobom jak ona najczęściej do głowy przychodziły niespotykane pomysły, które wiele potrafiły rozwiązać, a nawet i wyratować grupę z dramatycznej sytuacji. W jej przypadku nie było kłamstwem to, że tylko szaleńcy są coś warci. 

Okularnica pospiesznie zanurzyła nos w filiżance i zerkając ukradkowo na Ackermana, który ze starannością próbował zmaterializować się w swoim gabinecie, uniosła wymownie brwi. Następnie zamoczyła wargi w aromatycznym naparze i wzięła głębszy wdech, by wymamrotać pod nosem obelgę o podobnym wydźwięku co Springer.

— No prawie wszystkim. 

I choć wśród przyjaciół przy stole wybrzmiało szybkie westchnięcie, świadczące o ich zaniepokojeniu, tak Kapitan nijak nie zareagował na słowa Zoe. Widocznie był już do tego typu odzywek z jej strony tak przyzwyczajony, że odruchowo puszczał je mimo uszu. Niczym skała tkwiąca w miejscu, której odczuć za nic nie można poznać. 

Nie minęło jednak kilka minut ciszy przerywanej siorbaniem herbaty, a w pomieszczeniu znów pojawiła się Nina, przykuwając uwagę wszystkich zgromadzonych. W rękach niosła filiżankę oraz zestaw łyżeczek, którego zapomniał zabrać Alert. Na jej twarzy niezmiennie widniał nieznaczny uśmiech, a loczki, jakie zdążyły wyschnąć w cieple kominka podskakiwały łagodnie obijając się o jej ramiona. 

Nie przejmując się spojrzeniami przyjaciół odstawiła porcelanę i metalowe sztućce na stół, a następnie sprawnie dołączyła stojące w pobliżu krzesło do ich stolika. Przez jej ruch Hanji i reszta zmuszona była nieznacznie się przesunąć, a przy samym blacie zrobiło się nieco tłoczniej. Brunetka wpasowała się jednak akurat w miejsce pomiędzy Zoe a Ackerman'em przez co nieumyślnie wprawiła go w trochę lepszy niż wcześniej humor. 

Poprawiła się na oparciu i każdemu poleciła powziąć łyżeczki, a sama chwyciła w dłonie swój ulubiony napar z jaśminu, przyciągając go ostrożnie do ust. Od jakiegoś czasu przestawały jej smakować ubóstwiane przez Levi'a posmaki goryczy, a gustowała w czymś zupełnie innym, przez co w pewnym momencie zaczęła nawet podejrzewać, że może być w ciąży. Pułkownik jednak przy każdym sprawdzeniu tego na jej prośbę, stanowczo temu zaprzeczała. 

Nadzieja wciąż wydawała się jej dotychczas nie opuszczać. Mimo że z każdym rokiem jej szanse na posiadanie dziecka malały, nie przestawała wierzyć, że macierzyństwo kiedyś może spotkać i ją. I chociaż posiadała tą słabość, zawsze starała się skupiać na tym co ma, a nie na tym co mogłaby mieć, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Tłumaczyła sobie, że dzięki tej cenie mogła być wśród ludzi, których kocha oraz trwać przy boku Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości. 

Kątem oka przyglądała się twarzom towarzyszy, zgromadzonych przy jednym stole. Analizowała ich reakcje oraz oceniała poszczególne jednostki, zagłębiając się w ich osobiste odczucia. Znała dobrze każdego z nich, dzięki czemu wiedziała, że nawet jeżeli dołączyły do nich Acarabelli i Zoe, to oni wciąż nie będą mieć na tyle chęci i odwagi by przystąpić do rozmowy. Było tak już wiele razy. 

I chociaż wystarczyła im świadomość wspólnoty, to mimo że należeli do zwiadowców wciąż byli ludźmi. Mogli wątpić, bać się odezwać, czy nie wiedzieć co powiedzieć. Jedni mieli prawo układać w głowie stresujące scenariusze, a inni posiadać w umyśle kompletną pustkę. I to było w porządku. 

Kastner wiedziała, że spanikowany nie znajomością sytuacji Arlert będzie raczej milczący. Mikasa nie odezwie się dopóki Jeager nic nie powie, Sasha i Connie ze strachu przed własną głupotą zamkną usta na kłódkę, a Jean nie prowokowany przez nikogo, po prostu nie będzie miał tematu do rozmowy. Powstanie jedno wielkie zlepienie myśli, zwątpienia i zastanowienia we wspólnym towarzystwie. Nieodgadniona była jednak wciąż postawa Yazmin i Pułkownik. 

Pani psycholog była raczej duszą towarzystwa i sama potrafiła wypełnić tematową pustkę. Kiedy przychodziło co do czego, manipulowała ludźmi w taki sposób, że potrafili przekroczyć swoje granice w pozytywny dla nich sposób. Rozgadywali się, opowiadając o swoim życiu i zawsze odnajdywali w nim zabawny dla wszystkich element, który wydawał się jednoczyć ze sobą wszystkich zgromadzonych. Tym razem jednak milczała, rozglądając się po stołówce z niewiadomego nikomu powodu. Usilnie unikała wzroku innych, popijając w ciszy swoją herbatę. Zrezygnowała nawet z mierzenia spojrzeniem Ackermana. 

Hanji dla Niny była natomiast po prostu Hanji. Jej milczenie, siorbanie, bujanie się na boki albo pomrukiwania od zawsze stanowiły tajemnice. Kastner nawet nie starała wcielić się w jej tok myślenia, a legendy głosiły, że ci co próbowali już od dawna siedzieli zamknięci w domu wariatów. Kapitan więc skupiła się na jedynej osobie w towarzystwie, której uczuć była pewna. Przynajmniej wiedziała czego się spodziewać. 

— Po co tak właściwie po nas przyszedłeś? Chciałeś przecież uniknąć wychodzenia na zewnątrz. — odezwała się w końcu Kapitan, osadzając spojrzenie w twarzy czarnowłosego. 

Doskonale pamiętała jego niechęć do wstawania rano z łóżka, kiedy wręcz wyrywała mu się z ramion. Mężczyzna nigdy nie należał do śpiochów, a wręcz kręcił się po nocach przez koszmary nie raz wybudzając się w środku nocy. Wstawał zwykle szybciej od niej, więc nie raz budziła się sama w jego łóżku. Dlatego właśnie taka sytuacja jak dziś była dla kobiety niezwykle podejrzliwa. Musiał mieć dobry powód do tego, by zdecydować się na opuszczenie siedziby, skoro tak usilnie starał się uniknąć wychodzenia na zewnątrz w ten zimowy poranek.

Co dziwniejsze, w momencie gdy jej ciche słowa przecięły przestrzeń, wzrok większości zgromadzonych w stołówce skierował się na nią z dużym napięciem. Nina mogła wyczuć jak atmosfera z sekundy na sekundę zgęstniała, a niewidzialna gula w gardle przycisnęła się bardziej do ścianek jej przełyku. 

Intuicja podpowiadała jej, że za milczenie wśród przyjaciół nie byli winni jedynie Sasha i Connie, a także niefortunne zbiegi wydarzeń. Chodziło o coś więcej. Musieli wiedzieć o czymś ważnym, o czym ona nie miała pojęcia. Czyżby chodziło o to zebranie przed urodzinami Anastazji, na którym nie miała możliwości się znaleźć?

— Tch, miałem przekazać wam termin kolejnej wspólnej wyprawy i pewien niewygodny fakt. — prychnął Levi, który unosząc swoje kobaltowe tęczówki znad filiżanki, wydawał się karcić wzrokiem wszystkich wokół. 

Kątem oka spojrzał również na Kastner, a gdy dostrzegł, że ta również uważnie skanowała go wzrokiem, przymknął powieki i westchnął męczeńsko. Wiedział, że brunetka zawsze go słuchała, jednak w takich momentach jak ten, czasami wolał, żeby była trochę bardziej podobna do Zoe. Okularnica bowiem w dużej mierze nie dość, że widziała to co chciała zobaczyć, to jeszcze podobne zapędy miała w przypadku podsłuchiwania. 

— Wow Erwin staje się coraz lepszy w tych sekrecikach. — zacmokała niczego nieświadoma Yazmin, która również przez sesje z grupą repatriantów z zewnętrznego Pułku nie mogła brać udziału w majowym spotkaniu.

Wizja kolejnej wyprawy nie wydawała się Ninie już tak straszna jak ta podczas pierwszego oczekiwania na swoją rozpoczynającą. Każdy wyjazd stał się dla niej chlebem powszednim. Wiedziała już co ma robić, a nabywane doświadczenie pozwalało w mniejszym lub większym stopniu zapanować nad losową sytuacją. Z kolejnymi wyjazdami traciła coraz mniej ludzi dodawanych do jej podstawowego składu przez Smitha jako wsparcie. Zyskiwała w korpusie posłuch jak niegdyś Levi za swoich dni świetności i przestawała stresować się zdaniem innych. Żyła teraźniejszością, starając się czerpać z niej przyjemność. 

Innych dotyczyło to zresztą w podobnym stopniu. Do widoku i doświadczania przez kogoś śmierci nie dało się przyzwyczaić, jednak z czasem człowiek mógł się na nią w pewnym stopniu znieczulić. Nie bolało to tak bardzo jeżeli nie rozpamiętywało się nad tym kogo się straciło, ani ile go to smutku kosztowało. 

Mimo to nawet w zwiadowczych sercach pojawiał się płomień niepewności. Niektórzy odcinali się przed wyprawami od towarzyszy, by w razie nieszczęścia napisać i zostawić po sobie testament, a inni wręcz lgnęli do przyjaciół, by mieć co wspominać podczas swoich ostatnich chwil. Każdy znosił to inaczej i z upływem lat wykształcał swoje przyzwyczajenia, jeżeli tylko dostał na to szansę. 

— Kiedy więc po raz kolejny pośle nas na wycieczkę? — zapytała z ekscytacją Zoe, poprawiając na nosie swoje okulary. 

Sprawnie odstawiła dalej od siebie pustą filiżankę, a następnie pochwyciła jedną z łyżeczek w lewą rękę, by wnikliwie się jej przyjrzeć. Nieznacznie także odsunęła się na krześle, zerkając na Ackermana, a prawą dłoń bez krępacji położyła na udzie Kastner, prowokująco kreśląc na nim palcem kółka. Tylko diabeł wiedział, co siedziało jej wtedy w głowie. 

— Pierwsza połowa lutego. Tuż po roztopach. — odburknął w jej stronę od niechcenia czarnowłosy. 

Wydawał się ignorować wszystko wokół, jednak jego zazdrość nawet w tym momencie przełamywała jego typowe zachowanie. Nie dał rady ukryć płonących tęczówek, które zwykle przykrywane były przez ciemne kosmyki. Kątem oka spoglądał na Hanji z neutralnym wyrazem twarzy, jednak Nina dobrze zdawała sobie sprawę jak bardzo nie podobał mu się gest jaki kobieta wykonywała wobec niej. Z pewnością gdyby nie skupieni na jego osobie żołnierze pewnie dawno by jakoś zareagował. 

— Nie jest tak źle! Chociaż na stare lata nie zwariował, prawda Sasha?. — wypalił nagle Connie, wyrzucając w górę ręce. 

Przez widmo wyprawy zapomniał w jakim położeniu razem z Braus byli, a ze względu na nieuwagę oraz zdecydowanie zbyt małą przestrzeń, którą dysponowali, poruszanie się w taki sposób było po prostu nieodpowiedzialne. Swoim krzykiem wystraszył skupiającą się na piciu herbaty Sashę, co spowodowało, że ta nieznacznie się zatrząsła. Było to mało zauważalne, jednak na tyle znaczące, by kilka gorących kropel naparu zetknęło się z dłonią zwiadowczyni, wprawiając ją tym w poirytowanie.

— Ała! Przez ciebie się poparzyłam! — wypaliła od razu, puszczając w niepamięć swoje wcześniejsze starania, by zachować pozory jakiejkolwiek przyzwoitości. 

Oboje na nowo stali się centrum grupy, przykuwając spojrzenia wszystkich poza Niną, która od informacji o wyprawie weszła w stan zamyślenia. W czasie gdy wpatrywała się w jeden punkt, inni oczekiwali na rozwój sytuacji. Levi szukał już jakiejś dobrej reprymendy, by czegoś nauczyć tych dorosłych ludzi, którzy nigdy nie przestali zachowywać się jak dzieci, jednak dłoń Hanji na nodze Kapitan skutecznie utrudniała mu skupienie się. 

Nawet jeżeli wiedział, że kobiety są tylko przyjaciółkami, to wciąż był raczej typem człowieka, który nie za bardzo lubił się dzielić. Dzisiejszego wieczoru wykorzystywano jego cierpliwość bardzo mocno i nie dość, że Nina rozdała wszystkim przysłaną dla niego przez Agnes herbatę, to jeszcze bliskość ze strony Pułkownik skutecznie go rozdrażniała. 

— Wybacz! — podniósł swój głos Springer, próbując od razu wyrazić skruchę za swoje zachowanie. 

Co prawda nie wiele ponosił w tym winy, a cała ta sytuacja zaistniała tylko przez roztargnienie brunetki, jednak znając jej możliwości oraz próg zemsty wolał ulec niż realnie walczyć o swoje zdanie. Nigdy nie rozumiał kobiet, więc do teraz był sam, a nikły intelekt zmuszał go w życiu do improwizacji na wiele sposobów. Był powierzchownym i prostym człowiekiem, który miał jednak dobre serce. To właśnie je ceniło się w nim najbardziej. 

— Ta zniewaga krwi wymaga! — kontynuowała Braus, z widocznymi zaczerwienieniami na twarzy. 

Jej szacunek do jedzenia był dużo głębszy niż się wydawało. Dawniej należała do rodziny rolników i myśliwych, więc żeby cokolwiek zjeść czy dostać, musiała to upolować lub wyhodować. Wszystko to wymagało odpowiednich starań i wysiłku. Niczego nie otrzymywało się za darmo, a pożywienie stanowiło pewnego rodzaju nagrodę po całym dniu ciężkiej pracy. Miała do niego szacunek, a w krwi buzowało jej za każdym razem gdy ktoś w to wątpił w jakikolwiek sposób —nawet w chwili gdy to ona doprowadziła do jego zmarnowania. 

Ostrożnie odstawiła filiżankę, by z nietęgą miną przypatrzeć się swojej zaczerwienionej od temperatury skóry. Co prawda herbata nie była tak gorąca jak się wydawało. Ze względu na fakt opóźnień oraz przygotowywania jej kilku sztuk wystygła już tak bardzo, że można było nazwać ją letnią. Zwiadowczyni jednak przez wilgotne ubrania oraz nikłe odzienie miała lodowate dłonie i to one w zetknięciu z naparem zwielokrotniały uczucie przeszywającego gorąca. 

— To tylko herbata! Przysięgam, że załatwię ci befsztyk jak tylko... — zestresowany obrotem sytuacji żołnierz mówił tak szybko, że niemal nie ugryzł się w język. 

Z charakterystycznym piskiem odsunął krzesło do tyłu i wstał, próbując udać się do spiżarni w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Zmierzył pospiesznie przyjaciółkę wzrokiem i obrócił się na pięcie, chwytając za oparcie swojego siedzenia. Nim jednak zdążył odejść od stołu, blat zatrząsł się, wprawiając w brzdęk znajdujące się na nim łyżeczki. Spokojna tafla ciemnych naparów zadrżała, podrygując pod wpływem impulsu, a pięść Ackermana wręcz zapiekła, gdy ten podniósł ją z drewnianych desek, w które przed chwilą uderzył. 

— Tch. — typowe dla niego prychnięcie przecięło ciszę jak sierp, przykuwając spojrzenia towarzyszy, a kobaltowe tęczówki wrogo zmusiły Springera do pozostania na swoim miejscu. 

— Nic nie mówiłem. — wymamrotał ze strachem Connie, na nowo przysiadając na krześle. 

Niemal bezgłośnie usadowił się na siedzeniu, a następnie sięgnął po swoją filiżankę i pospiesznie przyłożył ją do ust. Dopiero wtedy czarnowłosy w miarę się uspokoił, a wstępne informacje, których jeszcze nie zdążył przekazać same się o siebie upomniały. 

— A właśnie, co z tym niewygodnym faktem? — dopytała wyrwana z zamyślenia Nina, która wcześniej wyczuła niezadowolony ton Levi'a. 

Przez drobne gesty takie jak zaciskająca się szczęka, zmarszczone brwi, czy napięte mięśnie, nieświadomie informował otoczenie o swoim zdenerwowaniu. Dawał tym samym znać brunetce, że powinna bardziej otwarcie zapytać go o sedno sprawy lub przynajmniej nieznacznie go naciskać.

Jej słowa wydawały się przeważać i zapanować na nowo nad atmosferą. Mimo początkowego oderwania nawet bowiem Connie i Sasha spojrzeli na siebie niepewnym wzrokiem, zaciskając usta w wąską linię. Wpłynęło to na potęgujące się zaniepokojenie u Kapitan, która nerwowo zacisnęła zęby. 

— No co? Dlaczego wszyscy wydają się wiedzieć, a ja nie? To coś ważnego? — zaczęła zadawać pytanie za pytaniem, w stresie chwytając za jeden z kosmyków swoich włosów, który bardziej się podkręcał. 

Nie była przyzwyczajona do tego, że nie wie o czymś istotnym, szczególnie że zazwyczaj jako pierwsza otrzymywała również informacje, jakich nie powinna znać. Zoe była dość prostym człowiekiem, który nie potrafił długo dusić w sobie informacji zasłyszanych nawet przez przypadek, dlatego też to właśnie Nina chłonęła je potem od niej jak gąbka. Dzięki temu wiedziała kto z kim jest, kto z kim kręci oraz kto kogo zdradza. Dowiedziała się w taki sposób również kilku prywatnych informacji o życiu Erwina, choć wcale o to wszystko nie prosiła.

— Ustaliliśmy to na ostatnim zebraniu. — odpowiedział jej niepełnie Levi, zakładając ręce na klatce piersiowej. 

Kastner z wahaniem spojrzała na niego, wypuszczając z ust rezerwę powietrza, którą przez nieuwagę zgromadziła w płucach. Zamrugała szybciej, by następnie nerwowo przygryźć wargę i skupić wzrok na drobnych ustach Ackermana. 

Mimo, że wcześniej się nad tym bardziej nie zastanawiała, to nie lubiła być niedoinformowana. Nie wiedza skłaniała ją do przemyśleń, a nieprzyjemny ścisk stresu w podbrzuszu doprowadzał do mdłości. Karciła się wewnętrznie za swoje głupie odruchy, wyrzucając, że przecież powinna być przyzwyczajona do niespodziewanych wydarzeń. Przecież to właśnie z nich składało się życie, a już szczególnie te które samodzielnie prowadziła w korpusie zwiadowczym. 

— Jeżeli z kolejnej wyprawy wrócisz żywa, awansujesz na Pułkownika. — słowa, które wypowiedział niespodziewanie Levi, dotarły do niej jak przez mgłę. 

Wpłynęły przez uszy do głowy, a stamtąd przeszły do duszy, osadzając się w niej jak ciężki kamień, z jakim musiała sobie poradzić. W pierwszych kilku sekundach nawet do niej nie dotarły, chwilę później brzmiały jak nieśmieszny żart, a gdy nikt się z nich nie śmiał, stawały się nieprzyjemną do przełknięcia rzeczywistością. 

Od pamiętnego zebrania na ognisku dowództwa, jej kłótni z Ackermanem oraz naporu Yazmin wiele się w końcu zmieniło. Mogła się spodziewać, że skoro nałożono na nią ciężar większej niż normalnie ilości misji oraz dodatkową papierologię, to awans będzie tylko kwestią czasu. Ze wszystkim dzielnie sobie radziła, jednak nie rwała się do tego by być odpowiedzialną za większą ilość ludzi. 

Tak naprawdę nie chciała być w głębi duszy nawet Kapitanem. Prosiła o tą pozycję tylko ze względu na to, by uświadomić coś Levi'owi, a kiedy otrzymała już zespół, który traktowała jak część rodziny, nie wyobrażała sobie ich tak zostawić. Wiele razy jednak bała się o nich, nie mogąc zasnąć w nocy. Rozmyślała nad tym co stanie się, gdy jej zabraknie albo co zrobi, kiedy któryś z jej podwładnych zginie, a ona będzie zmuszona doręczyć list z kondolencjami strapionym rodzinom. Nigdy nie została postawiona w takiej sytuacji i dodatkowa ilość ludzi pod swoimi rozkazami tylko ją przerażała. 

Pułkownik był w końcu zaledwie stopień niżej od Generała, którego funkcję w zwiadowcach pełnił jedynie Erwin. Stanowił dodatkową rękę dowódcy na polu bitwy i odpowiadał za podejmowanie ważących los oraz życia decyzji. Przerażało to Ninę, dlatego, gdy tylko informacja o tym dotarła do jej świadomości, musiała wręcz powstrzymywać stresowe drżenie rąk. 

— Wygrałam! — krzyk Miel przeciął ciszę. — Wiedziałam, że ten gbur w końcu się do tego posunie. — zamlaskała, nie kryjąc pojawiających się na jej licach zaczerwienień. 

W towarzystwie było widać znaczną poprawę atmosfery. Wcześniejsze napięcie od razu zniknęło, a wśród przyjaciół rozległo się przeciągłe westchnięcie ulgi. Wyglądało na to, że wszyscy poza Miel wiedzieli o awansie dużo szybciej i męczyli się, by przez przypadek Ninie o nim nie napomnieć. I choć z perspektywy brunetki wydawało się to dość krzywdzące, to z ich strony groziło niewypełnieniem rozkazu oraz stosowną karą. 

Smith zagroził ponadto nawet Zoe, ostrzegając, że jeżeli jakkolwiek naprowadzi na ten temat myśli Niny, będzie miała przynajmniej roczny zakaz eksperymentów na tytanach. Zabezpieczył się również tym, że nie wspomniał słowem o tym Acarabelli, specjalnie przysyłając do niej tego dnia odpowiedni Pułk, by kobieta była zajęta i nie zdążyła tego dnia na ich zebranie. Zadbał o wszystko, co z perspektywy osób trzecich wydawało się niemożliwe.

— Zapracowałaś na to, moja droga! — Hanji klepała nieprzytomną Kapitan po ramieniu, próbując wybudzić ją z dziwnego transu, w który wpadła. 

Drobne uśmiechy gościły na ustach przyjaciół przywołując na myśl pozytywne skojarzenia, a radosny ton, jakim zwracały się w stronę Niny przyjaciółki powinien raczej cieszyć niż smucić. Dla kobiety stanowiło to jednak tylko zaognienie bolesnego tematu, przed którym tak naprawdę nigdy nie chciała zostać postawiona. 

— A - ale czy na pewno jest to dobra decyzja? — zająknęła się, próbując przełamać szum rozmów, który wzbudził się po wypowiedzeniu przez Ackermana decyzji dowództwa. 

Bardziej osunęła się w krześle i na dłużej przymknęła oczy, by przełknąć zalegającą w gardle gulę. Uważała się za osobę niegodną tej pozycji. Znała w końcu wiele bardziej utalentowanych od siebie osób, które idealnie by na nią pasowały. Myślała, że to przez nacisk Miel, a nie własną pracę została uhonorowana w ten sposób, mimo że nic znaczącego nie osiągnęła, a dodatkowy stres związany z większą odpowiedzialnością przyćmiewał jej wszystkie logiczne osądy, które padały wśród towarzystwa. Nie pomagało nawet wspierające kopnięcie Levi'a w nogę pod stołem. 

Im dłużej ponadto jeszcze siedziała przy stole, tym bardziej zaczynała się nakręcać. Było to podobne uczucie do przyciskającego przedmiot do ziemi imadła, które z każdą kolejną chwilą napierało na niego z coraz to większą siłą. Serce szybciej łomotało w piersi, myśli krążyły po głowie, szumnie obijając się po ściankach umysłu, a bezdech dusił, utrudniając przy tym zaczerpnięcie większej ilości tlenu. 

— Jesteś z nami już około pięciu lat, więc śmiało można zaliczyć cię do weteranów. — odezwała się wpierająco dotąd milcząca Mikasa, która wydawała się dostrzec niepewność przyjaciółki. 

Tym samym wyrwała z rozmów pozostałą część towarzystwa, która szeptała między sobą i zwróciła ich uwagę na omawiany wątek, który wcale nie dobiegł końca. Podekscytowana Yazmin, która dotąd nuciła pod nosem salwy zwycięstwa, w tylko sobie znanym rytmie, opanowała się tymczasowo, a dotąd klepiąca Kastner po plecach Pułkownik, z zakłopotaniem przyciągnęła ręce do siebie, poprawiając pospiesznie na nosie swoje okulary. 

Wszyscy zamilkli, zdając sobie sprawę, że zachowali się niestosownie, odsłaniając się od razu ze swoimi uczuciami. Nie wzięli pod uwagę tego co przeżywa ich przyjaciółka ani jak się z tym czuje. Nie przemyśleli tego, że wcale może jej to nie cieszyć i wpędzili ją nieświadomie w stan ucieczki, z którego też nie wahała się skorzystać. 

— Przepraszam was bardzo, ale pójdę wziąć prysznic. — wyznała w końcu Kastner, przerywając chwilę ciszy, która zawładnęła otoczeniem po słowach młodej Ackerman. 

Brunetka odkaszlnęła pod nosem, tylko po to, by następnie na drżących nogach odsunąć krzesło od stołu. Dłonie dla stabilizacji postawiła na blacie, a usta uchyliła szerzej by wziąć głębszy wdech. Po tym spojrzała pokrótce prosto w kobaltowe tęczówki czarnowłosego, które od kilku dobrych minut nieustannie ją śledziły i smutno uśmiechnęła się do siebie. 

— Muszę sobie to wszystko poukładać w głowie. — wyjaśniła wszystkim swoje zachowanie, decydując się w spokoju odejść od stołu. 

To cisza oraz odosobnienie zawsze pozwalały jej zdecydować. Zaszywała się w pozbawionym ludzi miejscu — najczęściej w lesie — gdzie mogła się uspokoić oraz określić. Rozważała wtedy wszystkie za i przeciw, a także oceniała jak powinna postąpić albo co robiła źle. Nie zmieniła tego nawyku odkąd trafiła tutaj prosto z ulic stolicy, a także robiła identycznie w Podziemiach. To stanowiło część jej jestestwa oraz pewnego rodzaju przypisany nawyk. Nikt wtedy niepotrzebnie jej nie nakłaniał, a to ona sama decydowała w pełni o swoim losie. 

W ciszy więc oddaliła się od stołu, starając się zachować resztki pozostałego w jej mniemaniu szacunku. Wręcz obsesyjnie patrzyła pod nogi, by nie wywrócić się na prostej drodze, a drżące mięśnie niosły ją przed siebie, pozostawiając przyjaciół w tyle. Levi śledził ją wzrokiem dopóki nie opuściła stołówki, a przyjaciele posmutnieli, słysząc zatrzaskujący się zamek drzwi, które ich oddzielały. 

— Myślałam, że bardziej się ucieszy. — odparła po dłuższej chwili Yazmin, która stała się pomysłodawcą tej wizji. 

Zacisnęła wargi w geście wyrazu żalu, a wewnętrznie biła się  z niezauważalnymi wyrzutami sumienia. Nie była w tym jednak sama. Wszyscy wiedzieli, że postąpili nie tak jak należało. 

— Tak, ja również. — przytaknęła jej Hanji, która aż nazbyt wzięła sobie dziś do serca obowiązek milczenia. 

Nastroje zgromadzonych były dziś tak zmienne jak szalejąca za oknami siedziby zawieja, a narastające napięcie raz po raz duszone pojedynczymi słowami, czy spojrzeniami skłaniały do przemyśleń. Każdy niedługo potem dokańczał swoją porcję herbaty, którą przygotowała Nina i zastanawiał się nad tym jak najstosowniej można by przeprosić ją za tą sytuację. W monotonii siedzieli ze spuszczonymi głowami do momentu, kiedy i Ackerman nie zdecydował się opuścić ich towarzystwa. 

Dokończył swoją porcję herbaty, posprzątał po sobie, a następnie po odburknięciu cichych podziękowań, skierował się ku wyjściu. Zachowywał się jak duch, nie przeszkadzając przy tym nikomu. Był cichy, opanowany i zaskakująco spokojny. Z neutralnym wyrazem twarzy odstawił krzesło Kastner na swoje miejsce, a następnie po raz ostatni ocenił wszystkich swoim kobaltowym spojrzeniem, nim obrócił się na pięcie i odszedł. Zwróciła na niego uwagę jedynie Hanji, krzycząc za nim treściwie, jednak ten nie odpowiedział jej ani słowem. Opuścił ich z szacunkiem i bez zbędnego afiszowania się. 

— Ej Levi, gdzie idziesz? 

****

Wybór. Każdy kto urodził się na tym świecie, prędzej czy później w końcu musi go dokonać. Podejmowałam go już wiele razy, nigdy jednak nie znajdując odpowiedzi jakie konsekwencje danej decyzji mnie w przyszłości napotkały. Nauczyłam się jak się go nie bać oraz w jaki sposób akceptować porażki. Wiedziałam jak pokonywać barierę strachu i obaw, a jednak ona wciąż trzymała mnie w garści. Ściskała za gardło, popychała do ucieczki oraz dusiła jak morderca, tylko czekając na mój ruch, by wzmocnić swój uścisk. Dlaczego tak właśnie było?

Unieruchamiał, chcąc zatrzymać człowieka w miejscu, ponieważ baliśmy się zmian, a każda nasza akcja wywoływała jakąś reakcję. W naszym życiu potrzebne były jednak zmiany oparte na decyzjach, a ze względu na ten strach przed nowością, ciężko dążyło się do tego by je podjąć. Czasami to właśnie te decyzje stanowiły ucieczkę od rzeczywistości i przedłużenie cierpienia na nasze własne życzenie, a momentami stawały się ich ukróceniem. Każdy z tych scenariuszy był jednak możliwy i dość prawdopodobny, ponieważ w większości nikt z nas nie wiedział, która opcja ostatecznie pozwoli nam się uwolnić od tego nieznośnego uczucia. Może to właśnie stanowiło tą barierę? Nie strach przed samą decyzją, a obawy przed tym, że wybierzemy niewłaściwie. 

Sama już nie znałam powodu mojej ucieczki. Nie miałam pojęcia dlaczego zdecydowałam odejść się od stołu i z jakiego powodu zatrzymałam się właśnie tutaj. Moi przyjaciele w końcu chcieli dla mnie dobrze. Cieszyli się z mojego szczęścia, a ja zachowując się jak największa hipokrytka zignorowałam ich starania, tylko dlatego, że to mi coś nie pasowało. 

Z uporem maniaka i niemal jak w transie pozbywałam się z siebie ubrań, tkwiąc w ciągłym zamyśleniu. Przeklinałam przy tym pod nosem, miejąc problem by pozbyć się stanika, którego zapięcia w postaci haczyków zaczepiły się o koronkę, blokując mi możliwość rozpięcia go. Woda szumiała mi w uszach, zapełniając wannę poprzez podciągniętą ze studni rurę, a kilka ręczników leżało ode mnie w dalszej odległości na podłodze. 

Dawno już nie miałam okazji do tego, by po prostu pomyśleć nad swoim losem w samotności. W pewnym momencie zaczęłam po prostu wspólnie podejmować decyzje z Ackermanem, co dawało mi poczucie mniejszego obciążenia. Dzieliliśmy się w ten sposób winą, a o moich wątpliwościach nie trzeba było długo myśleć. Tym razem najchętniej też oddałabym mu część tej odpowiedzialności, gdyby nie to, że sprawa dotyczyła bezpośrednio mnie. 

Z wytchnieniem w końcu udało mi się ściągnąć stanik, odrzucając go gdzieś w bok, by następnie z błogim wyrazem twarzy wyprostować plecy. Przysięgam, że chyba nic nie przynosiło mi tak wielkiej ulgi, jak pozbycie się po całym dniu tego cholerstwa. Nie dane mi było jednak, by długo cieszyć się tym stanem, ponieważ ledwo słyszalne szuranie butów, które właśnie weszły do środka, skutecznie mi w tym przeszkodziło. 

— Co cię gryzie? — baryton dobiegający zza moich pleców sprawił, że niemal od razu doskoczyłam do ręcznika, by pospiesznie się nim przykryć. 

Trzęsące się ze stresu ręce oraz rozbiegana świadomość nie rozpoznała jego właściciela, dlatego przez moment zachowywałam się jak kompletna wariatka na miarę Zoe. Miałam tylko o wiele większą rezerwę wstydu niż czterooka, a od wybiegnięcia w tym stanie i przy tej pogodzie na dwór dzieliły mnie kilometry piekła. 

— Levi! — krzyknęłam, kątem oka dostrzegając jego czarną czuprynę oraz jeszcze wilgotną koszulę. 

Nie przebrał się od momentu powrotu do siedziby. Nie wyglądał ponadto nawet tak, jakby wrócił do swojego pokoju, by zabrać ze sobą ubrania. Prawdopodobnie więc doszedł do mnie ze stołówki, od razu tylko gdy skończył pić swoją porcję herbaty. Nie pofatygował się ponadto po nic na zmianę, jakby wiedział, że jego wsparcie może być mi potrzebne. 

W obecnym wydaniu i sytuacji wciąż mnie jednak zawstydzał. Ta jedna rzecz nigdy się pomiędzy nami nie zmieniła. Mogliśmy znać siebie i swoje ciała na wylot, ale dla mnie on zawsze był stresogennym czynnikiem, przyprawiającym moje podbrzusze do wrzenia. Policzki momentalnie mi poczerwieniały, a ręcznik stał się elementem, który chronił mnie w niewystarczającym stopniu. 

Prawda była taka, że nawet jeżeli przechodziliśmy do bardziej grzesznych czynów, wciąż lepiej czułam się będąc odziana choć w niewielką ilość ubrań. Nie ważne czy był to tylko sam stanik, czy figi, ale dawało mi to wewnętrzny spokój, jednocześnie w pewnym stopniu mnie nakręcając. Tym razem jednak w jasny dzień stałam przed nim zupełnie naga, a on zamiast peszyć się, bezczelnie sprawdzał to jak się czuję. 

— Tch, nie udawaj cnotki. — skomentował w charakterny sposób, przewracając oczami. 

Jawnie drwił ze mnie sprawiając, że choć na moment mogłam zapomnieć o dręczących mnie przemyśleniach. Potem raz jeszcze bez emocji omiótł mnie wzrokiem, tylko po to by wyżej zakasać rękawy swojej wilgotnej koszuli, która kleiła mu się do ciała. Następnie podszedł do mnie bliżej, głową wskazując na stojący w oddali stołek, na którym można było usiąść. 

Widziałam jak jego kobaltowe tęczówki nie odstępują mnie na krok, a brwi unoszą się, gdy staje nade mną na minimalnym progu, który dodawał mu parę centymetrów wzrostu. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na rzucone przeze mnie na podłodze ubrania, ani na nierówno ułożone buty, które w dodatku miały na sobie jeszcze ślady ziemi oraz śniegu. Skupił się jedynie na mnie, co dość mi imponowało. 

— Daj to, umyje ci plecy. — nakazał, chwytając bez pytania za ręcznik, którym się przykrywałam. 

Wyrwał mi go, a następnie z cichym prychnięciem zaprowadził mnie za rękę do wskazanego przez siebie wcześniej miejsca. Szłam za nim ostrożnie na bosaka, uważając przy tym by przez nogi, które miałam jak z waty, przez przypadek się nie poślizgnąć. Niczym dziecko prowadzone za rękę przez rodzica. 

Następnie czarnowłosy posadził mnie na stołku, a sam sięgnął po mydło, którym zaczął jeździć mi po plecach. Przez to, że miałam już wilgotną skórę wszystko ładnie się pieniło, a jego szybkie i dokładne ruchy, zaskakująco dobrze pomagały mi się zrelaksować. Choć niestety przez jego tempo, nie trwało to długo. 

Levi zazwyczaj nie był gadatliwy, dlatego teraz też nie spodziewałam się po nim niczego nadzwyczajnego. Byłam prostym człowiekiem, który po prostu cieszył się tym, że ma mu kto umyć plecy. Nie potrzebowałam niczego więcej, a wystarczyła sama obecność osoby, którą kocham. Nie musiał mnie zabawiać żartami, czy komplementować, tak samo jak i ja nie musiałam. 

Zdziwił mnie jednak fakt tego, że sam z siebie postanowił zacząć temat. Wysilił się, by wczuć się w moją sytuację, a następnie zmusił do myślenia i wypowiedzenia swojego zdania. Był porządny, dokładny, kochany, troskliwy, a przede wszystkim obłędnie przystojny. Mało rzeczy mogłam mu zarzucić gdy zachowywał się tak jak dzisiaj. Chociaż czasami wychodził z niego straszny dupek. 

— Słuchaj, wiem że pewnie uważasz, że nie zasługujesz na ten zaszczyt. I wiem, że wiążę się z tym dodatkowa ilość pracy, a to co było teraz stanowiło coś dobrego. — zaczął temat, mocniej dociskając kostkę mydła do moich pleców. Denerwował się. 

— Jestem jednak pewien, iż nie ma w korpusie drugiej na tyle odpowiedniej osoby, by mogła zająć to stanowisko zamiast ciebie. — słyszałam jak z trudem niektóre słowa przechodzą mu przez gardło. Milczałam jednak, dopóki nie zdecyduje się skończyć, ponieważ moje zdanie znacznie różniło się od jego. 

Odkąd tylko sięgam pamięcią, zawsze musiałam udowadniać swoją wartość. Ćwiczyłam, żeby być potrzebna, trenowałam skoki, by nie spowalniać Olivii na misjach i szlifowałam swoje umiejętności by wpasować się w odpowiedni schemat. Robiłam to by stać się potrzebna. Ponieważ kiedy człowiek był potrzebny, nie można go było zastąpić nikim innym, a przynajmniej dużo trudniej było znaleźć taką osobę na jego miejsce. 

— Tylko ty będziesz w stanie zrobić coś, kiedy trzeba będzie działać. — upewniał mnie czarnowłosy, wmawiając mi to w taki sposób, że nie powinnam mieć najmniejszych wątpliwości. 

Widać jak zależało mu na moim komforcie psychicznym. Prawdopodobnie też dużo przeszedł, by dopuścić pomysł Miel do głosowania, a wiedziałam że musiał się na to jednak ostatecznie zgodzić. Wszystko dlatego, że przy awansie członków korpusu na wyższe stopnie potrzebna była jednogłośna zgoda wszystkich pozostałych przy obecności nadzorcy, którego pozycję w tym momencie zajmował Zackley.

Świadomość ta powinna sprawić, że skoro tak wiele osób brało pod uwagę moje zdolności i zgadzało się na ten zaszczyt, mnie samej powinno być miło. Gdybym była normalna, to doceniłabym ten gest, wysyłając jeszcze do każdego z osobna podziękowania. Ze względu jednak na wieczne niedocenienie, upodlanie się tylko by coś zyskać, a nawet plotki bardzo ucierpiała moja opinia o sobie. Nie postrzegałam siebie tak jak inni mnie widzieli i to stwarzało wiele problemów. 

Żeby poczuć się potrzebna wymagałam w tym szczerego potwierdzenia od innych. Wielokrotnego wsparcia, które choć z pewnością dla nich irytujące, dla mnie stanowiło barierę pewności. I jeżeli inni wydawali się mieć do tego cierpliwość, to Ackerman za grosz jej nie posiadał. Dlatego za każdym razem kiedy się zadręczałam, zazwyczaj na mnie krzyczał. 

— No wiem, tylko... — przerwałam jego wypowiedź, z onieśmieleniem obracając się do niego przez ramię. 

Dłońmi podtrzymywałam piersi, a część włosów zasłaniała mi pole widzenia. Zamierzałam w jakimś stopniu zaprzeczyć jego słowom, ponieważ czułam się ich niegodna, jednak czarnowłosy nie zamierzał dać mi skończyć, po raz kolejny przejmując inicjatywę. 

— Ile razy mam ci jeszcze przypominać, że sobie poradzisz? — podniósł głos, za ramiona obracając mnie w swoją stronę. 

Obrzucił mnie natarczywym wzrokiem, tylko po to by za chwilę prychnąć i w pośpiechu zakręcić wodę, która napełniała wannę. Właśnie zaczęła bowiem ją przelewać, a na takie marnotrawstwo mężczyzna już nie mógł sobie pozwolić. Po tym wrócił i dla bezpieczeństwa, na rękach zaniósł mnie do wanny, sam przy tym brudząc się od zalegających na moim ciele mydlin. Naprawdę nie wiedziałam co dzisiaj w niego wstąpiło. 

Kiedy jednak tylko to zauważył, bardziej się zirytował, wzdychając męczeńsko pod nosem. Widać było jak powstrzymywał się od przekleństw, a mała granica dzieliła go od emocjonalnego wybuchu — całkiem jak ja, gdy nie mogłam pozbyć się przed kilkoma chwilami denerwującej bielizny. Byłam tak samo uciążliwa. 

To prawda, że czasem zachowywałam się jak dziecko mimo wieku. Tęskniłam bowiem za okresem, który kazał mi wcześnie dorosnąć. Uważałam więc za normalne wygłupy od czasu do czasu, by choć teraz w minimalnym stopniu poczuć jak mogłoby być, gdybym wtedy nie wyszła z gospody. 

W połączeniu z kreatywnością, zamartwianiem się oraz bardzo często rozchwianiem emocjonalnym naszej dwójki, stanowiło to jednak momentami pewnego rodzaju trutkę. W efekcie czego, to Ackerman wychodził na tego dorosłego, a ja zachowywałam się jak ostatnia łajza i beksa. O proszę, kolejny argument, broniący tezy, że nie zasługiwałam na awans. 

Kiedy jednak w zdenerwowaniu Levi zaczął zdejmować z siebie do niczego nie nadającą się już koszulę, parsknęłam niekontrolowanym śmiechem do takiego stopnia, że niemal nie zadławiłam się własną śliną. Poprzez swoją skwaszoną minę oraz nieporadność, która została wymieszana z jego zdenerwowaniem, sprawił, że nie potrafiłam się pohamować. Chyba po raz pierwszy obrócił coś tak poważnego w żart, wykorzystując do tego nie tylko moją nagość, ale również pewne zbiegi okoliczności. Mój śmiech popchnął go jednak tylko do podniesienia głosu. 

— Tch, jesteś najbardziej irytującą, upierdliwą i zagmatwaną emocjonalnie idiotką jaką znam! — odparł z całkowitym przekonaniem. Oczy lśniły mu od emocji, a goły tors skutecznie mnie od nich odciągał, gdy uszy i umysł wciąż pracowały na najwyższych obrotach. Nie tylko on korzystał na tym wszystkim. 

— Kiedy ktoś jednak ma ucierpieć, to bez zastanowienia ruszasz do akcji i pokazujesz swoje ciepło, siłę oraz piękno. — zmienił ton, nieco mnie tym również zaskakując. 

Sama siedziałam w wannie zanurzona na tyle, by móc na niego patrzeć, ale też na tyle, by on nie mógł zbyt wiele dostrzec. Analizowałam jego słowa z rumieńcami na twarzy i przez ostatnie kilka minut wciąż się na nim zaskakiwałam. Agnes coś musiała dosypać nam do tej herbaty przed transportem. Ewidentnie coś dzisiaj było nie tak. 

Nawet już nie wiem dlaczego opcja bycia Pułkownikiem mi nie pasowała. 

— Dlatego nie pierdol i zaakceptuj w końcu to, że Erwin nie szasta ludźmi bez powodu. — przekleństwo z łatwością wyszło z jego ust, kontrastując ze skupionym spojrzeniem. 

W pojedynkę sprawił, że wszystko co zadziało się w stołówce nie miało dla mnie aż tak dużego znaczenia. Zmieniłam kąt patrzenia tylko dlatego, że obrócił to wszystko w żart, podprogowo informując mnie o tym, że nie mogę się tak wszystkim przejmować. Nigdy co prawda nie mówił mi o tym wprost, jednak znaki werbalne były nie do przeskoczenia, szczególnie gdy z taką otwartością rzucił swoją wykrochmaloną koszulę na zmoczone kafelki publicznej łazienki. 

— Próbujesz mnie pocieszyć? — zapytałam, szybciej mrugając. 

Z towarzyszącym uśmiechem, uniosłam do góry brew, tylko po to by zobaczyć, jak czarnowłosy poddaje się w tym wszystkim. Z wdzięcznością obserwowałam jak przyciąga pięść do ust, a następnie wymownie w nią kaszle, by następnie wrócić do swojej odpowiedzialnej i dużo mniej zabawnej postaci. 

— Tch, nie zmieniaj tematu. — prychnął, odpowiadając mi hardo. 

Spiął mięśnie i bardziej się wyprostował, by następnie poprawić na biodrach swoje spodnie. Ponadto na jego policzkach mogłam również dostrzec małe zaróżowienie, które nie pojawiało się w jego przypadku tak często jakbym tego chciała. Oznaczało to tyle, że byłam blisko swojej prywatnej wygranej, cokolwiek by nią nie było. 

— A jeżeli chce go zmienić? — odpowiedziałam na jego narzekania dość flirciarsko. 

Uniosłam jedną z nóg, zakładając ją na kolano, przez co wystawała ona znad wody, a jedną z dłoni pogładziłam Levi'a po ręce, szczerząc się tak, jak już dawno tego nie robiłam. Nie wiem co mnie do tego popchnęło, jednak przeczuwałam, że skoro mężczyzna nie ma już nic więcej do roboty, to niedługo będzie próbował zostawić mnie samą. 

Wciąż pamiętałam naszą małą przygodę pod prysznicami i chciałam ją powtórzyć, co raczej ciężko było mi przekazać w inny sposób. Nie potrafiłam być tak bezpośrednia jak Ackerman i nie miałam na tyle odwagi, by za pomocą słów pokazać czego od niego oczekuje. Liczyłam na to że się domyśli, jednak nie mogłam też polegać na jego decyzjach. Czasem był humorzasty jak baba. 

Tym razem również wydawał się niechętny co do mojego pomysłu. Schylił się, by podnieść swoją koszulę, a następnie zarzucił ją sobie na ramię, tylko po to by zerwać ze mną kontakt wzrokowy.

— Wychodzę. — oznajmił bez emocji, odwracając się w stronę drzwi. 

— Zaczekaj! — krzyknęłam za nim, gdy ruszył do przodu. Wyciągnęłam dłonie ku górze, by ostatecznie gdy skupił na mnie uwagę uciec od niego spojrzeniem, jak niezdecydowany niemowlak. Brawo Nina, tak na pewno osiągniesz to, co chcesz

Ewidentnie się jednak chyba ze mną bawił, ponieważ po chwili ciszy z mojej strony, prychnął i jak gdyby nigdy nic opuścił pomieszczenie, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Po tym wszystkim zostawił mnie samą ze swoimi myślami i namydlonymi plecami, dobrze wiedząc że poza poprawą mojego humoru nic raczej nie ugra. Nie spodziewał się tylko, że wiele mi tym ułatwił, a sam wybór nie był już tak przerażający jak na samym początku mi się wydawał.  

Zniknął strach, jaki mi go uniemożliwiał, a pojawiła się opcja rzucania monetą, którą zawsze mogłam wykorzystać. Uśmiechnęłam się, bardziej osuwając się w ciepłej wodzie, jaka koiła moje podrażnione nerwy i rany. Niech zadecyduje los. 

****

— Będziemy ubezpieczać twoje tyły, Pani Pułkownik! — krzyknął do mnie Jean z tylnej flanki, która należała do Oddziału Specjalnego. 

Siedział na swoim wierzchowcu, poprawiając zawiązany z tyłu głowy kucyk, który pilnował by żaden z jego włosów nie zasłonił mu podczas wyprawy pola widzenia. Musiałam przy tym przyznać, że wyglądał dość komicznie, a ja pierwszy raz od kilku miesięcy mogłam przyjrzeć się jego kształtowi twarzy. Po tym przymknęłam oczy i wzięłam głębszy wdech, wsłuchując się w krzyki zgromadzonych ludzi. 

Na ulicach po raz pierwszy od mojej debiutanckiej wyprawy pojawiła się tak duża ilość cywili. Mimo szczątkowego śniegu, przez który przebijała się wiosenna trawa oraz mrozu szczypiącego jeszcze w policzki, nawet dzieci zdecydowały się nas wesprzeć. To sprawiało, że człowiekowi robiło się ciepło na sercu. 

Dzięki takiemu wsparciu było mi jakość lżej. Świadomość, iż ktoś w nas wierzył i czekał, naprawdę potrafiła wiele zdziałać. W takich sytuacjach zaczynało mi po prostu zależeć na zdaniu obcych osób, ponieważ były to opinie w większości sprzyjające. 

— Jean, przecież jeszcze nią nie jestem. — zarzekłam się, starając się brzmieć dostatecznie cicho, by Kristein mnie nie zrozumiał. 

Poprawiłam włosy i mocniej chwyciłam za uprząż, tylko po to, by później wygodniej usadowić się w siodle. Miałam wrażenie, że przez skandowanie tłumu mówię sama do siebie, a wszystko co zakomunikowałam w stronę przyjaciela zostanie przez niego zlekceważone. Myliłam się jednak. Chłopak mnie usłyszał. 

— Ale będziesz, złotko! — krzyknął, zwracając przy tym uwagę reszty naszych oddziałów. 

Wyszczerzył się do mnie jak głupi, a brwi uniósł ku górze w gestii dumy. Z upływem czasu dość wyprzystojniał przez co teraz aż miło było zawiesić na nim oko. I choć całkowicie nie był w moim typie, to wciąż mogłam śmiało to stwierdzić. Za jego plecami do drogi przygotowywała się reszta Oddziału Specjalnego. Większość z nich wsiadała już na swoje konie, by zająć dogodne ustawienia.

— Ale dopiero jak wrócę! — wystawiłam w jego kierunku język w ramach odpowiedzi, nie zważając na dziwne spojrzenia od strony tłumu. 

Ta decyzja była wyjątkowo trudna do podjęcia. Praktycznie w ostatniej chwili poinformowałam o mojej zgodzie Erwina. Za namowami bliskich, zdecydowałam się rzucić ten wybór losowi. Chciałam by wydarzyło się to, co ma się stać. Nie obchodziła mnie robota papierkowa, czy dodatkowe zadania, które i tak mi już w większości powierzano. Levi rozwiał podczas oczekiwania cały mój strach i zapewnił mnie, że poradzę sobie ze wszystkim. Kolejny raz nie robiłam tego jednak dla siebie.

Zaakceptowałam ten awans tylko ze względu na przyszłość Anastazji i Bielerów. Nie miałam pewności, czy zarobki Alexandra nagle się nie urwą ani czy ja dam radę wytrzymać wszystkie wyprawy. Dodatkowy żołd mógł być przeze mnie odkładany na czarną godzinę. Nie musiałam go wcale wykorzystywać, a wszystko co posiadałam i tak zawsze miałam możliwość na nich przepisać. Zawczasu chciałam zadbać o przyszłość dziewczynki, którą postrzegałam jak własną córkę, ponieważ sama nigdy nie miałam nikogo, kto zadbałby w takim stopniu o mnie. 

— To aż dziwne, że ustawili nasze Oddziały obok siebie. — podjechał do mnie Levi na swoim karym ogierze.

Ubrał się dość ciepło ze względu na ochronę przed zimnem, którego nie znosił. Lekki płaszcz był na tyle długi, by zapobiegać wychłodzeniu, a jednocześnie na tyle krótki, by z łatwością można było posługiwać się manewrem. Ciemne włosy nieco urosły mu od ostatniego momentu, kiedy miałam przyjemność je podcinać, a sińce pod oczami były mniej zauważalne, ponieważ za moją radą położył się szybciej spać. 

Blada twarz ładnie kontrastowała w towarzystwie trawiastego odcienia płaszcza, a wyprostowana sylwetka zasiadająca w starannie przymocowanym do wierzchowca siodle, dumnie reprezentowała Korpus Zwiadowczy. W tym wydaniu, wraz ze swoim zastępem wyglądał bardziej niż zwykle na Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, niosąc nadzieję zgromadzonych wokół spacerniaka mieszkańców murów na swoich ramionach. 

Uśmiechnęłam się do niego z serdecznością, przejmując część jego odpowiedzialności. Jedną z dłoni delikatnie poklepałam Black'a po szyi, a drugą poprawiłam włosy, które opadały mi pod wpływem wiatru na twarz. Sprawdziłam ukradkiem również pozycję słońca na niebie, która jawnie wskazywała, że czas coraz bardziej przeciekał nam przez palce. Już niedługo. 

— Widocznie aktywność tytanów na przedniej flance znacząco wzrosła. — odpowiedziałam, nie znajdując na ten typ ułożenia oddziałów żadnego innego argumentu.

To zawsze Erwin wraz z Pułkownikami rozplanowywał umiejscowienie poszczególnych osób w szyku. Brał pod uwagę nie tylko pogodę i czynniki niebezpieczeństwa miejsc, w które razem mieliśmy się udać, ale także to, jakie postępy poczyniliśmy podczas ćwiczeń. Hanji tłumaczyła mi na jednej z wypraw ten system, twierdząc, że jest dość prosty i polega nie na tyle co na intuicji Smitha, ale także na jego doinformowaniu. To właśnie po to były mu potrzebne wszystkie aktualne raporty na temat jednostek i zapotrzebowania. Musiał ocenić ryzyko, a następnie odpowiednio się do niego ustosunkować. 

Ostatecznie jednak i tak nikt nie rozumiał jego decyzji, a taka sytuacja jak teraz jeszcze nigdy nie miała miejsca. Mimo że w wyprawach brałam już udział od kilku lat, to pierwszy raz, kiedy wraz z Oddziałem Szturmowym miałam możliwość pozbywania się tytanów razem z Oddziałem Specjalnym. Z pewnością wymagało to odpowiedniej komunikacji i zaufania, jednak było to coś co już od dawna jako przyjaciele posiedliśmy. Nie musiałam się o nich tak bardzo obawiać jak dawniej, a świadomość, że w razie niebezpieczeństwa będę mogła dzięki swojej obecności jakkolwiek zareagować, była bardziej niż wspierająca. 

— Całkiem możliwe. Będziemy musieli uważać. — zgodził się ze mną Levi, obrzucając spojrzeniem jedną z grupek, która skandowała nachalnie jego imię. 

Nigdy nie podobało mu się bycie w centrum uwagi, a wręcz męczył się, gdy przez dłuższy czas przebywał w bardziej zatłoczonym miejscu. Widziałam jak martwi się, a jednocześnie nie jest mi w stanie poświęcić większej uwagi ze względu na uciążliwe nawoływania, które nie cichły dopóki nie spoglądał w stronę osób, które je wykrzykiwały. 

Ja choć wolałam odmachiwać i obdarzać wszystkich uśmiechem, tak on bez ogródek traktował obcych mu ludzi z góry, strasząc spojrzeniem czy nietęgim wyrazem twarzy. Mimo to kochałam tą jego chłodną stronę, ponieważ należała do niego w takim samym stopniu jak ta rozczulająca. Nigdy nie grał idealnego, mimo że za takiego go postrzegano. Jak wszyscy starał się tylko nie popełniać błędów.

— Ale czuje się jakoś bezpieczniej kiedy jesteś obok. — wyznałam, chcąc choć na moment zagarnąć jego uwagę dla siebie. 

Zawsze miałam zwyczaj rozmowy przed wyjazdem. Pomagało mi to pogodzić i w pewnym stopniu oswoić z tym co może nadejść. Nie wiedziałam przy tym z kim będzie mi dane wymienić słowo ani czy ta osoba da radę powrócić zza murów. Zawsze jednak wybierałam kogoś innego, by chociaż w taki sposób również mojego rozmówce wesprzeć. Tym razem padło na Ackermana, co nie było dość korzystne z perspektywy słuchających. 

Nasza relacja początkowo należała do dość burzliwych. Przed nim nigdy nie miałam nikogo na poważnie, a wszystkich których wykorzystywałam i tych, którzy wykorzystywali mnie, traktowałam bez emocji. Akceptowałam swój los. Dlatego wtedy kiedy poznałam Levi'a i serce po raz pierwszy inaczej zabiło mi inaczej w piersi, nie wiedziałam jak się zachować. 

Począwszy od nienawiści, poprzez zrozumienie, aż do nastoletniej miłości wiele się pomiędzy nami wydarzyło. Wciąż mimo wszystko potrafiliśmy się zachowywać i kłócić jak dzieci, choć nasz wiek mówił sam za siebie — nie wypadało nam tego robić. 

— Tch, mam nadzieję, że nie będę musiał ciągle kryć ci tyłka. — prychnął, unosząc z drwiną jedną ze swoich brwi. Widziałam jak drga mu kącik wargi, powstrzymując się od uniesienia, a także nieznaczne spięcie mięśni, które towarzyszyło mu w takich momentach. 

Uśmiechnęłam się na jego słowa, czując jak w podbrzuszu narasta mi podekscytowanie, a dziwnego rodzaju pewność ciśnie na usta kolejne docinki. Mimo że nie wyglądało, żeby były one w moim stylu, to przy czarnowłosym zawsze czułam się dużo swobodniej, a więc i one łatwo przechodziły mi przez gardło. Levi potrafił odblokować moje najgorsze rządze, wyciągnąć najstraszniejsze potwory i skłonić do wyznania wszystkiego, co siedziało w mojej głowie. 

— A ja za to mam nadzieję, że będę mogła kryć twój. — zagadnęłam, szczerząc się zawadiacko w jego kierunku. Uniosłam jedną z brwi ku górze i przygryzłam wargę, gdy do głowy wpadł mi szalony pomysł.

Postarałam się o to, by sprawnie zablokować nogę w uprzęży, a następnie nachylić się w jego stronę. Na moje szczęście był na tyle blisko bym, mogła złapać go za koszulę i skierować na siebie. Zależało mi na tym, by jeszcze przed krzykiem Erwina, ukraść mu całusa, co na dobre pozbawiłoby go części fanek z tłumu. Był jednak tak zasiedziały i sztywny, że ledwo dałam radę dotrzeć swoimi ustami do jego policzka. 

Z tego powodu udało mi się tylko musnąć jego skórę, a ten od razu gdy zdał sobie z tego sprawę odwrócił się ode mnie z neutralnym wyrazem twarzy. Mimo że w ostatnim czasie to on raczej naciskał na to, byśmy pokazywali swój związek publicznie, to w takich momentach jak ten, gdzie z własnej woli okazywałam mu bliskość, peszył się jak nastolatek. 

Tym razem unikał mojego wzroku wypatrując sygnału do ruszenia, a na jego licach widniał ledwo widoczny rumieniec, który uczłowieczał go w tym wszystkim. Szybciej także oddychał, a jego koń zrobił się niespokojny, co z pewnością odzwierciedlało jego niepokój oraz zakłopotanie. Rzadko mogłam go takiego oglądać. Kochałam jednak ten widok. 

— Żołnierze! — wezwanie Erwina zmieniło nasze podejście w przeciągu sekundy. 

Całe motylki w brzuchu jakie miałam od razu zamarły, a głowa skupiła się do granic możliwości na tym co ma nadejść. Raz jeszcze wymieniłam spojrzenia z Ackermanem, posyłając mu zawadiacki uśmiech, a następnie wytężyłam zmysły, by całkowicie zadbać o bezpieczeństwo obu Oddziałów. Wiedziałam, że Levi zrobi dokładnie to samo, dlatego też trochę lżej było mi na sercu z tym wszystkim. W przeciwieństwie do innych, wpatrzonych w swoje dłonie, rękojeści, czy wodze, wyciągałam ciało, by dostrzec uniesioną w górę dłoń Generała z mieczem w dłoni. 

— Oddajecie swoje serca sprawie! — krzyczał typowym dla siebie głosem, który przeszywał człowieka do samych kości. 

Miał dar zwracania się do duszy i serc, prowadząc nas na białym wierzchowcu do bitwy z dużo potężniejszymi od nas istotami. Wielokrotnie go z tego powodu podziwiano. Dzięki tej umiejętności mógł przemawiać do ludu i kontrolować społeczność, a dumna postawa oraz nikłe gesty, których uczył się poprzez doświadczenie tylko dodatkowo napawały motywacją. 

Z nostalgią patrzyłam jak po raz kolejny połysk na mieczach wzywa nas do ruszenia. Ręce mocniej zaciskały się na wodzy, a formacja powoli zwężała, by przy galopie zmieścić się w przejściu z pełnym bezpieczeństwem. Nawet mój Black niespokojnie dreptał w miejscu, nasłuchując charakterystycznego dźwięku uniesienia cegieł ponad ziemię. 

— Rozpoczynamy kolejną wyprawę za mury! — pobudzające szybsze krążenie krwi informacja padła na nas jak wyrok od samego Boga. 

Ciało spięło się, a zmysły jeszcze bardziej się wyostrzyły, rejestrując nawet tak absurdalne rzeczy jak zapach perfum znajdującej się po mojej lewej Aurelii. Wydawało mi się, że słyszę swój oddech oraz policzyć mogę uderzenia swojego serca, które wręcz wydawało wyrywać się z piersi. Ukradkiem rozejrzałam się po otoczeniu, posyłając swojej grupie spojrzenie, a także omiotłam wzrokiem Oddział Specjalny, ciesząc się z ich skupionych wyrazów twarzy. Wszyscy brali to na poważnie. 

— Podnieść bramy! — gest uniesienia wyżej miecza był znakiem dla Stacjonarnych o rozpoczęciu kolejnej wyprawy. 

Od razu zaczęli oni procedurę unoszenia bramy przed którą dumnie zasiadał na swoim wierzchowcu Smith. Mechanizmy hałasowały znacznie, a zębatki przeskakiwały z szumem podnosząc spory kawał kamienia ku górze. Z jakiegoś powodu w piersi czułam jednak ciężar potęgującego się niepokoju, który zwykle nie występował u mnie w takim momencie. Byłam gotowa na wszystko, a jednak z jakiegoś powodu wiedziałam, że coś nadchodzi. Nagle zaszczepione zmartwienie, jakby ktoś niewidoczny popychał mnie do rozwagi i działania. 

Przełknęłam gulę pojawiającą się w gardle i dla upewnienia nim jeszcze ruszyliśmy postanowiłam rozejrzeć się po otaczającym mnie skupisku. Levi po mojej prawej wydawał się spokojny, tłum wiwatował głośniej niż zwykle, a mój zespół czekał na jakikolwiek ruch wyprzedzającej nas flanki. Mimo to, bałam się z niewiadomego powodu. 

— Coś jest nie tak? — wymamrotałam, przykładając dłoń do sierści mojego wierzchowca. 

Dopiero kiedy podniosłam wzrok na niebo, w stronę oślepiającego mnie słońca, dostrzegłam coś co zmusiło mnie do natychmiastowego działania. Moje spojrzenie podążając za przelatującym stadem gęsi, które wracały do nas z ciepłych krajów natrafiło na oślepiający błysk, który nie pochodził wcale od miecza Smitha. 

Wszystko działo się szybko i zaledwie w przeciągu kilku minut. Znajomy szczęk linek do sprzętu od manewrów zagłuszony został przez radosne okrzyki, a słońce pozwalało pozostać niezauważonym. Widziałam jak drobna sylwetka wyskakuje z dachu zaczepiając się o jedno z dachów, by znaleźć się tuż nad naszymi głowami. Czułam jak całe moje ciało się napina, a wzrok kieruje za luftem pistoletu, który trzymała. Ciśnienie skoczyło mi, gdy jej ręce drgnęły a ciało nie zastanawiało się nad tym co powinno zrobić. 

Nieznajoma brunetka celowała w Levi'a, który widocznie dopiero w tym momencie ją zauważył. Nie było czasu na zastanowienie, a na wszelkie uniki było już za późno. Nim ciało słucha myśli mija w końcu zbyt długa chwila, a wtedy jest już z reguły za późno. W gestii odruchu skierowałam więc całą moją energię do nóg i z jednoczesnym dźwiękiem wystrzału odbiłam się od boku mojego konia. 

— Levi! Uważaj! — krzyczałam czując pękające pod moimi nogami żebra mojego wierzchowca. 

Wyciągnęłam całe swoje ciało, by strącić czarnowłosego z siodła, a robiąc to zderzyłam się z bólem i ogłuszeniem. Zapach metalu i echo wystrzału w akompaniamencie z rżeniem Black'a dotarło do mnie, gdy obiłam się plecami o bruk. Przed oczami pojawiły się mroczki, a oddech przyspieszył, pompując do moich potrzebujących tlenu nóg, substancje odżywcze. 

Czułam ciepło rozlewające się w okolicy brzucha, wymieszane z chłodem, który rozszerzał się od granic paliczków u dłoni. Przełknęłam pospiesznie ślinę, czując posmak krwi w ustach i z trudem obróciłam głowę w bok, by upewnić się, że udało mi się zdążyć. Kiedy jednak zobaczyłam podnoszącego się z ziemi Ackermana uśmiechnęłam się z ulgą. Wyglądało na to, że był tylko oszołomiony. 

— Nina?! Nina! — dosunął się do mnie, orientując się w tym co się wydarzyło. 

Jego słowa były jednak dziwnie przytłumione, tak jakby dobiegający znikąd szum wszystko mi zagłuszał. Levi złapał mnie za ramiona i oparł na swojej klatce piersiowej, pobieżnie skanując moje ciało kobaltowymi tęczówkami. Zmacał mnie pospiesznie, a następnie przeklął pod nosem, rozrywając mój płaszcz, a następnie koszulę. 

— Słyszysz mnie?! Kurwa! — mówił do mnie, nie zaprzestając działania. 

Pozbył się swojego płaszcza, a następnie zwiadowczej kurtki, by następnie z siłą docisnąć go do skóry na wysokości brzucha. Jego uścisk był mocny i raniący, a ból nasilał się z każdą kolejną chwilą, przyprawiając mnie o spazmy drgań. Miałam wrażenie, że trzęsę się jak osika z każdym kolejnym ruchem, tracąc coraz to więcej energii. 

— Niech ktoś mi pomoże! — krzyczał, rozglądając się po zszokowanych twarzach innych osób, które jak zaczarowane stały w miejscu. 

Wiwaty tłumu ucichły, a wokół mnie nas zrobiło się także dość pusto, przez co bez przeszkód mogłam patrzeć na czyste niebo. Pod palcami czułam chłód, w nogach mrowienie, a w sercu ciepło. Ta sytuacja przypominała mi wiele dramatycznych momentów. Raz prawie umarłam na wyprawie, co bardzo przypominało ten moment. 

Wiedziałam, że kiedyś i na mnie przyjdzie czas i że zapewne śmierć w paszczy tytana nie będzie dość miłym rodzajem pożegnania się z tym światem. Nigdy nie spodziewałam się jednak, że spotka mnie to wewnątrz bezpiecznych murów. Że to miejsce, które zostało stworzone do bycia rajem, będzie miejscem, w jakim wyzionę ducha, w obronie bliskiej mi osoby. 

Zawsze jakoś udawało mi się wymykać śmierci. Jakimś cudem wyślizgiwałam się z jej objęć i wychodziłam na prostą, doświadczając wielu cudownych wspomnień i rzeczy. Nigdy także o niej zbyt często nie rozmyślałam, mimo że usilnie mi towarzyszyła, przed każdą wyprawą wisząc nad moim karkiem. 

Wielokrotnie zastanawiałam się co by było, gdybym nie istniała albo co po moim odejściu spotkałoby tych, których kocham. Zawsze w końcu chciałam widzieć ich uśmiechy, radość oraz szczęście. Robiłam wszystko, by czuli się dobrze i dbałam o to, by byli bezpieczni. Za wszelka cenę chciałam zapewnić im lepszą przyszłość i poświęcałam siebie, by mogli to osiągnąć. 

W tym momencie gdy patrzyłam jednak na rozbiegany wzrok czarnowłosego, który zdzierał sobie gardło, kiedy czułam jego mocny uścisk na moim słabnącym ciele i gdy zastanawiałam się co jeszcze mogę zrobić, po prostu chciało mi się płakać. Oczy szkliły mi się, gdy myślałam że wszystko to stracę, warga drgała, wymuszając szloch, a w gardle pozostawał żal. 

Żal, że jeżeli mi się nie uda to nie będę mogła już patrzeć na ich radość. Że nie będę miała możliwości przytulenia ich, rozmowy z nimi, czy doglądania jak Anastazja rośnie na dzielną kobietę. Czułam poczucie winy, że robię im to wszystko. Wiedziałam że sprawię im smutek, że będą przeze mnie płakać tak jak ja płacze teraz nad nimi. 

Ich życie uważałam jednak zawsze za ważniejsze. Nigdy nie czułam się jakoś wyróżniona, a towarzyszenie im sprawiło, że odzyskałam rodzinę, nawet gdy nie pełniłam w niej jakiejś szczególnej roli. Oczy szczypały mnie kiedy zdawałam sobie sprawę, że ratując Ackermana, znowu zostawiam go z tym wszystkim samego. Ból w klatce piersiowej nasilał się kiedy wiedziałam, że nikt nie będzie mu towarzyszył co poranka, ani nie przypilnuje by położył się spać o odpowiedniej godzinie. Dusił kiedy rozmyślałam o tym, że będzie się o to wszystko obwiniał i sprawiał, że to uczucie trzymało mnie przy nim usilnie nawet wtedy gdy mocno chciało mi się spać. 

Hanji miała zająć miejsce w końcowym szeregu ze względu na przepracowanie, dlatego wiedziałam, że jako jedyny medyk o odpowiednich kwalifikacjach, prawdopodobnie nie zdąży do mnie dotrzeć. Czarnowłosy zapewne usilnie w to wierzył, co chwila wywołując jej imię. Uciekał ode mnie wzrokiem i ze spięciem panikował chyba w tak dużym stopniu. 

Mimo braku większych sił zmusiłam się do tego, by unieść dłoń na jego klatkę piersiową i zacisnąć rękę na jego białek koszuli. Wytężyłam spojrzenie uśmiechając się z trudem i szerzej otworzyłam oczy. Ciężko było mi oddychać, a czucie w nogach straciłam już dawno. Całkiem tak jakby w jednej chwili po prostu zniknęły. 

— Levi. Levi... — starałam się zwrócić na siebie jego uwagę. Chociaż ten ostatni raz, chciałam się na coś przydać. 

Dopiero też wtedy mężczyzna zdecydował się skupić na mnie spojrzenie. Zniżył się do mnie i spojrzał mi w oczy, co spowodowało jeszcze większe uderzenie żalu. Wszystko mnie bolało, w dodatku robiło się coraz zimniej, a jednak nic nie równało się z jego zbolałym wzrokiem i lśniącymi policzkami. On płakał. 

Pierwszy raz byłam tego świadkiem. Pierwszy raz widziałam jego łzy, które wylewały się z jego oczu z mojej winy. Cierpiał przez to co zrobiłam, a jednocześnie dzięki temu wciąż oddychał i żył. Był dzięki mnie bezpieczny, a to stanowiło dla mnie wartość ponad wszystkim. Mimo to nie potrafiłam znieść tego widoku i nim się obejrzałam, sama rozpłakałam się jak dziecko, dając sobie tym samym w ten sposób ulgę w bólu. 

— Hanji, do kurwy nędzy! — jeszcze raz podniósł głos, przykładając usta do mojego odkrytego czoła, do którego przyklejała się grzywka. 

Nie chciałam się z nim żegnać. Nie chciałam się żegnać z nikim, gdy nareszcie wszystko przebiegało w moim życiu tak jak tego pragnęłam. Metalowy posmak w ustach skłaniał do wymiotów, a jego dotyk chłonął mnie cząstka po cząstce, chcąc zostać z nim na zawsze. Mimo że nie widziałam twarzy członków mojego Oddziału ani przyjaciół, to on mi wystarczał. Był przy mnie teraz i nie opuszczał mnie ani na moment. Nie poddawał się i wierzył we mnie od samego początku — nawet gdy robiłam z siebie w korpusie beksę. 

Miałam wrażenie jakbym była w tej jednej strefie tylko z nim. Czułam słodycz wiśni, przy której spędzaliśmy czas, a w kobalcie jego tęczówek widziałam taflę jeziora, na jakim pływały łabędzie i inne ptaki. Ciepło jego palców, gdy po raz pierwszy zdecydował mi się oddać oraz niesamowitą troskę. To wszystko sprawiało, że mimo tego dramatu nie potrafiłam również przestać wspierająco się w jego kierunku uśmiechać. 

Było tak do czasu kiedy za jego plecami nie pojawiła się znajoma sylwetka. Stała dalej, dając nam przestrzeń do pożegnania i uśmiechała się smutno na nasz widok, przyjacielsko machając do mnie dłonią. Blond włosy w kolorze łanów zburz powiewały, ładnie kontrastując się z jej białą suknią, a brązowe tęczówki skanowały naszą dwójkę. Przenikała otoczenie, z każdą chwilą stając się jednak coraz bardziej rzeczywista. Stała obok jednego ze spacerniaków, na którym dostrzec mogłam dwie równie znajome postacie, które z miłością przechadzały się, trzymając się za ręce. Już niedługo...

— Obiecaj! Obiecaj... — podniosłam głos, pragnąc za wszelką cenę przekazać mu coś ważnego. 

Głowa osuwała mi się na bok ze względu na ciężar, a dłoń ledwo trzymała się na białym materiale. Mimo to tak mocno jak mogłam, jeszcze raz przyciągnęłam go do siebie, by z braku możliwości szeptać mu do ucha. Nie widziałam już zbyt dobrze, jednak wciąż mogłam wyczuć nasilający się zapach jego wody kolońskiej wymieszanej z cytrynami. Z trudnością wzięłam wdech, by wypowiedzieć coś w jego kierunku, a w momencie gdy się nade mną nachylił, straciłam przyczepność z jego ubraniami. Ogarnęła mnie bezwładność i senność tak wielka, że niemal siłowo przymykała mi oczy.  

— Nie miej do mnie żalu. — wycharkałam niezgrabnie, wykorzystując fakt naszej bliskości. 

Z bólem w piersi dałam sile grawitacji odchylić mi głowę i po raz ostatni — nim przymknęłam oczy — ucałowałam jego rozpalony policzek.

— Kocham... 

****

To był spokojny i piękny dzień. Całkowicie nie przypominał typowych przymrozków i zimy. Budynki oświetlane były przez słońce, a w ciszy poranka dało się usłyszeć szczebiot sikorek i wróbli. Niebo przełamywały przylatujące stada ptaków, a przebiśniegi wyłaniały swoje listki przez resztki pozostałego na ziemi śniegu. Wszystko budziło się do życia całkiem tak jakby właśnie na miejsce przybyła wiosna, choć tak naprawdę na kalendarzu wciąż rządziła się zima. W końcu wciąż był Luty. 

Odczuwalny wiaterek przyprawiał o rumieniec na policzku, a katar zalegał w nosie, gdy próbowało się wyjść na zewnątrz nieodpowiednio odzianym. Magiczny i piękny dzień dla osób, które nigdy nie doświadczyły dobra ze strony Niny Kastner. Tylko w ich oczach mógł wyglądać na tak wartościowy i kolorowy.

Na placu, zaraz przy wysokim na pięćdziesiąt metrów murze, w cieniu i przeciągu stała niewielka grupka osób, przyglądając się świeżo zruszonej ziemi. W ciszy patrzyła na wieńce zrobione z iglaków i ozdobnej bibuły, bardziej kuląc się w sobie. Mimo, że wszyscy ich towarzysze udali się już w drogę powrotną, oni wciąż nie potrafili się z nią rozstać. Nie potrafili zostawić swojej Kapitan, której bez zająknięcia powierzyli swoje życia.

Byli różnymi ludźmi o innych przeznaczeniach. Posiadali własne uczucia, style bycia i odrębne historie, które czyniły ich jednostkami. Połączył ich los, a umocniła przyjaźń, której nie spodziewali się napotkać w tak ryzykownym miejscu, jakim było wojsko. Stali się rodziną dzięki niej.

— Nie daruję sobie tego. — odziane w bolesny wydźwięk słowa padły z ust kobiety o płomiennych lokach.

Przyciskała do siebie łkająca brunetkę, sama nie spuszczając wzroku z kamiennego nagrobka o jasno - szarym odcieniu. Nowa płyta o niebieskawym blasku dzierżyła na sobie godność, sąsiadując z dwiema podobnymi o identycznym nazwisku. Pochówek odbył się w stolicy, a tą która odeszła, pochowano zaraz obok swoich rodziców, by chociaż po śmierci mogła spędzić z nimi całą wieczność. 

Zaraz za kobietami stała dwójka milczących mężczyzn, którzy nie odezwali się od momentu ceremonii ani słowem. W oczach Bieler'a wciąż plątały się łzy, a Mortain stał prosto, tylko wpatrując się w wygrawerowany na kamieniu napis "Spoczywaj w pokoju."

— Stałam blisko. Mogłam ją zasłonić. — obwiniała siebie Mulle, przykładając pospiesznie dłoń do twarzy.

Zawsze starała się wyglądać przy wszystkich na opanowaną i silną. Robiła to do tego stopnia, że wychodziła w korpusie na wredną sukę, z którą nikt nie chciał się zadawać. Doprowadziło ją to do wyższej pozycji i poszanowania, dzięki czemu można było wziąć ją pod uwagę przy rekrutacji do tak ryzykownego oddziału jakim był Oddział Szturmowy. Doceniono jej umiejętności i podarowano przez to coś, czego nigdy nie chciała stracić.

Z każdą wyprawą wszyscy stawali się sobie bliżsi, a ona mimo swojego wyobcowania, dawała radę się z nimi dogadywać. Po raz pierwszy od dawna zaczynała ufać, wierzyć i chronić ze szczerego serca. Otworzyła się na uczucie, pokazała się komuś z bardziej ludzkiej strony i nie żałowała tego wszystkiego pod koniec dnia, wypłakując się w poduszkę z kaczych piór. Łączyła to szczęście ponadto nie tylko z samą Aurelią, która pomogła jej się w tym odnaleźć, ale również i z Niną, jaką samoistnie z czasem zaczęła traktować jako autorytet. Chciała posiadać jej zdolność empatii i ukazywać ją w taki sposób. Do tej chwili nigdy jej się to jednak skutecznie nie udało. 

Mimo palącego poczucia niesprawiedliwości oraz żalu, kontrolowała swój głos, jednocześnie przecierając dłonią wypływające z oczu łzy. Brała większe hausty powietrza, by być w stanie to robić i odwracała wzrok od Clarke, żeby w jeszcze większym stopniu się nie rozkleić. Teraz została już tylko ich czwórka, a ona winiła się za coś, czego nie była w stanie dokonać, nawet jeżeli naprawdę mocno by się postarała. Widziała w ułamku sekund wszystko co się wydarzyło, a i tak nie dała rady przez dłuższy czas się poruszyć. Skamieniała całkowicie i nie mogła jej pomóc. Nikt z nich nie mógł.

— Skoczyła ponieważ chciała go ratować. — odezwał się po dłuższej chwili Gregor, decydując się włożyć skostniałe dłonie do kieszeni.

— Nie da się już cofnąć czasu. — dopowiedział zaraz potem, spoglądając z ukosa na profil zgarbionego Bieler'a.

Mężczyzna przybył tutaj samotnie. Zabrał ze sobą jedynie konia oraz znicz, do ostatniej chwili ukrywając dramatyczną informację przed córką. Od kilku dni Anastazja pytała go już kiedy brunetka będzie mogła ich odwiedzić, a on nie miał serca by jej na to odpowiedzieć.

Nie chciał widzieć w czekoladowych tęczówkach tego samego przygaszenia, jakie obserwował w lustrze. Nie zamierzał z premedytacją uświadamiać swojej córki o tym, że kolejna ważna dla niej osoba już nigdy nie przestąpi progu ich domu. Nie miał serca, by to zrobić, szczególnie że mała bardzo podziwiała Kastner. Kobieta zastępowała jej matkę, nawet jeżeli ona wcale jej tak nie nazywała. Mężczyzna nie potrafił wyrazić w słowach tego jak bardzo jest wdzięczny tej kobiecie za to wszystko, co dla nich zrobiła.

— Za nami wszystkimi skoczyłaby w ogień. — Załkała Clarke, wydmuchując cicho nos w przyniesioną ze sobą chusteczkę. — Zrobiła to, co wszyscy byśmy dla niej zrobili.

Włosy miała potargane, a twarz niemal pergaminową. Nie zmrużyła oka odkąd wróciła z wyprawy tego strasznego dnia. Nie była w stanie nic włożyć do ust, a jedynie na siłę zmuszała się do picia, by całkowicie nie paść. To cud, że w szyku nie wpadła też na żadnego z tytanów — zupełnie tak jakby ktoś nad nią czuwał. Trzęsła się na nogach, kierując się tutaj z pomocą Samanthy i do samego końca nie potrafiła przestać dramatyzować. To właśnie na niej w największym stopniu odbiło się to wszystko. 

W zwiadowcach traciło się ludzi — nawet weteranów — ponieważ to było nie do uniknięcia. Każdy w tym zawodzie musiał odejść prędzej lub później. Nie ważne czy ginął zjedzony przez tytana na jednej z wypraw, czy to później przez wiekowość. Nie dało się tego ominąć i każdy zdawał sobie z tego sprawę, dlatego też starano się wykorzystać każdy moment we wspólnym gronie, gdy było dobrze. Żołnierze poświęcali w końcu dla pięknego celu swoje wszystko, więc w przerwach chcieli prowadzić po prostu normalne życie. By niczego nie żałować.  

Ta świadomość nie wystarczała jednak do tego, żeby znieść ból związany ze stratą towarzyszy. Nie dało się do niego przyzwyczaić ani oswoić, a kiedy traciło się kogoś ważnego, po prostu się cierpiało. Uderzało to każdą komórkę ciała i ssało, przywołując na myśl wspólne chwile, które jedynie wszystko pogłębiały. Wprawiały koło samozwańczej zagłady w ruch. 

Człowiek psychicznie pogrążał się i szukał wytłumaczeń, jakie i tak na nic się już nie przydawały. Ponieważ czasu nie dało się cofnąć. To co dobre na zawsze zostanie w przeszłości, kształtując stały obraz umiłowanej osoby w pamięci, podczas gdy serce już zawsze, po cichu będzie za nią płakać.

— Dobrych ludzi los zabiera najszybciej. — przyznał Alexander, łamiącym się głosem.

Choć był najstarszy z całego towarzystwa, cierpiał w identycznym stopniu jak reszta. Ból mimo że miał różny wydźwięk dla każdego był bowiem taki sam. Stanowił kuzyna śmierci i wspierał ją, podążając z nią ramię w ramię. Bez litości miażdżył serca i kruszył mury. Zdejmował maski z ludzkiej duszy i wiele uświadamiał, dotykając wszystkich — bez względu na wiek, płeć czy zawód.

Bieler przestąpił z nogi na nogę, tylko po to, by za chwilę porządnie otrzeć oczy z łez. Wziął głębszy wdech i wyprostował się, a następnie odchrząknął nieznacznie, by pozbyć się związanej ze ściskiem gardła chrypy. Mimo wylewającego się z niego smutku, dało się u niego dostrzec również determinację, a pewnego rodzaju iskra nadziei tliła się w głębi jego błękitnych oczu. 

— Gregor, wiadomo coś o sprawcy? — zapytał Mortain'a, zdając sobie sprawę, że mężczyzna jako jedyny powinien mieć informację na temat tamtego wydarzenia.

Dobrze wiedział, że zwiadowca ma układy ze Smith'em, więc nawet nie kłopotał się, by owijać w bawełnę. Temat był delikatny jednak również na tyle istotny, by zdecydował się go poruszyć właśnie teraz. 

Przecież po tym co się stało, wizyta na cmentarzu mogła należeć do ostatnich jakie spędzili wspólnie. Nie miał pojęcia, czy teraz gdy nie ma już wsparcia ze strony Kastner, będzie mógł zostać w korpusie, a nawet jeżeli, to nie posiadał zapewnienia, że Generał ich wszystkich odpowiednio nie rozdysponuje. 

Podświadomie zawsze obawiał się przyszłości, a kiedy nadeszła, musiał się z nią jakoś zmierzyć. Nie spodziewał się jednak tego, że to z jej śmiercią będzie się musiał najpierw pogodzić. Wszyscy się nie spodziewali.

Wydawali się wiedzieć, że tak jak Nina nie mogła uciec od tego co zgotował jej los, tak i ich bez tej wiedzy, gryźć będą wiecznie sumienie. Serca tych, którzy pozostali pragnęły pozyskać informacje, o tym kto był odpowiedzialny za śmierć członka ich rodziny. Inaczej nie zaznają spokoju.

— To była upadła szlachcianka od Collinsów. — odparł po dłuższej chwili Gregor, w kieszeni zaciskając usilnie dłoń w pięści. Przymknął na chwilę oczy i zagryzł wargi, tylko po to, by znów kontynuować poruszony wątek. 

— Podobno wczoraj na rynku znaleziono jej ciało. — Przełknął ślinę. — Wygląda na to, że popełniła samobójstwo. Po tej informacji wśród grupy zapadła znacząca cisza. Nawet szlochająca Aurelia na chwilę wstrzymała łkanie i zacisnęła zęby. 

Wszyscy wbijali swoje oczy w grunt pod stopami i usilnie zastanawiali się, dlaczego tak to się musiało skończyć. Nie mieli szansy nawet wymierzyć własnymi rękoma sprawiedliwości, a wszystko malowało się w ich głowach jakby było skrupulatnie zaplanowane. Oczywiście, nie mogli tego wykluczyć, jednak dowodu też już nie posiadali. Wszystko skończyło się z momentem śmierci tamtej kobiety, a całe szczęście i cudowna relacja odeszła wraz z ich Kapitan. Pozostało jedynie rozgoryczenie. 

— Co teraz z nami będzie? — zapytała płaczliwym tonem Aurelia po kliku minutach. Pociągnęła nosem i omiotła wszystkich spojrzeniem, wyrywając się delikatnie z uścisku Mulle. 

— Czy bez niej nie będziemy już rodziną? — ponowiła swoje pytanie, czując jak serce szalenie gna jej w piersi. 

Żołądek zawiązywał się w supeł, a mdłości podchodziły do gardła, gdy uświadamiała sobie, że teraz nic już nie będzie takie samo. Stare dzieje odeszły w cień w przeciągu kilku godzin. Znikły nagle i boleśnie, pozostawiając po sobie jedynie pustkę oraz smutek. 

Nikt brunetce jednak nie odpowiedział. Nie było zresztą czemu się dziwić. Przyszłość była niepewna. Nie wiadomo było jaką decyzję podejmie Smith w ich sprawie oraz gdzie rzucą ich losy. Nikt nie miał odwagi i na tyle szczerości, by wyznać, że też się nad tym usilnie zastanawiał. Wszyscy się zastanawiali. 

Dowiedzieli się, że wszystko może pęknąć w mgnieniu oka, choć tak w zasadzie od zawsze też to wiedzieli. Tym razem gdy dotknęło ich to jednak osobiście, czuli się w pewnym sensie zagubieni. Nie było już bowiem pośród nich osoby na tyle wyrozumiałej, by wczuć się w perspektywę każdego z nich. Nie znali do końca swoich myśli oraz zachowań, a przede wszystkim nie stanowili dla siebie tak przewidywalnej całości, która za sprawą wyjątkowości każdego z elementów, była w stanie dokonać cudu. Tylko Nina wydawała się mieć do tego zdolność. 

Podczas spędzonego razem czasu — czy to podczas treningów, czy w czasie walki — nauczyli się, że zdołają osiągnąć wszystko, jeżeli tylko poczują się na siłach by coś zrobić. Byli dla siebie oparciem, więc mieli wrażenie, że mogą nosić na swoich barkach góry. Z dopingiem Kastner mieli motywację, a wiedząc, że ona kryła ich plecy czuli się bezpieczniej. Teraz pozostawiono ich samych sobie, niczym dzieci we mgle. Nawet wyżej postawieni nie ingerowali tymczasowo w to, co zrobią. 

W pewnym sensie to właśnie Kapitan zastępowała im korpusową matkę, jakkolwiek komicznie to nie brzmi. Była ich ciepłem w przemarzniętych sercach i potrafiła oddać im cały swój ogień, jeżeli tylko by tego potrzebowali. To właśnie świadomość tego doprowadziła do tego, że mimo obecnej sytuacji, wciąż chcieli chociaż spróbować utrzymać ze sobą kontakt. Ze względu na jej angaż oraz to co już razem zbudowali. Dla niej. 

— Na pewno dużo się zmieni, chociaż wiele rzeczy pozostanie na swoim miejscu. — stwierdziła Samantha, podchodząc do brunetki od tyłu. 

Na nowo objęła ją ramionami i przyciągnęła do siebie, by chociaż na chwilę poczuć znów wspierające ciepło. Sięgające jej do ramion rude loki dotknęły beretowej czapki z daszkiem, jaką miała na sobie Clarke, a znajomy zapach perfum znowu dotarł do jej nozdrzy. Mulle po raz pierwszy czuła, że potrzebuje od kogoś tak dużego wsparcia. 

— Zobaczymy jak zadecydują wyżej postawieni. — odezwał się Bieler, poprawiając kołnierz płaszcza. 

Pogoda wciąż się zmieniała. Wiatr przywiewał na błękit nieba skupiska chmur, przysłaniając gorejące nad ich głowami słońce, a tempera znacząco się obniżyła. Wyglądało na to, że zima wciąż walczyła o swoją pozycję na świecie, nie pozwalając ludziom dłużej cieszyć się ciepłymi promykami. Wszyscy czuli znaczącą zmianę, bardziej kuląc się w ciepłych okryciach. Zdawali sobie przy tym sprawę, że nie zostało im już wiele czasu, który mogli przeznaczyć na swoją obecność w tym miejscu. 

Gregor uniósł spojrzenie ku nieboskłonowi, wypuszczając z ust spory buch pary. Patrzył w nieznany innym punkt z nostalgią i lekko się uśmiechał, wciąż zachowując przy tym jednak milczenie. Skupił wzrok na chmurach, które za dziecięcych lat porównywał wraz z siostrą do różnego rodzaju przedmiotów oraz zwierząt. 

Nawet teraz, kiedy nie posiadał jej już jednak przy boku, nawyk pozostał, a on wciąż kilka razy dziennie unosił spojrzenie ponad przyziemne sprawy. Wspomnienia bowiem nie znikały, a serce które raz doświadczyło dobroci innych, nie zamierało. Byliśmy ludźmi. Urodziliśmy się po to, by pamiętać. 

— Jeżeli nawet wylądujemy w innych miejscach, to możecie na mnie liczyć. — zdecydował na głos mężczyzna, przymykając na chwilę oczy. 

Uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy, chociaż łzy bezwładnie spłynęły nawet i po jego policzkach. Ostatni raz płakał w dniu upadku murów tuż po tym gdy stracił siostrę. Zdążył zapomnieć jak uwalniające było to uczucie. Nawet teraz nie był w tym jednak sam. Płakał wspólnie z innymi, nie wstydząc się wyrazić swojego bólu. 

— Gregor... — wymamrotała brunetka, ocierając oczy z kolejnej porcji słonej wody. 

Dolna warga wyraźnie jej drgała, a zaczerwieniony od ciągłego wycierania chusteczką nos, znacząco odznaczał się na jej twarzy. Smutek mieszał się w jej mimice z rozczuleniem, czego przez zbyt dużą dawkę emocji w jednej chwili, nie potrafiła kontrolować. Wzięła sobie do serca słowa Mortain'a.

— Nina, pozwoliła mi choć na chwilę poczuć się tak, jakby wypadek sprzed upadku Shiganshimy nie miał znaczenia. — wyznał, otwierając oczy. 

Z dużą dawką emocji przyjrzał się twarzom swoich towarzyszy, z trudem utrzymując rzadko widziany u niego uśmiech, a następnie głośniej przełknął ślinę. Dłonie raz jeszcze mocniej zacisnęły się w jego kieszeni, gdy bardziej się wyprostował, a dreszcze chłodu przeszyły ciało, kiedy zatrzymał wzrok na wyrytych na kamieniu inicjałach. Kapitan przypominała mu siostrę i również tak jak i ona, zostawiła go w tym świecie samego. Zdążyła zapewnić mu jednak coś czego nikt mu nie odbierze — nadzieję.

— Nigdy jej tego nie zapomnę. — wymamrotał przyciszonym głosem, zaciskając wargi. 

Wszyscy powolnie podążyli za jego spojrzeniem, odwracając się w stronę zruszonej ziemi oraz położonych na niej wieńcach. Ze szklącymi spojrzeniami przypatrywali się temu miejscu i osobiście żegnali z najbardziej wartościową kobietą jaką kiedykolwiek w życiu spotkali. 

— Traktowała nas jak swoje dzieci. — stwierdziła po chwili Aurelia, przykładając drżącą ręką pięść do piersi w gestii hołdu. Pozostali podążyli za nią, również z głuchym uderzeniem przywodząc dłonie do splotu słonecznego. 

Clarke przełknęła zalegającą w gardle ślinę, po czym wykrzesała z siebie kilka słów, które były jednocześnie ostatnim wyrazem ich wspólnej obietnicy jako żołnierzy i członków Oddziału Szturmowego.

— Nikt z nas jej nie zapomni. 

Ponieważ dobrych ludzi tak po prostu się nie zapomina.

****

Głuche kroki odbijały się od kamiennych schodów, które prowadziły na szczyt wieżyczki umiejscowionej tuż nad opustoszałymi celami zwiadowczego więzienia. Podrywały do góry kurz, przyprawiając przybyszy o katar w nosie. Tlące się niegdyś pochodnie opierały się stabilnie na podwieszeniach przy ścianach, a zakręcająca się w górę klatka dodatkowo nakłaniała do zawrotów głowy, które przy tego typu zabudowaniu i tak były nieuniknione. Widać, że nikt nie pojawił się w tym miejscu od bardzo dawna. 

Do białych drzwi, znajdujących się na samym szczycie zmierzały dwie kobiety o podobnym wzroście i posturze. Obie należały do wojska i dźwigały na plecach ciężar skrzydeł wolności. Obie także wiele poświęciły, by znaleźć się w tym miejscu. Różniło je jednak doświadczenie oraz podejście do misji, jaka przyświecała ich jednostce. 

Rose Leone mimo że wcale nie uważała siedziby za swój dom, trzymała się korpusu oraz życia jak mało kto. Z dużym szczęściem unikała problemów, jednocześnie sama potęgując przykre zdarzenia w swojej głowie. Nawet jeżeli w przeszłości popełniła wiele błędów oraz skrzywdziła drogich sobie ludzi, w dalszym ciągu z nimi egzystowała. Cała i zdrowia, tylko dlatego, że tamtego dnia to właśnie Nina ocaliła jej życie. 

Prowadziła do byłego gabinetu Kapitan Oddziału Szturmowego nową rekrutkę, która w szybkim czasie awansowała do odnowionej drużyny właśnie tej formacji. Nowa nie była co prawda nikim z dowództwa, ale ze względu na znajomości Generał właśnie jej, postanowił przydzielić zagospodarowany pokój, który stał opustoszały już od kilku lat. 

— Ile to już minęło? — zapytała radośnie, nieświadoma Anastazja, która krok za krokiem podążała za Rose. 

Niewiele zmieniła się od momentu kiedy ostatni raz miała styczność z Niną. Jedynie nieco urosła i rozbudowała swoje ciało, by być w stanie poradzić sobie na wyprawach. Włosy związywała teraz w kitę na czubku głowy, a oczy lekko podmalowywała, nie potrafiąc się wyzbyć nawyku wyniesionego z domu. Agnes bowiem do ostatniej chwili liczyła, że Bieler skarci córkę i wyda ją za jakiegoś szlachcica. Uczyła ją dlatego uciążliwie dworskich zwyczajów oraz zabiegów, by była w stanie poradzić sobie w małżeństwie. Alexander jednak nie chciał odbierać córce możliwości. Dał jej wolną rękę, co dziewczyna na przekór babci od razu wykorzystała. 

Na plecach zarzuconą miała torbę z większością swoich rzeczy, a na szyi wciąż tkwiła srebrna zawieszka w kształcie serca, która momentami odbijała światło, odznaczając się na bladej szyi. Brunetka choć przypominała niemal co do joty swoją matkę, charakterem zawsze była jednak bardziej podobna do Alexandra. Żyła jego marzeniem i posiadała jego motywację. Rosła otaczana wspaniałymi ludźmi, jacy ukształtowali jej dzieciństwo i dostrzegała zbyt wiele, by po prostu zostać pośród murów jako przeciętny cywil. Pragnęła być wolna i silna —  jak Nina. 

— Sporo czasu. — przytaknęła jej po krótkiej chwili Rose. Poprawiła swoje włosy, a następnie mocniej zacisnęła dłonie na drewnianym trzonie, który utrzymywał tlący się knot. 

Leonne starała się w jak najmniejszym stopniu integrować z kobietą, ponieważ było to dla niej zbyt trudne. Znała ją, gdyż wiele razy jeździła do stolicy z Kastner i podrzucała dziewczynce zabawki. Kojarzyła brązowe tęczówki wypełnione ekscytacją oraz blaskiem nadziei, kiedy ta jako dziecko zawieszała się na szyi Kapitan. 

Pamiętała jak Nina uśmiechała się na jej widok i jak później opowiadała o niej po drodze różne anegdoty. Zwiadowczyni miała wrażenie, że zna ją aż za dobrze i właśnie to najbardziej ją przerażało. Ponieważ relacje sprawiały, że człowiek dokonywał bolesnych wyborów. 

— Tak, teraz to Miel nie jest w stanie nawet tutaj wejść. — zironizowała Bieler, przypominając sobie naburmuszoną minę Yazmin, kiedy Smith wyraźnie odmówił jej eskorty. 

Acarabelli wręcz rwała się do tego, by oprowadzić Anastazję po siedzibie. Kręciła się na wózku jakby miała owsiki, a rękami machała tak bardzo, że niemal nie uderzyła Erwina w  twarz. Niestety jej stan na wiele jej już nie pozwalał i dużo miejsc było dla niej po prostu niedostępnych. Przynajmniej dopóki leki i rehabilitacja nie poprawią jej stanu. 

W niektórych zakątkach siedziby nie można było jej po prostu spotkać, choć niegdyś należały one z pewnością do jej ulubionych. Nawet jej gabinet musiał zostać przeniesiony z wyższych pięter na parter. Wiele zmieniło się od czasu kiedy Kapitan z nimi już nie było. 

— Żałuję, że Hanji jest dzisiaj zajęta. Musiałam cię kłopotać. — Anastazja przeprosiła cicho, czując w towarzystwie Rose pewnego rodzaju zakłopotanie. 

Kobieta była małomówna, a kiedy się do niej odzywała, ta odpowiadała jej półsłówkami. Brunetka często widywała ją na korytarzach i na stołówce więc wiedziała, że zwykle się tak nie zachowuje. I choć była raczej zamknięta, to jednak nigdy nie powstrzymywała się od rozmowy kiedy miała coś do powiedzenia na dany temat. To właśnie dlatego nastolatka wolała zapobiegawczo wyrazić skruchę, niż stracić przychylność kogoś tak miłego jak Rose.  

— Nic się nie stało. — odpowiedziała jej cicho Leonne, stawiając nogę na ostatnim ze schodków. 

W tym momencie obie znalazły się na piętrze, zatrzymując się bezpośrednio przed białymi deskami średnich drzwi. Mimo że nieco wyblakły przez czas, wciąż przywoływały do głowy bolesne wspomnienia. Noce spędzone na wypełnianiu dokumentów, serdeczne uśmiechy przy wizytach już od samego progu, a także specyficzny sposób w jaki ich właścicielka je otwierała. Stanowiły element nostalgiczny i wyjątkowy, przez który już teraz Rose zaszkliły się oczy. Zbyt długo zwlekała by tutaj przyjść.  

— Do kogo należał ten pokój? Jest bardzo ładny. — zapytała od razu Anastazja, przechodząc za brunetką przez próg. 

Oglądała się dookoła, podziwiając wyróżniające się od drewnianych ścian zabudowania oraz obrazy, a także same meble. Wszystko było urządzone w minimalistycznym, aczkolwiek przytulnym stylu. W dodatku skosy ścian, które skupiały się w centralnym punkcie pokoju tylko nadawały klimatu, a dla osób o średnim wzroście nie były nawet przeszkodą. Brunetka od razu się tu zadomowiła. 

Bieler nie miała pojęcia, że spędziła w tym miejscu przynajmniej kilka dobrych godzin, ponieważ dziecięca pamięć nie posiadała tak dalekosiężnych wspomnień. Serce jednak zawsze wiedziało i to sprawiało, że w gabinecie Kastner, Anastazja czuła się po prostu bezpiecznie. 

— Właścicielka miała wspaniały gust. — Leonne od razu przyznała jej rację. 

Poprawiła pchające się jej do ust włosy, a następnie podeszła do półki, na której wciąż równo poustawiane były romanse i dzieła starej literatury. Zdążył przykryć je już kurz, jednak wciąż w alfabetycznym porządku poukładane były trzonami do ściany, w taki sposób, że Rose łatwo mogła rozróżnić poszczególne tytuły. Zwiadowczyni przeciągnęła palcem po drewnie, pozostawiając na nim ślad opuszka, a następnie przyjrzała się swojej skórze, zaraz potem zdmuchując szare drobinki. 

Patrzyła przez moment jak wirują w powietrzu prześwietlane przez popołudniowe słońce, a następnie spowalniają, niknąc w przestrzeni pozbawionej ciepłych promieni. Smutno się uśmiechnęła, na krótką chwilę zapominając o tym gdzie jest oraz co musi zrobić. 

Pyłki w tej formie przypominały jej płatki śniegu zimą, które dobrze kojarzyła. Przywoływały na myśl lepsze z okresów  w jej życiu, jakich z pewnością nigdy by nikomu nie oddała i napawały nostalgią. W końcu w głębi duszy sama była trochę jak ta pora roku. Skostniała i bezradna. Oczekująca aż jakiś obcy ogień rozmrozi jej chęci oraz motywację. Poszukająca osoby, która bez względu na wszystko popchnie ją do przodu. 

Leonne wzięła głębszy wdech i na chwilę przymknęła oczy, czując jak wciągnięty do nosa kurz zaczyna drapać jej błony śluzowe. Początkowo dobrze tego nie przemyślała, jednak nieprzyjemne uczucie łaskotek od razu dało jej znać, że był to zły ruch. Zwiadowczyni natychmiast zmrużyła oczy i przyciągnęła dłoń do nozdrzy, zatykając palcami ich płatki. Starała się powstrzymać narastające w piersi uczucie naporu, jednak podrażnione receptory i tak po chwili sprawiły, że po pomieszczeniu rozeszło się jej ciche kichnięcie. 

— Na zdrówko. — odezwała się od razu Bieler, odszukując wzrokiem Rose. 

Dopiero teraz ocknęła się ze zdumienia, w jakie wprawiły ją cztery ściany. Wciąż stała przy drzwiach, z głową zawieszoną na zwieńczeniu desek na suficie. Jak zza mgły rejestrowała, że jej towarzyszka sięga po jedną z książek, przyglądając się czerwonej oprawie a następnie dyskretnie ją otwiera. Z szumem myśli w głowie dostrzegała także stopniowo coraz to więcej przedmiotów. 

Raz był to obraz o bladoróżowym odcieniu kwiatów, w którego tle odznaczała się ciemno - niebieska — wręcz kobaltowa tafla wody, a raz zwyczajny szkic przybity gwoździkami do ściany, który przedstawiał stołówkę, mieszczącą się w siedzibie. Oba te miejsca były jednak dla oczu znajome i bliskie. Wywoływały emocje i wzbudzały uśpione myśli do wysiłku, wciąż nie naprowadzając ich na żaden skonkretyzowany wniosek. 

Za Leonne, zaraz obok półek z papierami, stała natomiast sporej wielości szafa. Na jednym z drzwiczek przymocowane zostało lutro, w którym zresztą odbijała się czytająca książkę zwiadowczyni. Padające na nie światło w pewnym stopniu rozjaśniało pomieszczenie, a sam mebel wydawał się w tym momencie bardzo zainteresować Anastazję. Była ciekawa, czy w pomieszczeniu zostało coś jeszcze po dawnym właścicielu. 

Z lekkimi wypiekami na twarzy i ściskiem w piersi, podeszła do szafy. Minęła Rose, schylając głowę przy jednym ze skosów, a następnie chwyciła za mosiężną rączkę w stylu francuskim, która ładnie komponowała się z lipowym drewnem. Była chłodna i mała, a jednak przy tym wyjątkowo wytrzymała. Anastazja wstrzymała oddech, tylko po to by następnie ją do siebie pociągnąć. 

Momentalnie ciche skrzypienie z nienaoliwianych przez kilka lat zawiasów rozeszło się po pomieszczeniu, a brązowe tęczówki zalśniły. Bieler serce zabiło szybciej, kiedy dostrzegła kilka wyprasowanych zestawów ubrań, które niemal co do cala odpowiadały jej własnemu rozmiarowi. Zwiadowcze buty, kilka par botek, a nawet koronkowe piżamy i różnego rodzaju sukienki, wśród których to najbardziej ta liliowa rzucała się w oczy. 

Wszystkie te informacje, które dziewczyna pozyskiwała coraz bardziej przyprawiały ją o ekscytację, jednocześnie również głęboko uświadamiając. Ktoś w końcu kiedyś spędzał tutaj swój wolny czas. Mógł odpocząć i w bezpieczeństwie przymknąć oczy, czy chociażby przygotować się do wyjścia z przyjaciółmi. To była dawna strefa komfortu, która wyrażała tego człowieka, a teraz to właśnie ona miała dzierżyć do niej klucz. 

Cały smutek krył się za przybijającą rzeczywistością i realizmem wojska. Ktokolwiek bowiem mieszkał tutaj przed nią, ta kobieta, która wcześniej przeglądała się w tym lustrze i nosiła te ubrania — odeszła. Możliwe że zjadł ją tytan albo że zginęła w inny sposób. Prawdą było jednak, iż nie należała już do korpusu i zostawiła to wszystko w takim stanie nim po raz ostatni wyszła przez białe drzwi. 

— Patrz, w szafie zostało nawet parę ubrań. — kilka słów wyrwało się Bieler z ust, gdy palcami przejechała po materiale białych koszul. 

Mimo upływu czasu wciąż były nieskazitelnie białe i widać było, że ich właścicielka dobrze o nie dbała. Anastazji w oczy rzucało się wiele materiałów — jedne były mniej zniszczone od drugich — jednak ostatecznie to krwista czerwień najbardziej przykuła jej wzrok. Drobną dłonią mocniej pociągnęła za wieszaki, a następnie wyjęła spomiędzy ubrań czerwoną sukienkę w balowym stylu, którą Nina miała okazję założyć na siebie tylko raz. 

— Wow są naprawdę śliczne. — skomentowała na głos, nie mogąc się powstrzymać. 

— Chociaż trochę stare. — prychnęła zaraz brunetka, przewracając oczami. 

Swoją nadgorliwością oraz fascynacją przyciągnęła wzrok Leonne, która zdecydowała się odłożyć wcześniej czytane dzieło. Rose stała teraz nieruchomo, w ciszy przyglądając się promiennej reakcji kadetki, która o niczym nie miała pojęcia. Zwiadowczyni żałowała, że nie miała okazji zobaczyć Niny w tej odsłonie. 

Nastolatka włożyła czerwony materiał ponownie pomiędzy ubrania, a następnie z rumieńcem przymknęła drzwiczki szafy i odwróciła się w stronę towarzyszki. Gdy tylko jej czekoladowe tęczówki zetknęły się jednak z uniesioną do góry brwią, którą posyłała jej kobieta, od razu się zmieszała. Zagryzła policzek od środka i uciekła od niej wzrokiem, a także nadęła policzki niczym mała dziewczynka. 

— Ale to żaden problem. Lubię antyki. Mają swoją magię. — wymamrotała, błądząc spojrzeniem po ścianach pokoju. 

Jako dziecko nigdy nie miała zbyt wiele okazji, by przyzwyczaić się do różnych ludzkich reakcji. Mimo, że coś było normalne i akceptowalne w społeczeństwie, brunetka zawsze peszyła się, gdy ktoś zwracał na nią większą uwagę. Nie należała do nieśmiałych osób, jednak ze względu na hobby i wyobcowanie za młodych lat, wiele rzeczy wciąż było dla niej nowych. 

Do momentu korpusu treningowego nigdy chociażby nie miała przyjaciół w swoim wieku, a każdy gest wsparcia, troski, czy zaangażowania w jej stronę sprawiał, że nie wiedziała jak się zachować. Dlatego właśnie lepiej czuła się w tłumie jako słuchacz i obserwator, gdy się nie wyróżniała. 

Wszystko to zmieniało się jednak w momencie, kiedy kogoś wystarczająco poznała. Zgłębiała jego odruchy, możliwości oraz charakter. To sprawiało, że wiedziała czego może się po danej osobie spodziewać, a wtedy też oddawała jej całą siebie.  Pokazywała jak szaloną ma osobowość oraz co tak naprawdę ją fascynuje. Przy odpowiednio dobranych towarzyszach potrafiła stać się duszą towarzystwa. 

— Nawet pluszaki! — szybko zmieniła temat, dostrzegając na łóżku ustawionym po przeciwnej stronie od nich, kilka puchatych zabawek. 

W sprytny sposób uciekła od konfrontacji z Leonne, od razu przemieszczając się do przedmiotów, które ją zainteresowały. Zwiadowczyni mogła jedynie poczuć ruch powietrza na swoim policzku, gdy nastolatka przemknęła obok niej. Odwróciła się za jej kręconą kitą, jaka podskoczyła charakterystycznie pod wpływem jej gwałtownych ruchów, a następnie zagryzła wargę, widząc jak Anastazja bierze w dłonie pluszowego misia z czerwoną kokardą zawiązaną wokół szyi. Tego samego, którego dla Kapitan na festynie wygrała Miel. 

— Czy tutaj żyło jakieś dziecko? — zapytała, przyglądając się sierści w kolorze kory oraz czarnym koralikom, które imitowały oczy. 

Przytulanka była wyjątkowo miękka i zadbana. Leżała ponadto przy samej poduszce, więc musiała być dla właścicielki bardzo ważna. Pozostałe pluszaki nie były już tak ładne, jednak mimo wszystko, również wyglądały na uporządkowane. Anastazji przychodziło więc do głowy wiele pytań, które ciężko było powstrzymać. 

— Nie wydaje mi się. — odpowiedziała jej Rose, powstrzymując się od ostrzejszego komentarza. 

Sama nie wiedziała zbyt wiele o sentymentalnym podłożu tych maskotek, jednak wielokrotnie natknęła się na Kastner, która nienaturalnie o nie dbała. Pokazywała tym podświadomie, że są dla niej ważne. Doceniała je bez żadnych słów, a w jej towarzystwie Leonne po prostu mogła to zrozumieć. To właśnie dlatego nieświadomie spięła się na ten widok.

Anastazja natomiast nawet się jej nie przyjrzała. Łatwo zaakceptowała jej cichą odpowiedź, siadając ostrożnie na łóżku, jakie pod jej ciężarem lekko skrzypnęło. Nieznacznie także sapnęła, orientując się jak wygodny jest materac, na którym dane będzie jej teraz spać. Rozluźniła się ponadto w pokoju do tego stopnia, że wcześniejszy wstyd w stosunku do towarzyszki niemal całkowicie zniknął. Wystarczyła też chwila, by odważyła się z przymkniętymi oczami położyć na starannie złożonej pościeli.

Przez gwałtowny i kojący dla pleców ruch, koński ogon, który miała zawiązany na czubku głowy, nieznacznie jej się przekrzywił, a kilka brunatnych kosmyków wysunęło się z gumki, opadając po bokach twarzy. Czekoladowe tęczówki skupiły się na suficie, a ledwo wyczuwalna, słodka woń dotarła do nozdrzy, otaczając Bieler bezpieczeństwem. Kadetce ponadto wydawało się, że gdzieś już czuła podobny zapach. 

— Aż dziwne, że dowództwo milczało w sprawie tego miejsca. — zagadnęła do Leonne, po dłuższej chwili ciszy. 

Tak naprawdę chciała lepiej poznać brunetkę. Nigdy bardziej z nią nie rozmawiała, a znajomość tylko weteranów nie była dla niej satysfakcjonująca. Rocznik z jakim miała do czynienia w korpusie treningowym również nie był dość przyjazny w stosunku do niej. Z nikim nie miała tematów do rozmowy, a ci, którzy pochwycili wyższe pozycje, szybko zajęli ciepłe posadki w Żandarmerii. Niewielu z nich zdecydowało się wstąpić do Zwiadowców. Pobór do korpusu z roku na rok spadał.

Dużo także naczytała się o różnego rodzaju przyjaźni. Miała swoją niezwykłą relację z Niną, która nagle znikła i chciała przeżyć raz jeszcze coś podobnego. Pragnęła złapać uczucia i jak najpełniej je wykorzystać, a także nigdy nie żałować tego, czego bała się zrobić. Dlatego mimo że zajmowało jej to sporo czasu, próbowała zagadać do Leonne, która wydawała się jej wyjątkowo niedostępna. 

— Jesteś pewna, że będę mogła się tutaj rozgościć? — uniosła głowę, podpierając się na łokciach. Spojrzała w stronę Rose, a następnie stresowo zagryzła policzek od środka. 

Pytanie może i nie było szczególnie personalne, jednak jako kadetka i ktoś dużo młodszy bała się do niej bardziej zbliżyć. Nie wiedziała, czy może zwracać się do kobiety po imieniu, a także czy jakiegoś rodzaju żarty będą na miejscu. Z jakiegoś powodu czuła od towarzyszki chłód, więc wolała nie posuwać się dalej niż do bezpiecznej granicy słów. 

Myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. — potwierdziła jej od razu zwiadowczyni, nawet nie kierując w jej stronę wzroku. 

Aktualnie stała do niej zwrócona bokiem, a swoją uwagę skupiała na niewielkim stoliku, na którym starannie ułożona stała kupka dokumentów. Mebel pokryty był pajęczynami i sporą ilością kurzu, co jawnie świadczyło o tym, że od dawna nie był używany. Znajdował się też najbardziej frontowo do łóżka, dlatego wydawał się w największym stopniu ucierpieć przez czas. 

Początkowo Anastazja trochę się zniechęciła i poczuła się wręcz zbagatelizowana przez Leonne. Kiedy jednak nowe miejsce znowu ją zaskoczyło, a późno działająca spostrzegawczość nastolatki dała o sobie znać, szybko to Rose wybaczyła. Czekoladowe oczy zostały bardziej osłonione przez powieki, a świeży zryw powietrza, który niemal nie otworzył szklanych drzwi prowadzących na zewnątrz, zafascynował ją. 

— Rose! Tutaj jest nawet balkon! — podniosła głos, od razu podnosząc się z łóżka. 

Całkowicie zignorowała to, że ktoś mógł ją usłyszeć oraz fakt, że biedne uszy Leonne uświadczyły jej wokalnego fenomenu. Po prostu rzuciła się w ich stronę jak wygłodniałe zwierzę, które nigdy nie widziało krużganku, czy innej loży. Zwiadowczyni nawet nie zdążyła jej odpowiedzieć. 

Tuż za nią zamknęły się oszklone drzwiczki, a sama nastolatka z rumieńcami wychyliła się poza zabudowanie, wydając z siebie na tyle głośne westchnięcie, że brunetka wciąż mogła je usłyszeć. Brunetka ukradkiem spojrzała za szybę, by upewnić się, że Anastazja nie zdecydowała się na nic ryzykownego. Kiedy jednak dostrzegła ją opartą o murek, z zaczerwienieniami na twarzy i wzrokiem wpatrzonym w dal, z ulgą uniosła kącik ust ku górze. Wszystko było w porządku. 

Tak naprawdę Rose zgodziła się odprowadzić w to miejsce nową kadetkę tylko dlatego, że miała w tym pokoju coś ważnego do załatwienia. Od wielu miesięcy, a nawet już lat zastanawiała się nad tym, co stało się z zapiskami Kapitan, które zwykle przy sobie nosiła. 

Pomieszczenie przez długi czas było niedostępne i zamknięte, a proszenie o klucz wydawało się zwiadowczyni nieodpowiednie. Miała wrażenie, że jeżeli tylko spyta kogoś z jej bliskich, to poruszy w ten sposób smutne wspomnienia i zasmuci wiele osób. Nie czuła się ponadto odpowiednią osobą, do narzucania komuś swoich przemyśleń. Co prawda rzadko rozmawiała z Kapitan na prywatne tematy, jednak zawsze wiedziała, że kiedy będzie tego potrzebować Nina ją wysłucha. Czuła się przy niej zrozumiana nawet kiedy milczała. 

Rozmyślała o tym co wtedy Kastner powiedziała jej w stodole oraz o tym co wydarzyło się później. Nie potrafiła wrzucić niczego z głowy, a przez to że zwykle widziała złą perspektywę danej sytuacji, zaczynała szukać twardych dowodów na jej potwierdzenie. I chociaż zwykle miała z tym problem, to teraz kiedy wiedziała o zapiskach byłej Kapitan, z jakiegoś powodu nie mogła się poddać. Zamierzała je odnaleźć, ponieważ możliwe, że kobieta miała im coś więcej do przekazania, a być może nawet przewidywała co może się wydarzyć. 

Nigdy specjalnie nie rozglądała się jednak po gabinecie, w którym teraz stała. Nie miała pojęcia gdzie może zacząć szukać, ani czy Bieler nie uzna tego za niestosowne. Nastolatka na szczęście była tak zafascynowana nowościami, że nieświadomie dała jej do tego wolną rękę i pozwoliła z uczuciem ulgi rozejrzeć się po najmniejszych zakamarkach pomieszczenia. 

To nie pierwszy raz kiedy Rose tak bardzo wtrącała się w czyjeś prywatne sprawy, tylko ze względu na swoje osobiste odczucia. Robiła to już wiele razy i za każdym razem nie kończyło się to najlepiej. Przełamywała swoją strefę komfortu by ulżyć sumieniom i przekopywała się przez kurz przeszłości, rozgrzebując stare rany. Uważała, że tak będzie lepiej dla wszystkich, ponieważ nikt nie ucierpi jeżeli na nic nie natrafi, ale też sumienie uspokoją się, ponieważ przynajmniej spróbuje. 

Kiedy wydawało się jednak, że mimo przeszukania wszystkich szafek nic takiego nie znalazła i ze zmarnowaniem kierowała się już ku balkonowi, by pożegnać się z Anastazją, nagłe potknięcie oraz upadek obróciły wszystko do góry nogami. Straciła równowagę i upadła na kolana, w ostatnim momencie amortyzując dłoniami uderzenie. Dzięki temu tylko nieznacznie ją to wszystko zabolało. 

— Ha? — mruknęła, obracając się na podłodze, by uważniej przyjrzeć się przedmiotowi, który był powodem utraty równowagi. 

Gdy tylko jej oczy napotkały wyszczerbioną deskę uniesioną o kilka centymetrów do góry, oczywistością stało się, że to właśnie o nią musiała zaczepić butami. Początkowo zamierzała to także zignorować i zaczęła się już nawet podnosić na klęczkach. W półprzysiadzie zorientowała się jednak, że podłoga wcale nie należała do tych starych, które występowały w reszcie pomieszczeń siedziby, a była stosunkowo nowa. Nie było mowy o tym, by taki incydent mógł mieć miejsce. 

Mała latarka w głowie Leonne zaczęła mocniej świecić, a brunetka na moment znieruchomiała, łącząc ze sobą wszystkie wątki. Gdyby nie ten jeden moment, pewnie nigdy nie zorientowałaby się, że przezorna Kastner, miała nawyk chowania swoich rzeczy. Przyzwyczajenie, które tak samo jak ukrywanie klucza w staniku, zostało z nią od czasów kiedy mieszkała jeszcze w Podziemiach. 

Rose szybko cofnęła się do uszkodzonej deski, tylko po to, by następnie z zaskakującą łatwością odizolować ją od innych. Schyliła się, wyciągnęła ją i odstawiła na bok, a potem mimo niewielkiego strachu przed pająkami, bardziej nachyliła się nad wyrwą. W tym momencie serce również bardziej zabiło jej w piersi, a znajoma oprawa o barwie wiśniowej kory, przyprawiła ją o gulę w gardle. Ciężko było jej oddychać. Znalazła go. 

Drżącymi rękami sięgnęła po dziennik, zdmuchując wcześniej z niego niewielką warstwę kurzu, przez którą niemal znowu nie kichnęła. Następnie wygodniej usadowiła się na nogach i z lekkim niedowierzaniem otworzyła go na pierwszej lepszej stronie. Od razu spotkała się ze starannie wykonanym szkicem, uśmiechniętych twarzy osób ze sto czwórki. 

Już sam widok ich promiennych min, a także mazaje wykonane przez nieostrożne ułożenie dłoni Kapitan, sprawiły że Leonne śniadanie podeszło do gardła. Oddech znacząco jej przyspieszył, a suchość w ustach stała się nie do zniesienia. Mimo, że nie było jej na tym obrazku, dobrze zdawała sobie sprawę, że Kastner z pewnością i o niej wspomniała na tych kartkach. Ponieważ kobieta była kimś, kto doceniał najdrobniejsze istnienie. Każdy człowiek spotkany na jej drodze był kimś ważnym i istotnym. Nikogo nie przegapiła oraz o nikim nie zapominała. Świadczył o tym chociażby noszony przez nią na szyi pierścień. 

Rose mocniej zacisnęła palce na kartkach, trudząc się przez chwilę by przełknąć ślinę. Z lekko uchylonymi ustami, trzęsła się z emocji. Wciąż nie potrafiła sobie poradzić z tym palącym w sercu uczuciem niesprawiedliwości, które zjadało ją przez lata. Nie rozumiała, dlaczego wciąż to ona mogła siedzieć, śmiać się i zajmować miejsce w korpusie, podczas gdy tak wspaniałe osoby po prostu odchodziły. 

Zwiadowczyni raz jeszcze przeżywała śmierć bliskiej przełożonej, a mimo to z upływem czasu przełamywała się, by sprawdzać co zapisane jest na kolejnych stronach. Im dalej Leonne brnęła jednak w tekście i przepięknych zdobieniach, tym więcej myśli krążyło jej po głowie. W zapiskach Kapitan wydawała jej się być jeszcze bardziej wrażliwą duszą, która nawet za kimś takim jak ona była w stanie skoczyć w ogień. W pewnym momencie nawet zaczynała żałować, że wpadła na coś  tak irracjonalnego jak czytanie dziennika zmarłej. Rozdrapywała tylko ropiejące rany, a to cholernie ją bolało. Czy było warto?  

Wpadła w pewnego rodzaju pułapkę, którą sama na siebie zastawiła. Spodziewała się, że może to tak wyglądać, a wciąż nie potrafiła z tego zrezygnować. Przewracała kartkę za kartką, nie potrafiąc oderwać wzroku, a jednocześnie miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Widocznie się to na niej odbijało. 

— Co robisz? — nagłe pytanie dotarło do Rose jak zza mgły. 

Całkiem tak jakby jej rozmówca był odgrodzony od niej niewidzialną barierą. Nie poruszyła się. Nawet nie westchnęła. Siedziała apatycznie, starając się nie ruszyć. Tak jakby chciała stać się w tym momencie niezauważalna dla wszystkich oczu. To dlatego, że dobrze znała ten głos i bała się z nim skonfrontować. Według słów w dzienniku Anastazja zawsze miała być w końcu wolna od smutków.

— Rose, ty płaczesz? — nagłe szarpnięcie, oraz głośniejsze stwierdzenie wybiło ją z rytmu. 

Leonne szybciej zamrugała, by następnie wyostrzyć swój wzrok i zetknąć się z rozdzierającym duszę czekoladowym odcieniem tęczówek Bieler. Nastolatka wróciła do niej z balkonu i zastała ją w tak nędznym stanie, że w tym momencie nie wiedziała jak ma się zachować. Ponad wszystko chciała jednak  jej pomóc. Poświęciła temu dodatkowo tak wielką uwagę, że całkiem zignorowała wcześniejsze niezręczności.

Zwiadowczyni speszyła się, cicho pociągając nosem. Przełknęła gulę, która zalegała jej w gardle, a następnie pospiesznie otarła łzy, które spływały z policzków. Była tak zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła nawet kiedy zaczęła płakać, ani w którym momencie Anastazja do niej podeszła. Starała się uśmiechnąć w stronę dziewczyny, jednak niezbyt dobrze jej się to udawało, a jak na złość ciekawość oraz spostrzegawczość kadetki również okazały się w tym momencie kluczowe. 

Jako dziecko nigdy miała nie dowiedzieć się czym jest cierpienie związane ze stratą. Nigdy miała nie stracić dzieciństwa, a jej uśmiech powinien rozjaśniać świadome wszystkiego otoczenie. Nina obiecywała sobie, że dopóki przy niej będzie, nie pozwoli na to, by została skrzywdzona. Utrzymywała ją w ochronnej bańce, którą Rose przesadnie wręcz zauważała. Chroniła niewinność młodości kosztem własnych uczuć. Robiła to wszystko w dobrej wierze. 

Zapominała jednak, że ludzie nie byli wszechmogący oraz posłuszni. Gdy nakładało się im ograniczenia, za wszelką cenę chcieli je przełamać. Gdy pogrążali się w marzeniach, odbierano im na ich spełnianie możliwość. Kiedy kochali, rozstawali się za sprawą śmierci i różnicy danego im czasu. Niczego nie dało się w pełni zaplanować oraz określić. Życie składało się z pasma niespodzianek i przejawiało wiele czynników, których nawet istota wyższa nie mogła powstrzymać. 

Nie ważne więc jak bardzo Kastner pragnęła, by Bieler żyła w błogiej nieświadomości, nie była w stanie tego dopilnować. Alexander nie potrafił zagwarantować córce szczęśliwego życia, a sama Anastazja wiecznie również nie mogła pozostać dzieckiem. Nadszedł w końcu czas, kiedy musiała dorosnąć i to nawet szybciej niż jej rówieśnicy. 

Chwila, w której nareszcie sięgnęła po przelane na papier myśli swojej mentorki, z którą nigdy nie zdążyła się w pełni pożegnać. Moment, gdzie miała dowiedzieć się, że idealna w jej mniemaniu osoba, tak naprawdę parła przez życie z kulą niepowodzeń, nieszczęścia oraz poświęceń. 

— Nie, to tylko... — przerwane w połowie zdanie, które wymamrotała Rose, z desperacją łapiąc za okładkę dziennika, przecięło ciszę. Jak nóż z drugą szablą zostało odbite przez stanowcze słowa Bieler, która równie mocno złapała za drugi brzeg okładki.

— Pokaż. 

Obie patrzyły sobie w oczy, posyłając dwojakie spojrzenia. Obie chciały zachować wiadomości na stronach tylko dla siebie. I zarówno Leonne jak i Anastazja, nie chciała się poddać. W jednej chwili starsza z nich zaczęła żałować tego, że w ogóle tutaj przyszła. Przeklinała w duchu swój nieszczęsny wypadek i zaburzenie tymczasowego spokoju w duszach bliskich, którzy po prostu o wielu przeszłych rzeczach nie rozmyślali. Obwiniała w duchu siebie oraz fakt, że wbrew woli Kastner, najbardziej ukochana przez nią istota, która powinna żyć nieświadoma swoimi marzeniami, ujrzy drugą twarz uśmiechniętej Kapitan.

— Zaczekaj. — nakazała nastolatce w ostatniej próbie ratowania sytuacji. 

Pełna ciekawości dziewczyna jednak mimo jej słów nie potrafiła powstrzymać swojej ciekawości. Wzrok, który wcześniej skupiony był na zaczerwienionych od płaczu oczach Rose, skierował się ku kartkom, otwartego dziennika. Brwi zmarszczyły się, a głośniejszy wdech dotarł do uszu zwiadowczyni. Jedno spojrzenie — to wystarczyło. 

Zaostrzony determinacją wyraz twarzy natychmiast się zmienił, a zaciśnięte wcześniej usta lekko się uchyliły. Leonne zacisnęła w żalu wargi i odwróciła głowę, w stronę okien, by nie patrzyć na zmieniający się u nastolatki wyraz twarzy. 

Anastazja dobrze znała ten charakter pisma. Otrzymywała w końcu od Kastner ogromne ilości listów odkąd tylko nauczyła się czytać. Wszędzie rozpoznałaby zawijające się w pętle litery oraz "P" z charakterystycznym przedłużeniem stopki, a także drobne rysunki w pustych punkach, które upiększały wiadomości. 

— Och. — sapnęła cicho, zaciskając mocniej dłoń na brązowej oprawie. 

Oczy zaszkliły się jej na moment, a usta drgnęły, jakoby zaraz miała się rozpłakać. Właśnie uświadomiła sobie, że to wszystko czym się dzisiaj zachwycała było kiedyś własnością jej ciotki, która pewnego dnia po prostu nigdy nie wróciła, by ją uściskać. Miejscem życia, do którego przybywała po podróży ze stolicy i pokojem, w którym adresowała do niej listy. Coś w rodzaju pamiętnika natomiast stanowiło jej ostatni wyraz myśli, a zarazem emocji, który był tutaj schowany przez cały ten czas. 

— Teraz już rozumiem. 

****

Zielona trawa wręcz prosiła się, by zdjąć buty i hasać po niej na bosaka, a cudowny zachód słońca przyprawiał o szybsze bicie serca. Wszystko to w połączeniu ze słodkim zapachem kwitnącej wiśni oraz lśniącą taflą wody, tworzyło pewnego rodzaju niezapomniany obrazek, do którego potem wracało się wspomnieniami. Całkiem tak jakby miejsca takie wyrwane zostały ze schematu życia ludzkiego i pozbawione były wszelkiego bólu, smutku czy cierpienia. Stanowiły przeciwność tego, co nie raz kłębiło się w zakamarkach ludzkich serc.

Człowiek zmierzał do nich, wykorzystując chwilę wolnego. Usilnie szukał ich, by ukoić myśli i dać ulgę psychice, a także cieszył się, gdy przypadkiem na nie natrafiał. Anastazja ledwo wyruszyła w podróż swojego życia ze stolicy, a już mogła cieszyć oko namiastką wolności, która objawiała się w tym skrawku natury. 

Po rozpakowaniu się i zdaniu raportu dowódcom, była gotowa do służby. Jutro miał czekać ją poranny trening, a za godzinę musiała znaleźć się na stołówce, by wraz ze znajomymi z korpusu treningowego omówić przynależność i spożyć posiłek. Przed tym chciała się jednak przywitać ze wszystkimi przyjaciółmi, którzy czasem odwiedzali ją podczas wizyty u jej ojca, odkąd przeszedł na emeryturę. 

Miel zastała w gabinecie. Zdążyła ją złapać jeszcze przed przenosinami do innej siedziby i została tak wyściskana w towarzystwie kartonów, że mało nie zadławiła się powietrzem. Acarabelli była ponadto na tyle szczęśliwa, że zaproponowała jej ponowne wspólne zwiedzanie siedziby, jednak dziewczyna wiedząc, że kobieta i tak już nie ma w co rąk włożyć, uprzejmie jej odmówiła, przystając jedynie na herbatę. 

Dzięki niej dowiedziała się, że Zoe wróci do siebie dopiero późnym wieczorem wraz z pozostałymi medykami i wsparciem, do którego należeli między innymi Mortain, Mulle i Clarke. Poplotkowała z nią także na temat żołnierzy ze sto czwórki, którzy rozsypali się po różnych jednostkach lub zaczęli swoje prywatne życia. Bywali u niej często na urodzinach, obdarowując różnego rodzaju upominkami i słodyczami, co z lekkim zawstydzeniem bardzo miło odbierała. 

Connie wraz z Sashą i Jeanem zaszyli się w najdalej wysuniętym dystrykcie, by pilnować bezpieczeństwa bydła i cywili. Czasami przyjeżdżali do siedziby na większe zgromadzenia lub zdać raporty, jednak na ogół ciężko było ich tutaj spotkać. Armin jako prawa ręka Smitha często jednak tutaj bywał, a Bieler miała nawet okazję krótko przywitać się z nim na korytarzu gdy ze stertą dokumentów mijał się z nią w drodze do Generała. 

Mikasa natomiast wraz z Erenem zrezygnowali z czynnej służby, by ożenić się i osiedlić w odzyskanej Shiganshinie. Nawet jeżeli Jeager'owi bowiem nie zostało dużo czasu, wolał się nim cieszyć razem z młodą Ackerman, niż żałować że czegoś nie zrobił. Wspólnie spodziewali się ponadto dziecka, czego swoją drogą Yazmin bardzo im gratulowała. Wydawało się, że wspierała ich związek od samego początku jak nie wcześniej. 

Anastazja z zaciekawieniem słuchała jej opowieści jak bajki. Miel bardzo dobrze znała ludzi i zachowywała się trochę jak korpusowa matka, która o nikim nie zapomina i o wszystkich się troszczy. Zaciekawiała swoimi słowami i z uśmiechem, pokrzepionym nostalgią. Energicznie omawiała losy wszystkich bliskich jej osób i pokazywała brunetce pozostawione na wierzchu zdjęcia, kiedy to Moblit z zawzięciem szkicował ich postacie na pożółkłym papierze. 

Ani słowem nie wspomniała jednak o tym jak czuje się najbardziej istotna — zdaniem początkującej zwiadowczyni — osoba. Nie nawiązywała do pokoju, do tego gdzie się znajdował i co robił Levi oraz jak się miewał. Słowem nie wspomniała o smutnych chwilach, prezentując jej tylko kolorowy obraz teraźniejszości oraz przeszłości, przykrywając to wszystko swoim serdecznym uśmiechem. 

Dlatego też gdy tylko urwał jej się wątek, Anastazja postanowiła sama odnaleźć odpowiedź na swoje pytania i pożegnała się z Acarabelli równie mocnym uściskiem. Życzyła jej bezpiecznej drogi i obiecała, że gdy tylko będzie odwiedzać ojca w stolicy, również i do niej zajrzy, by podzielić się swoimi opowieściami. Po tym wyszła i skierowała się na zewnątrz. 

Zaledwie kilka godzin zajęło jej przeczytanie całego dziennika ukochanej ciotki. Z zapartym tchem przeglądała kartki i chłonęła jej życie niczym lekcję, która uczyła ją szacunku do czasu oraz osób. Dzięki szczegółowym i emocjonalnym opisom mogła dowiedzieć się gdzie lubiła spędzać czas oraz co wyjątkowo ją cieszyło. Ostatnia z kartek była jednak wyjątkowa i zaadresowana do wszystkich osób, które sprawiały że na ustach byłej Kapitan pojawiał się uśmiech. Stanowiła coś intymnego i prywatnego na tyle, że Anastazji wstyd było ją czytać. 

Sumienie skłoniły ją mimowolnie do wizyty u Levi'a, którego niestety nie zastała w jego gabinecie. Podejrzewała, że zwiadowca nie miał okazji przeczytać tego wszystkiego, a może nawet i nie wiedział o istnieniu tych zapisków. Dlatego też nie chciała się poddawać w tym aspekcie i postanowiła przeszukać siedzibę, by wszystko mu wyjaśnić. Miała na tyle szczęścia, by spotkać go w miejscu, które wielokrotnie było opisywane w trzymanym przez nią dzienniku. 

Z niezwykłą łatwością przedarła się przez leśny busz, by znaleźć się nad jeziorem i zachwycić oczy starą wiśnią w pełni rozkwitu. Z daleka mogła także dostrzec znajdującą się pod jej koroną ławkę i spoczywającego na niej Ackermana, który w zamyśleniu spoglądał w dal. Rumieńce pojawiły się na jej twarzy, gdy widziała, że śledzi ją wzrokiem kiedy się do niego zbliża, a przyjemny wiaterek chłodził policzki, przypominając Bieler dzieciństwo. Wydawało jej się jakby już kiedyś tutaj była. 

— Wujaszek! Coś tak czułam, że cię tu znajdę. — krzyknęła radośnie, gdy znalazła się wystarczająco blisko niego. 

Poprawiła na głowie swoją kitę, a samego mężczyznę obdarzyła serdecznym uśmiechem. Czekoladowe tęczówki zalśniły, gdy czarnowłosy uniósł brew do góry i zmierzył jej sylwetkę wzrokiem, tylko po to by za chwilę prychnąć. Przywołał ją do siebie dłonią, a następnie przesunął się nieznacznie by obok niego usiadła, co ona niemal od razu uczyniła. 

Był ubrany w typowy dla zwiadowców mundur, pozbawiony jednak charakterystycznej zielonej narzutki z emblematem skrzydeł wolności. Przykrótka kamizelka opinała jego mięśnie, a dumny tytuł Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości wciąż ciążył na jego barkach, nadając mu tylko większego szacunku. Krucze kosmyki przecinane niewielkimi zbielałymi pasmami wciąż dodawały mu uroku, a chłodne usposobienie sprawiało, że Anastazji tylko łatwiej było się z nim porozumieć. 

Od zawsze traktowała tego człowieka jak drugiego ojca, chociaż z niewiadomych dla niej przyczyn, wcześniej jej dobry kontakt z nim pewnego dnia po prostu się uciął. Pisali ze sobą tylko listy, a on sam rzadko osobiście ją odwiedzał. Kiedy znalazła się ponadto w korpusie treningowym zostało to jeszcze bardziej utrudnione. Dlatego cieszyła się, nawet jeżeli dopiero teraz miała okazję się z nim zobaczyć. 

— A więc jednak to zwiadowców wybrałaś? — zagaił, patrząc na brunetkę kątem oka. 

Na jego twarzy odznaczały się znaczące sińce oraz zmarszczki i mimo, że starał się być w stosunku do niej bardziej przyjazny, to wciąż posyłał w jej stronę niezbyt przyjemny grymas. Jak bardzo by się bowiem nie starał, nie potrafił się już uśmiechać tak jak kiedyś, gdy kłócił się w kuchni z wiekową Agnes. 

— Udowodniłaś swoją głupotę, smrodzie. Tylko pogratulować. — zadrwił z niej od razu, gdy ta z uśmiechem skinęła mu głową. 

Tak samo jak i babcia dziewczyny nie popierał bowiem jej wyboru. Praktycznie co miesiąca widział jak wiele podobnych jej nastolatek wracało zza muru bez ręki, czy na wpół żywe. Niektóre jakie wyjechały z zamiarem walki o wolność wcale już nie wracały, a tylko puste pokoje informowały, że kiedykolwiek tutaj istniały. 

Ackerman nie chciał dla niej takiego losu. Nie pragnął zapowiedzi śmierci dla dziecka, które obudziło w nim jakieś uczucia, u dziewczynki o którą troszczyła się całym sercem jego ukochana i u osoby, która wciąż mimo wszystko posiadała rodzinę, jaka się o nią martwiła. Próbował ocalić przed Podziemiami przyjaciół przez co w korpusie sprowadził na nich śmierć. Zaufał ukochanej więc przez wojsko stracił również i ją. Tylko siedząca obok niego brunetka miała jakąkolwiek szansę na normalne życie, a i tak wybrała ten przeklęty korpus. 

Znał ją jednak i dobrze wiedział jaki ma charakter. Niepotrzebnie wtedy zaczęli do niej przyjeżdżać i ją rozpieszczać. Niepotrzebnie z dumą reprezentowali swój oddział w mundurach ze skrzydłami wolności oraz odpowiadali z uśmiechem na jej pytania. Niepotrzebnie pokazali, że ich zawód jest istotny w świecie za murami. Uczucie wolności wcale nie było tego wszystkiego warte. 

Nawet gdyby uniósł się dumą i stał się aroganckim dupkiem jak niegdyś przy Ninie, nie odciągnąłby Anastazji od tej decyzji. Podjęła ją już za dziecka i była w niej tak wytrwała jak Zoe, w swoich pokręconych badaniach. Stało się to dla niej celem nadrzędnym i sensem życia. Mógł ją otwarcie krytykować, a i tak nie zmieniłby jej zdania. Dlatego uznał, że nie warto się starać. Mógł jedynie ją wspierać i dopilnować, że będzie przygotowana na wszystko. By mogła sama o siebie zadbać, gdy jego nie będzie w pobliżu. 

— Jak zwykle jesteś kochany. — zironizowała, uderzając go lekko w ramie, na co zareagował cichym mruknięciem dezaprobaty. 

Na chwilę przymknął oczy, a następnie bardziej oparł się na ławce, ciesząc się momentem ciszy. Dawno już nie miał okazji spędzać tutaj z kimś czasu w tak przyjemnej atmosferze. Bieler w pewnym stopniu przypominała mu dawną miłość, dzięki której umiał się odprężyć i uspokoić. Za jej sprawą czuł się w pełni sobą i nawet nie musiał się starać bardziej ją od siebie odrzucić, ponieważ wiedział, że czegokolwiek by nie zrobił ona i tak by się na niego nie obraziła. Anastazja posiadała ponadto tak samo przeszywające spojrzenie jak Kastner. Rozumiała go, choć nic jeszcze nie wiedziała o życiu. Kochała go na swój sposób. Nie mógł prosić o więcej. 

Metalowy wisior z obrączką jako zawieszką utwierdzał go w rzeczywistości, wisząc na jego bladej szyi, a przydługie włosy łaskotały go po twarzy, gdy przypominał sobie jak miło było spędzać tutaj z kimś czas. Promyki zachodzącego słońca malowały pasma zielonej trawy oraz tafli wody w inne odcienie, a zapach czarnej herbaty, dobiegający od strony brunetki bardzo mu aprobował. Czuł się jakby siedział tutaj ze swoją córką. 

— Po co mnie szukałaś? — spytał w końcu, zaskakująco ciągnąc z młodszą rozmowę. Siedemnastolatka tylko na to czekała. 

— Może nie uwierzysz, ale nie tylko dlatego, że chciałam cię zobaczyć. — zaśmiała się pod nosem, szczerząc zęby w jego stronę. 

Przyniesiony ze sobą dziennik położyła na kolanach, a ręce założyła na klatce piersiowej podobnie do niego. Brązowa, poniszczona oprawa przykuła na chwilę kobaltowy wzrok, jednak mgliste wspomnienia nie pozwoliły mu skojarzyć skąd dokładnie ją zna. Zignorował go więc tymczasowo i uznał za coś prywatnego dla dorastającej kobiety.  

Ponowne spotkanie cieszyło równomiernie ich dwójkę, nawet jeżeli się do tego otwarcie nie przyznawali. Bieler wręcz promieniowała światłem i radością, którą zaczerpnęła z dzieciństwa, a Levi obserwował to z dumą, niczym prawdziwy rodzic, jaki przez upływ czasu mógł poczuć nostalgię i znaczenie życia. Niedawno trzymał ją w ramionach, przewijał i bawił, a teraz mógł z nią usiąść i podyskutować na swój własny sposób, podczas gdy ona obdarzała go wciąż tym samym, niezmiennym uśmiechem. 

— Normalnie szok i niedowierzanie. — skomentował typowym dla siebie, obojętnym tonem. Przewrócił oczami i ledwo zauważalnie uniósł jeden ze swoich kącików ust ku górze. 

— Aż tak bardzo nie możesz w to uwierzyć? — dopytywała go Anastazja, przekrzywiając nieznacznie głowę. 

Przez ten ruch lepiej można było dostrzec nieliczne piegi na jej policzkach, które na co dzień ciężko było wypatrzyć. Pojawiły się u niej z wiekiem. Za dziecka ich nie posiadała, a przynajmniej Ackerman nie przypominał sobie, by kiedyś je miała. 

— Wierzę w to tak bardzo, jak muchy w swoje długie życie na kupie gówna. — odparł do niej od razu, nawiązując do najlepszego synonimu brudu jaki znał. Jedną z dłoni poprawił cisnące mu się do oczu włosy, a drugą odruchowo położył na oparciu, tuż za plecami brunetki. 

— Czyli wcale? — spytała prześmiewczo, licząc na rozwinięcie tego żartu. 

Była chyba jedyną osobą poza samą Niną, która rozumiała jego poczucie humoru. Zawsze śmiała się z jego reakcji, czy odbiegających od normy stwierdzeń, którymi próbował zastraszyć otoczenie. Uważała je za wyjątkowe i stanowczo prześmiewcze, ponieważ zwykle używał ich gdy chciał komuś dopiec, a był w dobrym humorze. Dlatego też liczyła, że tak wartościowy człowiek będzie częściej się odzywał przynajmniej w jej towarzystwie. Niestety, przeliczyła się. Nie odpowiedział, a to przyczyniło się do pogorszenia jej nastroju. 

— Eh... — westchnęła przeciągle, skupiając swoje czekoladowe tęczówki na dzienniku, który ze sobą przyniosła. 

Wiedziała, że musiała jakoś zacząć z nim bolesny temat, jednak nie miała pojęcia jak zrobić to, by go tym nie zranić. O jej cioci rzadko wspominało się w towarzystwie. Sama przez bardzo długi czas oczekiwała, aż ta ją odwiedzi, ponieważ nikt nie chciał jej opowiedzieć o jej śmierci. Mówienie o czymś co w głębi duszy po prostu się wiedziało, bolało bowiem bardziej niż samo rozmyślanie i było wyjątkowo trudne dla dorosłych, którzy woleli to przemilczeć. Wtedy wydawało się, że informacja ta jest mniej dotkliwa i nie rani aż tak bardzo. Omijało się niewygodne i smutne tematy, by jakoś radzić sobie z codziennością. Mimo, że nikt nie zapomniał. 

Ona sama natomiast mimo młodego wieku bardzo dobrze to rozumiała. Pierwszy raz przeżyła tak mocno kogoś stratę. Swojej biologicznej mamy praktycznie nie pamiętała, a Nina jako jej zastępczyni była dla niej niezwykle ważna. Od niej czerpała motywację, do niej się porównywała, a kiedy podejmowała decyzję, zastanawiała się, co dawna Kapitan zrobiłaby na jej miejscu. Dlatego przynajmniej raz w miesiącu odwiedzała jej grób, by zmienić wodę i przynieść świeże kwiaty. Dbała także o wspomnienia z nią, dlatego często męczyła w tym temacie Agnes, nie raz siłą perswazji wyciągając od niej coraz to nowsze smaczki ze swojego dzieciństwa. 

— Coś jest nie tak? Hanji znowu ci coś nagadała? — odezwał się nagle Ackerman, kładąc wspierająco dłoń, na jej ramieniu. 

Zauważył, że utknęła w zadumie i znacznie się wyciszyła, co nigdy nie przynosiło niczego dobrego. Kastner również bardzo często tak postępowała, tylko po to, by następnie za chwilę wypalić z czymś, czego kompletnie się nie spodziewał. Nieraz był to jakiś durny pomysł, a innym razem zaczątek nowej kłótni. Zawsze jednak to widział i z prewencją reagował. Nawet po tych wszystkich latach został mu taki odruch. Przez dawną Kapitan stał się bardziej ludzki. 

— Nie, nie... — zaprzeczyła od razu Anastazja, unosząc dłonie nieznacznie ku górze. 

Nie spotkała nawet jeszcze Zoe, by okularnica zdążyła jej cokolwiek powiedzieć, więc nie istniała nawet taka opcja. Levi jednak nie miał prawa o tym wiedzieć, a niepewny ton nastolatki sprawił, że bardziej obudził się i zaczął dociekać co może mieć ona na myśli. 

— A może to ten gówniarz co się do ciebie przyczepił? — nawiązał do chłopaka, o którym dowiedział się z listów od brunetki. 

Bieler ze względu na nietuzinkową urodę, ponadprzeciętne zdolności oraz niezwykłą elokwencję przyciągała spojrzenia. Ludzie ciągnęli do niej z daleka przez co stała się w korpusie treningowym dość popularna, mimo że wcale nie lubiła być w centrum uwagi. Musiała przez to uważać na nieszczere przyjaźnie, czy wykorzystywanie znajomości. Najbardziej męczące było jednak prześladowanie ze strony męskiej części populacji. 

Nigdy nie kończące się liściki miłosne podkładane do szafek czy pryczy, wymyślne plotki, czy zazdrość ze strony jej koleżanek. To właśnie ten aspekt najbardziej ją męczył. Nie dało się przed tym uciec nawet kiedy było się w wojsku. Była tym do tego stopnia przytłoczona, że nie powstrzymała się od tego by zawrzeć te informacje w liście. Kiedy jednak Levi pierwszy raz dostał do rąk tego rodzaju przekaz, mało co nie zadławił się pitą wtedy herbatą. 

Anastazja wspominała w nim o dwóch chłopakach, którzy się o nią założyli. Byli niczym odbicie Erena i Jeana, tylko z bardziej irytującą i upartą formą. Jeden z nich — Maciek — odpuścił po tym, gdy brunetka pokonała go na placu treningowym w walce wręcz. Skopała go tak mocno, że bał się starać o jej względy, szczególnie wtedy gdy jawnie go odrzucała. Drugi z nich — Miłosz — był natomiast o wiele bardziej nachalny i widocznie nie bał się o swoje życie. Podążył za nią nawet do korpusu zwiadowczego. 

Ackerman był do niego szczególnie wrogo nastawiony. Czekał tylko aż rozpocznie się pierwszy z prowadzonych przez niego na kadetach trening, by szczególnie obciążyć tego nastolatka, który myślał, że będzie miał tu łatwo. Wydzielił sobie już nawet jego kartę, by dokładnie zapamiętać jego twarz. Brał to wszystko na poważnie, dlatego to właśnie o nim pomyślał w pierwszej kolejności, gdy Bieler znacząco posmutniała. 

— Jak to on, to mów. Dupek się z ziemi nie podniesie, jeżeli coś ci zrobi. — zagroził, nieprzyjemnym warknięciem, które przywoływało na ciało dreszcze. 

Levi był w każdej chwili gotów by wstawić się za Anastazją, nawet jeżeli kosztowałoby go to karierę. Służba i opinia nie obchodziła go już bowiem w tak dużym stopniu jak kiedyś. Robił to tylko po to, by większa ilość osób miała za murami szansę. Nienawidził bezcelowych śmierci. 

Jego reakcja jednak tylko dodatkowo zdenerwowała nastolatkę. Pod tym względem była do niego bardzo podobna. Kiedy ktoś ją zdenerwował, najpierw trzeba było się dobrze zastanowić, czy opłaca się do niej podejść, ponieważ można było mocno oberwać. Jej charakter wtedy niemal całkowicie się zmieniał i można było nie wyjść z tego bez szwanku. Broniła swojej opinii i wartości nawet jeżeli się myliła, a wszelki sprzeciw jawnie komentowała. 

— Dobrze wiesz, że nie interesują mnie wypierdki. — odburknęła w jego kierunku, w podobny do niego sposób. 

Oczy zmrużyła, a brwi znacząco zmarszczyły się, dając Ackermanowi znać, że poruszył zły wątek. Jej dłonie zacisnęły się na przedramionach, a gula w gardle przez odkaszlnięcie wręcz zmuszona została do przełknięcia. Czarnowłosy się speszył. Zapomniał przy niej zważać na słowa. Zagalopował się. 

— I oby tak pozostało. — dopowiedział cicho, zagryzając policzek od środka. 

Brunetka potrzebowała jednak chwili na uspokojenie myśli i emocji, które niepotrzebnie się w niej napiętnowały. Dlatego też moment ciszy i kilka wdechów okazało się po prostu niezastąpione. Dodatkowy stres związany z tematem, który chciała poruszyć tylko przyczynił się do jej wybuchu, a ciążący na szyi wisior w kształcie serca, z czasem przygnał do głowy najlepszy pomysł na rozwiązanie tego wszystkiego. 

Powoli chwyciła za metalowy łańcuszek, by przeciągnąć go przez głowę i włosy, a następnie zdjęła go z siebie, chwytając w obie dłonie. Nigdy nie umiała go zapinać, więc radziła sobie z nim w taki sposób, choć ściągała go niezwykle rzadko. Czasami gdy naszła ją chwila nostalgii albo gdy zapominała jak wyglądają jej bliscy otwierała go i przyglądała się malunkom ich twarzy, by następnie smutno się uśmiechać. 

Rozstania bolały mocno na samym początku, kiedy zdawało sobie sprawę, że ci którzy umarli już nigdy do nas nie powrócą. Usilnie starało się wtedy zapamiętać ich dotyk, głos, twarz, czy charakterystyczne zachowania. Z upływem lat zapominało się jednak wielu związanych z nimi szczegółów. Podźwięk głosu blaknął, twarz robiła się nieco bardziej rozmazana, a dotyk niemal nie istniał, dopóki ktoś nie dotknął nas w ten sam sposób. Tylko emocje pozostawały tak samo żywe. Nasze cierpienie, nasza miłość i nasze przywiązanie — jedynie one nie blakły. 

Dzięki rysunkom, portretom czy przedmiotom można było jednak chwilę dłużej utwierdzić wizerunek tych osób w naszej głowie. Utrzymać ich wizję wyraźną dopóki nie znikniemy tak jak oni i to właśnie kochała w swoim prezencie Anastazja. Otrzymała od Kastner coś, za co była bardziej niż wdzięczna. Była Kapitan na wspólnym portrecie zatrzymała jej szczęście i wspomnienie, które mogła trzymać w dłoni. 

Tym razem równie ostrożnie nacisnęła metalowy zatrzask, który trzymał zawartość na swoim miejscu, a następnie otworzyła wieczko, zderzając się z uśmiechniętym obliczem swojej ciotki. Jak zwykle była na nim elegancko ubrana i niezwykle stylowa, mimo braku w tej gestii jakichkolwiek starań. Jej włosy kręciły się charakterystycznie powyżej ramion, a malunek wydawał się oddawać żywe spojrzenie, które wystawało znad głowy, siedzącej na jej kolanach brunetki. Artysta postarał się nawet o to, by zaznaczyć na nim nawet jej charakterystyczną diastemę. I chociaż kolory znacząco już pobladły, to jednak żywa sukienka małej wtedy Anastazji wciąż wydawała się przykuwać najbardziej wzrok. Tuż nad nimi widniał natomiast ślubny portret Suzanne, który zleciła Agnes. 

Bieler uśmiechnęła się smutno, tylko po to, by za chwilę kątem oka spojrzeć na wpatrzonego w taflę wody Ackermana. Zerknęła na jego profil, a następnie zagryzła policzek od środka, by z ostrożnością wyjąc z wisiorka malunek, na którym widniała uśmiechnięta Nina. Czarnowłosy wydawał się jednak usilnie jej unikać, a wręcz wtopił się w jedno miejsce niczym skała której nie można ruszyć. Wiedział, co chce pokazać mu brunetka i nie był na to gotowy.  

— Wujaszku, Levi. Pamiętasz ją może? — zagadnęła do niego cicho Anastazja, podsuwając mu pod nos wizerunek Kastner. Mężczyzna milczał. 

— Generał przydzielił mi jej pokój. — kontynuowała niepewnie, opierając łokieć na dzienniku, który leżał na jej kolanach. Od razu jednak się zreflektowała i chwilę później i jego trzymała w drugiej z dłoni, by wyjaśnić zwiadowcy swój prawdziwy powód rozmowy z nim. 

— Rose pomagała mi w przeprowadzce i natrafiła przypadkiem na jej dziennik. — wyznała, przyciągając notatnik bliżej twarzy. 

Nastolatka zdawała sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny temat, który może czarnowłosego wiele kosztować, jednak ze względu na szacunek do samej Niny nie zamierzała rezygnować. Dopisek jasno sugerował, że brunetka chciała, by przynajmniej on to zobaczył, a to sprawiło, że Bieler nie zamierzała się poddać. Nawet gdy w obejściu miała obok siebie chyba najtrudniejszą osobę do takich spraw. Domyślała się, że Levi albo przemilczy temat albo po prostu na nią nakrzyczy, dlatego gdy nie wykazywał zainteresowania, mimo wszystko wciąż to ciągnęła. 

— Ciocia zawsze wydawała mi się pogodną osobą, ale nigdy nie spodziewałam się, że była aż tak emocjonalna. — przerwała na chwilę, by przełknąć ślinę i zebrać myśli.

— Nigdy nie pokazywała tego, co siedziało jej w sercu, jeżeli nie musiała. 

— Nie wiedziałam też, że tak się wszystkim przejmowała i że tyle zła ją w życiu spotkało. — nawiązała do przeszłości Niny, która w większej części skupiała się na Podziemiach. To sprawiło, że pięść Ackermana ledwo widocznie się zacisnęła. Anastazja nigdy miała się o nich nie dowiedzieć. 

— Po przeczytaniu tego, mogę jednak stwierdzić, że bardzo nas wszystkich kochała. — uśmiechnęła się smutno, otwierając dziennik na stronie, gdzie brunetka naszkicowała obecną za ich plecami wiśnię. 

Odwróciła się do niej na chwilę, by ocenić, że ona w przeciwieństwie do ludzi wcale się nie zmieniła. Wciąż była tak samo piękna i potężna, a bzyczące roje pszczół, które ją zapylały, czyniły ją jeszcze bardziej żywą. Następnie odwróciła się do spiętego mężczyzny i poczochrała go po włosach, niemal tak samo jak on robił to w jej przypadku za dawnych lat. 

— Wujciu... — wołała go, próbując wywołać w nim jakąkolwiek reakcję. 

Dziennik zamknęła i położyła na jego kolanach a naszyjnik zabezpieczyła raz jeszcze zakładając go na siebie. Planowała jeszcze coś od siebie dodać, przytulić żołnierza wspierająco, czy jakkolwiek pocieszyć, ponieważ wiedziała jak Nina była dla niego ważna. Spotkała się jednak tylko z jego chłodem, pod którym tliły się bolesne emocje. Tym samym odrzuceniem, z jakim borykała się była Kapitan, próbując przedrzeć się przez jego mur. Niestabilnym  i budowanym na szybko, by ukryć się za prowizoryczną barykadą, która została przez nią zburzona lata temu. 

— Zamilcz. — wysyczał przez zęby, mimowolnie odsuwając się od Bieler. 

Grupa przepiórek wzbiła się ponad koszary i przeleciała nad ich głowami, by paść się na zielonej trawie obok wody. Wraz z młodymi wychodziły pożywić się przed zmrokiem i pilnowały, żeby te bezpiecznie mogły się rozwijać. Chwilowo rozproszyły Anastazję, jednak nie zmieniły atmosfery ani tematu. 

— Ale... — próbowała po chwili jeszcze raz spróbować swoich sił, jednak Ackerman nie dał jej nawet dojść do słowa. Od razu jej przerwał. 

— Z łaski swojej, ucisz się. 

Siedziała z nim tak naprawdę jeszcze chwilę, dopóki pierwsze promienie słońca nie zaczęły chować się za drzewami. Liczyła, że poprzez swoją obecność da radę jakkolwiek popchnąć go do dyskusji, czy wyznań. Było to jednak niemożliwe. Levi od śmierci Niny nie zaufał już nikomu na tyle, by dzielić się czymś tak prywatnym. Nawet jego przyszywana córka wydawała mu się być zbyt odległa, by mógł się przed nią otworzyć. 

Tęsknił za wszystkim co związane z byłą Kapitan, a przypominanie o niej było dla niego czymś co przelewało czarę. Nie potrafił wtedy nad sobą panować i nie chciał pokazywać swojej słabości w tym względzie komuś, kto zawsze uważał go za silnego. Kątem oka widział jej sylwetkę na malunku, a małe szpilki na nowo wkuły się w serce, na chwilę blokując jego trzeźwe myślenie. Wtedy nie myślał nawet czy swoimi słowami rani, siedzącą obok siebie brunetkę. Nie zastanawiał się nad niczym. Pogrążał się.

To sprawiło, że Bieler zwątpiła w samą siebie oraz swoje słowa. Gonił ją również czas, który wskazywał na to, że kolacja niedługo powinna się zacząć. Mimo wszystko musiała się więc spieszyć, by tego pierwszego dnia nie podpaść nikomu w korpusie. Spojrzała raz jeszcze zatroskanym wzrokiem na Ackermana, po czym podniosła się na równe nogi, tylko po to by stanąć przez jego nieobecną sylwetką. 

Niczym małe dziecko, ukucnęła przed nim, opierając dłonie na jego kolanach, a następnie z naporem próbowała się wedrzeć do jego umysłu przez kobaltowe oczy. Poświęcała mu swoją cierpliwość oraz pełną uwagę, co skutkowało tym, że jeszcze bardziej obwiniał się o negatywny rozwój tej sytuacji. Zachowywał się jak nastolatek, choć bliżej było mu raczej do pięćdziesiątki. 

— Myślę, że powinieneś go przeczytać. — odparła przekonana dziewczyna, wskazując palcem na brązową oprawę notatnika. Chciała go pocieszyć na swój sposób. 

— Wszyscy starają się żyć tak jak kiedyś, nawet jeżeli jej już nie ma. — wyznała, po raz kolejny charakterystycznie przekrzywiając głowę na bok, co dodawało jej uroku. 

— Bez cioci nigdy nie będzie tak samo, ale starajmy się całym sercem. — podparła się drugą z dłoni o ziemię, by przez ciężar przerzucany na palce się nie przewrócić. 

Następnie oblizała nieznacznie usta i przełknęła ślinę, by w kilku krótkich zdaniach streścić cały sens zapisków ciotki. Zamrugała szybciej, a następnie spokojnym tonem wypowiedziała to, co Nina mogłaby powiedzieć osobiście, gdyby z nimi była. 

— Kiedyś powiedziała mi, że jest szczęśliwa, kiedy i my jesteśmy. — napomniała, kreśląc mozolnie kółka na kolanie Kapitana. 

Była wpatrzona w jego dłonie, które założone miał na klatce piersiowej. Zburzony ład włosów na jego głowie, który spowodowała nieznacznie poprawiał jej humor, a skupienie w jakim siedział napawało ją nikłą nadzieją, że jej głos jednak do niego dociera. 

— Dlatego chciałabym, żebyś chociaż raz, może kiedyś jeszcze uśmiechnął się tak jak robiłeś to przy niej. — zwierzyła mu się, delikatnie się uśmiechając. 

Następnie podniosła się z kucek i otrzepała swoje kolana, które lekko wybrudziły się od przesiąkniętej wilgocią ziemi. Poprawiła pchające się jej do przodu włosy, a potem podeszła do mężczyzny, by z pełną troską i utęsknieniem, przyciągnąć go do siebie w uścisku. Przykleiła swój policzek do jego ciemnych kosmyków, nos chowając w zgięciu jego szyi, tylko po to by stwierdzić, że pozostał przy swojej starej wodzie kolońskiej. Koszula nieco przesiąkła środkami do czyszczenia, przez co wydawała się mieć cytrynową woń, a spięte ramiona po dłuższej chwili również oddały gest, przyciągając nastolatkę za łopatki bliżej ciała. 

Ackerman, który dawniej stronił od bliskości teraz dramatycznie jej potrzebował. Dawała mu więcej niż słowa i wspierała mocniej niż jakiekolwiek użalanie się nad nim. Nie drwiła z niego i zawsze była szczera, jeżeli do niej dopuszczał. Nigdy się jeszcze na niej nie zawiódł, choć przyznać musiał, że momentami również bolała. 

Trzymał w ramionach to samo dziecko, które skłoniło go dawniej do marzeń o szczęśliwym życiu i jakie po raz kolejny dawało mu nadzieję. Anastazja uczyła go, że wspomnienia nie muszą być smutne, a dawać mogą siłę, nawet jeżeli z początku bolą. W swój pokręcony sposób chciała mu przekazać coś, co po tych kilku latach od śmierci Kastner, nareszcie pozwoli mu się z nią pożegnać. W końcu dalej tego nie zrobił. Nie potrafił. 

— Kocham cię, wujaszku Levi. — wyszeptała nastolatka w pobliżu jego ucha, powoli się od niego oddalając. 

Z rumieńcem na twarzy i drobnym uśmiechem, patrzyła mu prosto w oczy, by następnie na moment przymknąć oczy. Wyglądała przy tym jak swoja matka, choć Ackerman nie mógł raczej o tym wiedzieć. To właśnie ze względu na takie usposobienie Alexander dostrzegł w Suzanne coś, czego nie widział w żadnej innej. Przywiązał się do niej, ponieważ nie wymagała od niego wiele, a kiedy jej potrzebował, po prostu przy nim była, szanując jego zdanie. Mimo, że nie miała bezpośrednio jak uczyć tego swojej córki, to ewidentnie byłaby z niej dumna, widząc jak z całych sił oraz szczerości serca, próbuje skleić skrawki duszy Kapitana. 

Po krótkim geście czułości w stosunku do opiekuna, odsunęła się od niego i przestąpiła, wykonując przed nim zgrabne dygnięcie, którego nauczyła ją babcia. Uśmiech podczas tego gestu wciąż nie schodził jej z twarzy, a mały wiaterek rozwiewał jej kitę kręconych włosów, delikatnie nimi miotając przez co sama scena wyglądała jak wyjęta z jakiegoś filmu. 

Anastazja z czystymi sumieniami żegnała się z czarnowłosym, by wrócić do swoich obowiązków i wewnętrznie obiecywała sobie, że z pewnością jeszcze nie raz powróci w to malownicze miejsce, by kontynuować zapoczątkowaną przez Kastner tradycję pisania dziennika. 

— Trzymaj się i zajrzyj do mnie czasem, wujaszku. — odparła na jednym wdechu, po raz ostatni posyłając mu znaczące spojrzenie, które stanowiło nijako jej życzenie. 

— W końcu też zdarza mi się za tobą zatęsknić.

Następnie obróciła się na pięcie w stronę zagajnika, z którego przyszła i chwyciła dłonią metalowe serce zawieszone na srebrnym łańcuszku. W tej pozycji ruszyła przed siebie, nie odwracając się już ani razu za siebie. Levi natomiast siedział w spokoju obserwując jak odchodzi, tak samo jak przyszła. Nie ruszał się dopóki jej sylwetka całkiem nie znikła wśród pni drzew, a zapach czarnej herbaty nie rozpłynął się wraz z nią. 

Anastazja zaskoczyła go dziś swoją wizytą, choć temat z jakim przyszła zbił go z tropu jeszcze bardziej. Teraz został tutaj na nowo sam tuż przed wieczornym wymarszem, który musiał później przeprowadzić. Nie spieszyło mu się jednak na niego. Miał teraz chwilę, by zastanowić się nad tym wszystkim co Bieler mu powiedziała. 

Oparł się o deski pokryte emaliową, białą farbą i uniósł głowę ku niebu o barwie czerwieni. Z zaciśniętymi ustami chwycił w dwa palce poblakniętą brazoletkę z włóczki, która niegdyś raziła go w oczy swoim krwistym odcieniem, a następnie przeciągle westchnął. Płatki kwitnącej wiśni przecinały mu perspektywę, a słodki zapach przypominający tak bardzo jej perfumy drażnił jego nozdrza. Serce znowu biło szybciej niż powinno, a ból odczuwalny w piersi wydawał się go wręcz dusić. Piekł i ściskał tak mocno, że miał wrażenie, iż ktoś wyrywa z jego ciała kawałki mięsa.

Przymknął na chwilę swoje kobaltowe tęczówki, odwracając się w stronę pnia, na którym dawniej z Kastner wyryli swoje inicjały. Przygryzł wargi i uronił kilka łez, z nostalgią wpatrując się w niezgrabne litery, jakie Kapitan stworzyła swoimi drżącymi rękami. Była wtedy tak zawzięta. 

Przychodził tutaj, ponieważ czasami wydawało mu się, że jest w stanie ją zobaczyć. To jak śpi przykryta na ławce czerwonym kocem, czy jak wychyla się zza kory, posyłając w jego kierunku uśmiech z charakterystyczną diastemą, a także jak się z nim droczy. Karmił się bolesnymi wspomnieniami, dziękując jej w duchu, że poświęciła dla niego całą siebie, mimo że wciąż nie opowiedział jej o sobie wszystkiego.

— Kocham cię, Nina. — wyszeptał w przestrzeń, przykrywając powiekami kobalt swoich tęczówek.

Samotna łza spłynęła po jego bladym policzku, gdy na nowo odwrócił się w stronę jeziora i pochylił nad zżółkniętymi kartkami wypełnionymi jej pismem. Słona kropla odznaczyła się na jednej ze stron, pieczętując na dobre przepiękną przeszłość, która miała już nigdy nie wrócić. Właśnie wtedy też przygaszony kobalt raz jeszcze zalśnił tak jak dawniej, a usta ułożyły się w smutnym i troskliwym uśmiechu. Nie miał do niej żalu.

 Kocham cię, Levi.

Etiam in morte superest amor.

*Etiam in morte superest amor.  (łac. Miłość trwa nawet po śmierci.)

[rozdział nie sprawdzany]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro