Rozdział 2
Perspektywa Willa:
- Mmm, co się... - mruknąłem. Chciałem podciągnąć się do pozycji siedzącej, ale nagle poczułem ból ramienia. Opadłem z powrotem na - jak mi się wydawało - łóżko.
Czemu czuję się, jak wielkie, ciężkie bydle?
- Horace! - usłyszałem czyjś głos i poczułem, jak ktoś chwyta mnie za dłoń. Otworzyłem leniwie oczy, co wychodziło mi z lekkim trudem.
Obok mnie siedziała Cassandra.
- Evanlyn? Co ja tu robię?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Swoją drogą, czy ona powiedziała do mnie "Horace"?
- Evanlyn?! - powtórzyła, unosząc ręce w geście bezradności. - Zaraziłeś się tym imieniem od Willa, czy uderzyłeś się w głowę?
Co ona mówi? Przecież jestem tutaj. I dlaczego nazywa mnie Horace'em? Chyba że... Nie to niemożliwe. Pewnie robi sobie ze mnie żarty i tyle.
- Daj spokój - powiedziałem, ponawiając próbę zmiany pozycji. Tym razem, udało się. - To nie jest śmieszne.
Dziewczyna nagle wybuchła. Twarz jej pociemniała z gniewu, a ton był kilka razy głośniejszy.
- Ja tu się zamartwiam, dowiaduję się, że mój chłopak leży w hospicjum nieprzytomny, czekam dwa dni, umieram ze zdenerwowania, a ty mi tu jakieś głupoty biadolisz i nazywasz mnie Evanlyn! Tak się nie robi, Horace!
Nie wyglądała, jakby żartowała. Nie wiedziałem już, co o tym wszystkim myśleć. A jeśli to nie był żart? Może oszalała?
-Evanly...- nie zdążyłem dokończyć zdania, gdyż przerwał mi dźwięk otwieranych drzwi. Do pokoju wszedł...
Zaraz, zaraz. Co tu się dzieje?
Czy ja widziałem samego siebie?
Mój klon spojrzał na mnie, a następnie na Ev.
- Cassie, możesz zostawić nas samych? - odezwał się. Dziewczyna podeszła do mężczyzny.
- Jasne, Will. Porozmawiaj z nim. Biadoli jakieś głupoty.
Ten kiwnął głową. Nie wyglądał na zdziwionego. Gdy Evanlyn wyszła z pokoju, usiadł obok mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą nie musiałem, bo pierwszy odezwał się on.
- E... - podrapał się nerwowo po karku. - Dziwnie się czuję. Może... może po prostu ci pokażę...
- O co ci chodzi?! I dlaczego wyglądasz jak ja?! Kim ty w ogóle jesteś?! - gdy pierwsza fala szoku minęła, odzyskałem głos.
Chciałem wstać, ale mężczyzna już stał obok mnie i delikatnie pokazał mi, żebym nie wstawał. Podał mi kubek wody i powiedział:
- Spójrz w swoje odbicie.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale posłuchałem jego polecenia.
Niemal upuściłem kubek, gdyż w tafli wody ujrzałem...
Horace'a.
Spojrzałem przerażony na mojego klona.
- O... o co chodzi?
Ten spojrzał na mnie, jak na pięciolatka, który właśnie zapytał, skąd się biorą dzieci.
- No więc... Ja jestem Horace, jak się zapewne domyśliłeś. My... To znaczy Genoweńczycy zranili nas zatrutymi sztyletami i ta... substancja sprawiła, no... chyba już wiesz, co.
Spojrzałem na niego tempo. Że Genoweńczycy nas otruli i...
- Zamieniliśmy się... ciałami? - zapytałem niepewnie.
Horace pokiwał głową.
- Przecież to niemożliwe!
- Sam tak myślałem. No, ale spójrz. Jakie wyjaśnisz to, że wyglądam jak ty, a ty jak ja?
Złapałem się za głowę. Tego było już za wiele, na mój biedny umysł.
- I co teraz zrobimy?
Horace zamyślił się.
- Pomyślałem... - spojrzał na mnie wyczekująco.
- Co? - zapytałem. Przecież to on przedstawiał właśnie swój pomysł.
Mój przyjaciel tylko pokręcił głową.
- Nie ważne. Pomyślałem, że pojedziemy do Malcolma. W końcu, on na pewno będzie wiedział, jak nam pomóc.
Klepnąłem przyjaciela w ramię.
- Widzisz? Z moim ciałem nabrałeś też trochę rozumu.
Horace uśmiechnął się.
- A ty go straciłeś.
I tak, pierwszy raz przegrałem potyczkę słowną z Horace'em. Ale to się nie liczy! W końcu, był w moim ciele!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro