XIX. Jaką panną młodą bym była?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Ania szła uliczką Charlottetown rozmyślając o sytuacji z poranka. To było absurdalne! To jakby nazwać Dianę Barry brzydką lub Billy'ego miłym! To, co usłyszała z ust Gilberta zasiało się w jej sercu, jednak nie potrafiło wyrosnąć i pokazać się jej w całości. Bała się tego kwiatu, nie umiała się nim zająć i dostrzec jego piękna, choć tak bardzo chciała.

     Mimo wszystko musiała przyznać, że Gilbert nie był jej obojętny. Przez te tygodnie, gdy przebywał na Zielonym Wzgórzu, nauczyła się obserwować jego oczy, słuchać jego głosu i dostrzegać coś, czego nie widziała zza szkolnej ławki. To wszystko zdawało się ją przerastać, gdy układała to w sobie.

     Maryla dostrzegła zagwozdkę w oczach swej podopiecznej i schyliła się ku niej z troską, gdy ta zatrzymała się przed salonem sukni dawnej miłości Mateusza. Pani Cuthbert uśmiechnęła się lekko, widząc wzrok dziewczynki, który powędrował ku białej sukni.

     — Zazdrościsz Prissy, Aniu? — zapytała z nutką zaczepności w głosie. Rudowłosa zmieszała się i popatrzyła ku niej, szykując odpowiedź.

     — Nie zazdroszczę, wszak wychodzi za pana Philipsa — prychnęła. — Jedynie podobają mi się takie piękne suknie, lecz pewnie Prissy to wcale nie obchodzi.

     — Wiesz, Aniu, w takim dniu to nie suknia powinna ją obchodzić — zagaiła Maryla. — Można wyglądać najpiękniej na świecie, ale cóż będzie mężczyźnie po pięknym, pustym pudełku? Trzeba je czymś wypełnić i ty — Ukucnęła i położyła jej dłoń na sercu. — masz tego bardzo dużo.

     — Może i tak, Marylo — westchnęła. — Jednak ludzie często nie patrzą najpierw do środka pudełka, a na jego piękno zewnętrzne. I dopiero potem, gdy się im spodoba, zaglądają do środka. — Odwróciła wzrok. — Ja nie byłabym tak piękna jak Prissy. Nie jestem ładnym pudełkiem, Marylo.

     — Jesteś Anią Shirley - Cuthbert — odparła kobieta. — A kobiety Cuthbertów to nie jakieś byle pudełka. To skrzynie pełne skarbów, których nie przechowuje się w byle pudełkach! — Uśmiechnęła się. — A pewien Podróżnik od jakiegoś czasu szuka pewnej skrzyni, tylko ta ukryła swój zamek i nie chce dać mu swojego piękna, choć jest on o nim przekonany. — Ruszyła spod sklepu, zostawiając Shirley z tą myślą.

     Podróżnik, no jasne! Mówiła o Gilbercie, każdy by się domyślił. Jednakże jak miała zrobić to o czym mówiła Maryla? To było niemożliwe! Ania nie uważała się za piękną, ba! nawet nie za ładną. Zazdrościła Dianie jej urody porcelanowej lalki. Józi nie zazdrościła, Józia ją po prostu irytowała. A Gilbert? Czy naprawdę widział w niej coś więcej niż te rude, okropne włosy i obrzydliwe piegi na chudych rękach?

     Była tak bardzo młoda i tak w tym niepewna. Jaką panną młodą by była? I czy w ogóle by nią była, skoro przez tyle czasu nikt nie chciał jej pokochać choćby jak córkę?

     I nagle zjawił się ktoś taki jak Gilbert, ktoś, kogo powieści opisywałyby jako ideała, bratnią duszę każdej damy, promień słońca w nocy beznadziei. Ktoś taki jak Gilbert Blythe, który nazywał ją swoim oddechem, który trzymał swą dłoń przy jej dłoni i patrzył na nią tak czule i pięknie.

     I nagle pojawił się ktoś taki jak Blythe, kto odszedł na długie miesiące, zostawiając pachnące lekami mieszkanie i kilka listów ubrudzonych węglem. Kto nazwał ją Marchewką, a potem Kordelią. Kto ofiarował jej słowniczek mieszczący się w dłoni, w którym zakreślił słowo szczęście. Kto powiedział, że ją kocha.

     ***

     — Jerry, czy państwo Cuthbert idą na ślub Prissy? — Diana chodziła za francuzikiem wokół koni, które czyścił. Chłopak uśmiechał się przez cały ten czas, widząc jej zaaferowany wzrok i niepewność w ruchach. Przebywanie obok niej cieszyło go niesamowicie, więc starał się jak najdłużej pociągnąć rozmowę.

     — Pan Cuthbert mówił, że tak, Ania bardzo chciała to zobaczyć — odparł, czesząc grzywę Bell. Diana podskoczyła i przewiesiła się przez konia, machając nogami. Jej długie, czarne wlosy wpłynęły po boku konia.

     — A czy idzie z nimi Gilbert? — zapytała z uśmiechem. Jerry zmieszał się lekko i odwrócił wzrok. — O, nie, nie, patrz na mnie, Jerry! — Złapała go za rękę. — Musisz mi powiedzieć, czy Blythe tu jest, rozumiesz? — Miała coś jeszcze dodać, gdy przechyliła się za mocno do przodu i wpadła prosto w ramiona chłopca. Przytrzymał ją przez chwilę, po czym postawił na ziemi, ukrywając czerwień policzków.

     — Dobrze, panienko Barry. — Skłonił głowę i wskazał ręką na dom.

***

     Maryla ściągnęła lejce i popatrzyła na Anię, która nie odzywała się przez całą drogę z Charlottetown do Avonlea. Rudowłosa naciągnęła na głowę wełnianą czapkę i patrzyła bez celu w bok, nie wymawiając przy tym ani jednego słowa zachwytu nad otaczającą je przyrodą.

     — Niepokoję się o ciebie, Aniu — powiedziała po chwili namysłu. — Odkąd Gilbert pomieszkuje u nas bardzo przycichłaś. Aż niepodobne do ciebie, że trzymasz buzię zamkniętą!

     — Bo ja już nie mogę, Marylo! — wybuchła dziewczynka, opadając na wóz. — Odkąd Blythe choruje na Zielonym Wzgórzu tracę zmysły, nie wiem co się dzieje ze mną, nie mogę się skupić, nawet w szkole! — Ukryła twarz w dłoniach. — Marylo, może ja też jestem chora?

     — Och, tak... — Uśmiechnęła się kobieta. — I to chyba do końca życia... — Pokiwała głową.

     — Umrę? — Zapytała teatralnie Ania.

     — Co najwyżej z miłości! — Machnęła ręką pani Cuthbert. — Ach, Gilbert jest taki sam jak John... — Westchnęła.

     — Marylo, ja mówię poważnie! — Podniosła się Ania.

     — Ja również — odparła kobieta, spoglądając w stronę, gdzie znajdował się dom Blythe'ów.

***

     Diana powoli weszła po schodach tuż za Jerrym. Podłoga skrzypiała lekko, jak gdyby chciała zawołać Mateusza i powiedzieć mu, że coś się dzieje na Zielonym Wzgórzu. Barry położyła palec na ustach, chcąc ucieszyć niesforne drewno, gdy Jerry stanął przy drzwiach do pokoju Ani. Czarnowłosa powoli wypuściła powietrze i uniosła dumnie główkę, poprawiając niebieską kokardę. Wytrzepała fartuszek przy sukience i wyciągnęła dłoń do klamki. Zawahała się jednak i spojrzała na chłopca.

     — Ani słowa Ani — szepnęła, po czym uniosła się na paluszkach i ucałowała go w czoło. — Niech to będzie zapłata za milczenie. — dodała i pchnęła drzwi, zostawiając rozanielonego chłopca przed nimi.

     Gdy weszła do środka, spostrzegła Gilberta śpiącego na siedząco z kilkoma kartkami w dłoniach. Obok niego leżały rozsypane leki, zaś pościel była w nieładzie. Okno, otwarte na oścież, wcale nie zachęcało swym chłodem do pozostania w pokoju. Diana czym prędzej je więc zamknęła i pozbierała lekarstwa, by Maryla i Ania uniknęły kołatania serca, o jakie przysporzył ją ten widok. Gdy to uczyniła, usiadła przy chłopaku i wyjęła z jego dłoni zapisane kartki.

     Droga Aniu Shirley,
chciałbym Ci powiedzieć, że i koniec, podarte i pomięte.

     Najdroższa Aniu,
w moich listach z podróży nie zawarłem tego wszystkiego, co chciałbym Ci powiedzieć.
Koniec, nieudany początek.

     Kochana Aniu,
za każdym razem, gdy pisałem do Ciebie, starałem się dobrać takie słowa, z których byłabyś zadowolona. Chciałem poruszyć Twoją wyobraźnię, by w niej pozostać i byś myślała o mnie, jak ja myślałem o Tobie. W tamtych listach nie zawarłem tego, co chciałbym Ci powiedzieć, bo tak trudno to zrobić, gdy ma się świadomość, że to właśnie TY będziesz adresatką. Do Ciebie nie można pisać byle zdań. One muszą być jak wersy najpiękniejszych wierszy, bo Ty jesteś najwspanialszym obrazem jaki znam.

     — Wiem, że są okropne. — Usłyszała Diana. Wypuściła kartki, orientując się, że Gilbert się obudził. Patrzył na nią ciemnymi oczyma, co raz rzucając wzrok na trzymane przez nią listy. — Nie potrafię trafić do Ani — rzekł smutno, spoglądając ku lekom.

     — Już trafiłeś, ona szaleje przez ciebie — odparła Diana, biegnąc spojrzeniem tuż za nim. — Czy ty... — zawahała się.

     — Nie, to nie tak. — Westchnął. — Dostałem mocnego ataku, Mateusz nie wiedział, co czynić, byłem pewny, że skonam, ja... ja nie wybaczyłbym sobie, gdybym tu odszedł. — Rozejrzał się, po czym wstał z trudem. Diana podniosła się za nim, przytrzymując go pod ramię. — Tu jest całe jej serce, a to ostatnie miejsce, w którym chciałbym... w którym chciałbym umrzeć. — Popatrzył w lustro, przed którym tak często Ania przeklinała swą urodę. — Diano, ona jest wszystkim, co mam. — Przełknął ślinę. — Nie chcę umierać, gdy jest tak blisko.

     — Nie umrzesz, Gilbercie. — Przytuliła go mocno i łzy popłynęły im obojgu po policzkach. — Wcale nie musisz być tym stuprocentowym przypadkiem, o którym mówiła Ania. N-nie możesz. — Odchyliła się i popatrzyła na niego. — Wy-wyleczymy cię. Minie zima, będzie wszystko w porządku. — Chlipnęła.

     — Och, Diano, gdybyś wiedziała... — Otarł łzy i zaniósł się kaszlem. Barry zacisnęła usta, próbując zatrzymać płacz.

  

•♡•

Ostatni rozdział, boziu. Serce mi pękło, gdy pisałam Epilog... Ma prawie 2000 słów i boziu :( za mało, tyle bym chciała o Ani napisać

Odkopałam jednak mój stary i dość sielankowy projekt (nie polecam wycinania kapliczek, najgorsza robota), który MOŻE udostępnię po wakacjach. Jest taki w klimacie anulkowym, więc miłość i szczęście!


Za chwilę pojawi się epilog i notka końcowa, czujecie ten smutek? :(

BUZIOLKI! ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro