2. Muzeum z włókien i zachwytów.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     "Kiedyś był tu oddech na szybach, zapach pieczeni, ta sama twarz w lustrze. Teraz jest muzeum".
Zbigniew Herbert

     Maj miał to do siebie, że był tak duszny, że chciałoby się westchnąć "aj, dajże już spokój" do słońca. Ono jednak poczuło się jak u siebie, szczególnie przy rondzie Charlesa de Gauelle'a, gdzie figurowała warszawska palma. Te stołeczne tropiki ewidentnie słońcu sprzyjały, czego nie można powiedzieć o Antku, który otarł pot z czoła i z miłością i wytęsknieniem spojrzał w kierunku Alei Jerozolimskich. "Chwała Bogu!" pomyślał, jak gdyby sam Chrystus przyszedł z Jerozolimy, by postawić klimatyzowane muzeum tuż przy Wiśle (a kto wie, może On też potrzebowałby klimatyzacji na łodzi Piotra czy na upalnej Górze Błogosławieństw, no nie?). Student historii sztuki poluźnił kołnierzyk beżowej polówki i przebiegł przez pasy, prawie wywracając jakiegoś poważnego mężczyznę w garniturze. Przeprosił go uśmiechem i skręcił w kierunku modernistycznej budowli, gasząc naprędce papierosa.

     Uwielbiał to miejsce. Jego specyficzny zapach; drewno wymieszane z odświeżaczami powietrza i pastą do podłóg, i wysokie stropy oraz nieco wytarty parkiet w hallu. Lubił przechodzić przez dziedziniec i mijać figury, które dawno straciły swoją biel (i zieleniły się bardziej niż rumieniły), a także patrzeć na niebo, które odbijało się w sadzawce na środku. Miłe mu też było skrzypienie ciężkich, starych drzwi i światła w głównym korytarzu, a nawet nieco zrzędliwa bileterka, która kiedyś wylała kawę na jego bilet z reprodukcją "Mona Lisy". Cóż — widać nie tylko on żywił do najwspanialszego uśmiechu świata "gorące" uczucia.

     Skinął jej na powitanie, pokazując legitymację UW, po czym wszedł po kilku marmurowych stopniach, uśmiechając się lekko. Widok wielkich, iście królewskich schodów zawsze przyprawiał go o ciarki na karku. No, Rafka, pomyślał, może są jakieś plusy tego twojego cholernego zadania. Przytrzymał mocniej notatnik, w którym miał zapisać swoje odczytanie malarstwa, po czym wszedł powoli na schody, kierując się do Galerii Sztuki XIX wieku, części zbiorów sztuki polskiej do tysiąc dziewięćset czternastego roku. Sale z około czterystoma obrazami były puste; cóż, widać nikogo nie zachęcało chodzenie po muzeum w tak duszny dzień. Antka to specjalnie nie dziwiło — sam chętnie poszedłby na Bulwary ze znajomymi z ASP lub posiedział w chłodnej pracowni rzeźby Mileny Koniczyny, co raz przykładając jakiś kamień do policzka, by się ochłodzić. Dziś jednak przyszedł czytać sztukę. Psiakrew!

     Przywitał się więc z "Murzynką" Bilińskiej-Bohdanowiczowej, która posłała mu nieco zlęknione spojrzenie, a "Żydówka z pomarańczami" zdawała się mocniej ścisnąć swoje kosze, jakby tam było całe bogactwo świata. Kobieta z "Dziwnego ogrodu" Mehoffera, gdyby mogła, przytrzymałaby granatową suknię, kłaniając się nisko — Antek zasalutował jej więc po dżentelmeńsku i skierował się do jednej ze swoich muz — "Damy w liliowej sukni z kwiatami", której widoku użyczył mu Władysław Czachórski.

     Och, jak on ją uwielbiał! Czachórski mógłby być nawet lekko zazdrosny lecz — jak mówił sobie Antek — nic mu do tego. Skoro podpisał swój obraz "Dla Niego" tuż pod tytułem, student historii sztuki mógł to przyjąć osobiście. Jeśli miłość mierzy się przez obecność, to, święci pańscy, on kochał dzieło Czachórskiego chyba mocniej od samego twórcy! Dlatego też bez większych skrupułów usiadł na drewnianej ławeczce, położył obok notatnik i westchnął, patrząc na pięknie upięte blond włosy, zgrabne palce sięgające po kwiaty i łabędzią szyję, którą przyozdobiły delikatne perły. "Dama..." wydawała się jednak zwyczajowo nieśmiała — zwróciła oczy ku kwiatom, ni to się uśmiechając, ni zawieszając wzrok w zamyśleniu. On więc zrobił to samo, wypuszczając powoli powietrze.

     — Co mam w tym odczytać, co? — zagadnął na głos, ni do siebie, ni do "Damy...", która, gdyby mogła, rzuciłaby mu jeden ze swoich kwiatów. — Olej na płótnie, jasne centrum, ciemne tło, delikatne rysy. Kilkanaście sekund zachwytu i człowiek idzie dalej, nic tu po nim. Ty, mała, masz pewnie lepsze rzeczy do roboty. — Puścił jej oczko, lecz na jej policzkach nie wystąpiły rumieńce. — Tyle mogę z ciebie wyciągnąć, proszę bardzo! Trochę włókien z płótna i trochę zachwytów nad farbą. Do usług, Rafka! — Westchnął, przygryzając policzek od środka. — Ładnie wyglądasz, kochanieńka, to tyle.

     — "Sztuka nie ma wyglądać ładnie; ma sprawić, że coś poczujesz". — Usłyszał obok siebie i wybałuszył oczy na "Damę...", jednak ona dalej — mówiąc kolokwialnie — miała go gdzieś. Rozejrzał się więc na boki, jednak nie spostrzegł obok siebie nikogo. Przy drzwiach stała jedynie pani kustosz, która ze znudzeniem przechadzała się co raz po skrzypiącej podłodze. Dopiero gdy nieco się odchylił, poczuł, że naparł na kogoś plecami. Odwrócił się więc, spostrzegając dziewczynę o krótkich, czarnych, nieco kręconych włosach. Gdyby nie fakt, że uśmiechnęła się lekko, mógłby przysiąc, że była rzeźbą; jej oczy były niemal srebrzyste, a dłonie tak blade, jakby dopiero co wyszła z marmuru. I ta lekko zaokrąglona buzia! Zupełnie jak u "Wenus z Milo". — Przestraszyłam cię? — zapytała z wyraźnym ubawieniem, na co prychnął tylko.

     — Utwierdziłaś w tym, że przebywanie tutaj siada mi na łeb. — Zaśmiał się, lustrując ją wzrokiem. Wyglądała bardzo zwyczajnie; beżowe, nieco szersze spodnie i przyduża fioletowa koszula, tak podoba odcieniem do sukni "Damy...". — Nawet nie zauważyłem, kiedy tu usiadłaś.

     — Cóż, siedzę tu chyba od rana, ale jesteś trzecią... Nie, czwartą osobą, którą tu spotykam. Tak to tylko ja i kilku nieco sztywnych gości. — Skinęła głową w stronę ściany, na co on powstrzymał się od parsknięcia. — A skoro gadasz do siebie, to stwierdziłam, że ci przerwę, zanim ześwirujesz — dodała. — Ale chyba... — Zwróciła głowę w stronę "Damy...". — Oczekiwałeś słów od kogoś innego, co? Przerwałam ci podryw?

     — No, patrz, dziś wyjątkowo nie jest rozmowna! — Rozłożył ręce w rezygnacji. — Za to wygląda jak zwykle.

     — To znaczy jak? — spytała brunetka.

     — Pięknie — odparł, jakby to była oczywistość oczywistości, a w jego głosie wybrzmiał zachwyt dla kobiety z obrazu.

     — Po prostu? — Dziewczyna uniosła brwi i przygryzła prawy policzek od środka, powątpiewając w jego słowa.

     — Po prostu. Piękna nie trzeba tłumaczyć — powiedział pewnie Antek, po czym wziął pióro i oparł je na palcach, brudząc je atramentem.

     — Ale można opisać. Opisz mi ją. — Poprosiła, siadając po turecku obok niego, na co chłopak przeczesał zmieszany włosy. — Co czujesz, gdy na nią patrzysz? Bo siedzisz tu już dobre kilka minut. To chyba rekord jak na ludzi, których tu spotykam.

     — Powiedzmy, że zostałem do tego zmuszony — odpowiedział, po czym przeniósł spojrzenie na kobietę na obrazie. — Co czuję? Hm... Zazdroszczę kwiatom, których dotknęła. Przestań się śmiać, dobrze? Dziękuję! Wracając... Wydaje mi się bardzo delikatna; jej rysy, oczy, dłonie — wszystko jest jak u renesansowych aniołów. W dodatku ta jasna suknia, jej kolor... To kolor zaufania, a jednocześnie bogactwa. Ona, cóż, wygląda na bogatą. — Zaśmiał się. — Takie perły to nie z byle bazaru! No i siedzi na tle obrazu, chyba... To jakiś krajobraz leśny, ciemniejszy od niej. Otacza ją przyroda, jednak już, hm, naruszona. Kwiaty są zerwane do jej wazonu, a las tylko na płótnie. Ona jednak wydaje się być tym... zauroczona? Spokojna? A może wyciąga rękę do kwiatów, bo tęskni... Sam nie wiem, pewnie to jakaś sentymentalistka, która naczytała się "Cierpień młodego Wertera" i teraz cierpi, głaszcząc kwiatki. — Machnął ręką, na co jego towarzyszka się zaśmiała. — No i jest piękna.

     — Jest piękna... — Powtórzyła jak echo, uśmiechając się w kierunku "Damy...". — A ty przebywasz z nią już szesnaście minut. Czachórski chyba może poczuć się zazdrosny o swoją damę, co?

     — Oczywiście, jeszcze chwila i będzie moja. A potem ja będę na policji za kradzież dzieła sztuki. — Roześmiał się, po czym spoważniał. — Hm, ja wychodzę z założenia, że jeśli artysta maluje obraz, to oddaje go całkowicie, a z nim wszystko, co się na niego składa. Jeśli by nie oddał, ten obraz nie istnieje, bo sztuka żyje w odbiorze. Musi więc coś poświęcić, by otrzymać życie — wyjaśnił, przypominając sobie teorię sztuki.

     — A my zachwycamy się nad tym poświęceniem. Co za dramat! — Pokręciła głową, a kilka kosmyków opadło jej na czoło. Odgarnęła je powoli, po czym usiadła wygodniej, jak gdyby liczyła na to, że dzieło z początku ubiegłego wieku powie coś na swoją obronę. "Dama..." jednak milczała, pozwalając im na chłonięcie jej obrazu i tego antkowego czucia.

     — Dramat... — Zgodził się student, zapisując coś na białych kartkach. Dziewczyna wsłuchała się w szuranie pióra, jednocześnie wciąż będąc zwróconą ku obrazowi. — Ale skoro dramaty to sztuka literacka, to chyba ten pozwolił mi trochę odczytać to dzieło. — Puścił oczko ku malowanej pani, po czym spojrzał na zapisany tekst. — I może zaliczę zajęcia z kontemplacji malarstwa czy Rafka wie co. Tego przedmiotu uczą szaleńcy, jestem pewien — stwierdził, podnosząc się i stając przed dziełem Czachórskiego. Wydawało mu się, że niemal czuje zapach różowych kwiatów i słyszy szelest aksamitnej sukni kobiety przed sobą.

     — Szaleńcy tworzą sztukę. I szaleniec stworzył ludzi. — Usłyszał tylko, po czym uśmiechnął się i wyszedł z sali, kaszląc od klimatyzacji, która ewidentnie go przewiała podczas opisywania piękna.

•♡•

𝐒𝐚𝐥𝐯𝐞!

Pierwszy rozdział i pierwszy obraz! Mam nadzieję, że poczuliście się przy Antku tak, jakbyście sami stali przed „Damą..."! Możecie mi opisać swoje uczucia i myśli co do tych słów, uwielbiam poznawać punkt widzenia innych na obrazy, na słowa, jeju.

Mam też słabość do przekomarzania się między bohaterami i takich rozmów z wplataniem cytatów i łapaniem za słówka, więc szykujmy się na to! No i jest nasza "Dama...". Jakie imię obstawiacie dla Dziewczyny z Muzeum?

𝐕𝐚𝐥𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro