47.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

LINDSEY




Ostatnie dni mijały spokojnie, ale widziałam, że to nie potrwa wiecznie. Obawiałam się kłótni z Ritchiem, która przychodziła co najmniej raz w miesiącu. Nie byliśmy idealnym narzeczeństwem. Czasami miałam wrażenie, że w ogóle do siebie nie pasowaliśmy, a może to różnica wieku sprawiała, że nie mogliśmy się dogadać. Nie wiedziałam, ale kiedy wątpiłam w nas najbardziej, Ritchie udowadniał mi, że podjęliśmy dobrą decyzję. Działał na mnie jak nikt inny. Dzięki niemu zaczęłam nawet dogadywać się z Aubrey. Przyjaciółkami na pewno nie zostaniemy, ale kocham jej córki. Przecież to moje bratanice, córki mojego brata, którego kochałam od zawsze, który był dla mnie gotów zrobić wszystko.

Ritchie opowiedział mi co nieco o ucieczce dziewczyny. Nie potrafiłam być obiektywna, bo chodziło o mojego brata, ale gdyby nie to, że Aaron chciał mnie kryć i wierzył, że sami damy sobie radę z moim uzależnieniem, Aubrey by nie uciekła. Musiałam wziąć to pod uwagę.

– Ja otworzę! – krzyknęłam z kuchni, nawet nie czekając na reakcję swojego chłopaka.

I tak wiedziałam, że by się teraz nie ruszył. Grał w Fifę przed telewizorem i przez najbliższe kilka godzin nic innego dla niego nie istniało. Nawet ja. Przyzwyczaiłam się już, żeby nie przeszkadzać Ritchiemu, gdy grał. Pozwalałam mu na to, ciesząc się chwilami tylko dla siebie, bo czasami miałam wrażenie, że cały czas mnie kontrolował. Oczywiście nie chciał się do tego przyznać.

Nie mogłam uwierzyć, gdy zobaczyłam ojca w drzwiach swojego mieszkania. A właściwie to mieszkania Ritchiego, bo to on kupił apartament. Ten lokal był większy niż jego poprzednie mieszkanie, a nie chciałam zostać w domu Aarona. Przynajmniej na razie. Gdybym powiedziała mu od razu, że potrzebowałam innego mieszkania, zacząłby dopytywać dlaczego. Chciał, żebym miała swoje lokum, ale nie przewidział, że mogłam zapragnąć, zamieszkać w innym miejscu. Ritchie chyba też nie chciał ciągle siedzieć w miejscu, za które cały czas rachunki opłacał mój brat.

Nie powiedziałam jeszcze nikomu o dziecku. Po prostu nie robiłam sobie wielkich nadziei. Ciąża była zagrożona od samego początku. To, że w ogóle w nią zaszłam, to jakiś cud. Zdawałam sobie sprawę, że z powodu moich nastoletnich wybryków mogłam jej nie donosić. Najbardziej przykro było mi, gdy patrzyłam na Ritchiego, który chyba bardzo cieszył się na tego malucha. Nie chciałam go zawieźć, ale niewiele mogłam zrobić.

– Jak mnie tutaj znalazłeś? - Starałam się nie wyglądać na przerażoną.

Zastanawiało mnie, gdzie podziewał się przez te wszystkie lata i czemu wcześniej nie wrócił do domu. Co bym zrobiła, gdyby pojawił się w moim życiu wcześniej, w chwili, gdy zostałam w mieście sama z mamą. Miałam nadzieję, że nie zrobił jej krzywdy ani Aaronowi i teraz nie przyszedł po mnie. Prawie wyszłam na korytarz, żeby Ritchie nie słyszał z salonu, co się działo. Nie chciałam go w to mieszać. Zamierzałam wyjaśnić sobie kilka spraw z ojcem sama, żeby miał świadomość, jak bardzo go nienawidziłam.

– Nie szukałem cię. - Zaśmiał się. – Spodziewałem się tutaj Aarona, ale jest mi bez różnicy.

– Zniszczyłeś nam życie. - Spojrzałam na niego z pogardą. – Czego jeszcze chcesz?

– Zniszczyłem? - Uniósł brwi. – Ten gnojek się doigrał. Gdyby się nie wtrącił, zabiłbym waszą matkę i miałbym w końcu spokój.

– Jesteś chory – wysyczałam.

Powinnam od razu powiadomić policję, zamiast wchodzić z nim w dyskusję. Ten człowiek był zagrożeniem nie tylko dla mojej rodziny, ale obawiałam się, że nawet dla przypadkowych ludzi. Był zdolny do wszystkiego.

– Nie. To z wami jest coś nie tak. - Szarpnął mnie za rękę tak, że wyciągnął mnie na korytarz, a drzwi za mną się zatrzasnęły. – Bujaj się! Musimy jechać do Aarona.

– Na pewno nie. - Próbowałam się wyrwać, ale wzmocnił uścisk.

Nie chciałam narażać brata na spotkanie z ojcem, bo wiedziałam, że skończy się tragicznie dla któregoś z nich. A już na pewno nie chciałam, żeby Lilka poznała swojego dziadka, który mógł ją skrzywdzić. I Sky. Była zbyt mała, żeby patrzeć na piekło, które musiałam oglądać każdego dnia, dopóki ojciec nie zniknął. Nie pozwolę na to! Ten człowiek zranił już wystarczająco dużo osób. Nie zrobi tego więcej. Nie pozwolę mu zbliżyć się do Aarona i jego rodziny. Nawet jeśli miałaby na tym ucierpieć najbardziej. Byłam gotowa na to poświęcenie. Mój brat przez całe życie zrobił dla mnie o wiele więcej dobrego. Miałam okazję się odwdzięczyć za wszystkie lata, kiedy bał się, że widział mnie ostatni raz.

– Co się dzieje? - Usłyszałam za sobą głos Ritchiego, który spojrzał na faceta przede mną. - To Pan.

– Niezła z ciebie idiotka. - Zaśmiał się i kolejny raz szarpnął mnie w stronę schodów. – Ten chłopak to jeszcze większy debil niż twoi bracia.

Nie! Tego było zbyt wiele. Ojciec nie będzie obrażał nikogo, na kim mi zależało. Ritchie, Aaron ani Ryan nie zasłużyli, żeby tak o nich mówić. Byli najlepszymi ludźmi, jakich znałam, najważniejszymi dla mnie, a ten śmieć przede mną, nie znaczył nic. Nic! To on powinien umrzeć i przestać w końcu zatruwać życie swojej rodzinie.

– Zamknij się! – wrzasnęłam wściekła, wyrywając się z jego uścisku i korzystając z braku równowagi ojca, popchnęłam go w stronę schodów.

Przerażona stałam i patrzyłam, jak ojciec się po nich staczał, robiąc na klatce ogromny hałas. Nie mogłam uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. To był moment. Chciałam tylko się od niego uwolnić. Zepchnęłam go.

Ritchie szybko znalazł się przy mnie i objął ramieniem. Nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Cały czas patrzyłam przed siebie. Co ja zrobiłam? Ojciec się nie podniósł, a właśnie na to liczyłam, ale obok niego zaczynała tworzyć się kałuża z krwi. Zabiłam go. Gdy sobie to uświadomiłam, zaczęłam się trząść. Co ja narobiłam?

– Lindsey – chłopak mówił uspokajająco, przytulając mnie do siebie. – Nic się nie stało.

– Sprawdź.... - Nie mogłam nad sobą zapanować ani złożyć sensownego zdania. – Sprawdź, czy on... Proszę.

Ritchie niepewnie odsunął mnie od siebie i upewnił się, że byłam w stanie sama ustać na nogach. Ledwo, ale mi się to udało. Zszedł na dół, żeby sprawdzić, czy mój ojciec żył. Kucnęłam przy najwyższym schodku, obserwując postacie przed sobą, ale obraz mi się rozmazywał przez łzy, które leciały ciurkiem. Ocierałam je szybko, żeby zobaczyć wyraz twarzy Ritchiego. Nie musiał nic mówić. Jego mina wystarczyła. Zabiłam własnego ojca.

Czemu czułam tak ogromny ból? Ten człowiek zasłużył na to. Zniszczył naszą rodzinę. Zabił własnego syna. W końcu dostał to na, co zasłużył. Czemu, więc czułam wyrzuty sumienia? Pewnie, dlatego, że liczyłam na wymiar sprawiedliwości. Mój ojciec powinien spędzić resztę życia w więzieniu.

– Nic się nie stało. - Ritchie podszedł do mnie, złapał za ramiona i podciągnął do góry. – Wróć do mieszkania.

Nie mogłam. Musieliśmy zawiadomić pogotowie i wyjaśnić wszystko policji. Ktoś zainteresuje się trupem na klatce. Będę musiała złożyć zeznania. Opowiem w końcu o piekle, jakie zafundował mi ojciec od momentu, gdy pojawiłam się na świecie, o tym, co przeszła moja matka od chwili, gdy dowiedziała się o pierwszym dziecku. Długo zastanawiałam się, dlaczego wtedy nie odeszła od ojca. Owszem, nie mogła liczyć na rodziców, którzy od dawna nie żyli, ale ktoś na pewno by jej pomógł. Teraz rozumiałam. Dopóki ojciec żył, żadne z nas nie mogło czuć się bezpiecznie. Nigdzie. Miałam nadzieję, że nie zdążył znaleźć mamy wcześniej. Gdyby tak było, nie przyjechałby tutaj. Poza tym szukał Aarona. Cieszyłam się, że go nie znalazł. Obawiałam się tylko, że nasze piekło jeszcze się nie skończyło. Zabiłam człowieka i na pewno nie ujdzie mi no na sucho.

– Musimy... - Łkałam. – Musimy zadzwonić... Karetka. Musimy – nie byłam w stanie wydusić nic więcej.

– Wiem, ale nie chcę, żebyś tutaj była, gdy przyjadą.

Jak to? Przecież, gdy dowiedzą się, że ojciec nie żył, zawiadomią policję. Nie mogłam się ukrywać. Zamierzałam wyjaśnić im dokładnie, jak doszło do tego, że spadł ze schodów. Nie podobało mi się, że Ritchie chciał załatwić wszystko sam.

– A ty? - Przerażona spojrzałam na swojego chłopaka.

– Załatwię to. - Chwycił moją twarz w dłonie. – Zostań w mieszkaniu. Proszę.

– Ale... - Przerwał mi.

– Kocham cię. - Popchnął mnie lekko w stronę drzwi.

Zdenerwowana chodziłam w tę i z powrotem, czekając na przyjazd karetki. Bałam się. Co się teraz ze mną stanie? Wsadzą mnie do więzienia? Nie mogli. Byłam w ciąży.

Słysząc głosy na korytarzu, nie mogłam się powstrzymać, żeby uchylić drzwi. Musiałam wiedzieć, co się działo. Zabrali już ciało ojca, a policjant właśnie zakłuwał Ritchiego w kajdanki. Nie! To nie jego wina! Nie mogli mi go zabrać! Nic nie zrobił, to ja zabiłam ojca!

– Nie! - Wybiegłam, stając przed nimi. – Nie możecie!

– Proszę się odsunąć – powiedział spokojnie policjant.

– Nie, Ritchie. Powiedz im. - Spojrzałam na swojego chłopaka. – To nie twoja wina.

– Będzie dobrze. - Uśmiechnął się lekko. – Za jakiś czas. Zobaczysz. Nie denerwuj się. Proszę.

Policjanci, korzystając z mojej nieuwagi, minęli mnie, wyprowadzając chłopaka. Nie powinnam na to pozwolić. Przecież Ritchie nie zrobił nic złego. Nawet nie dotknął mojego ojca. Nie będzie odbywał kary za mnie. Nie pozwolę mu na to.

– Nie możesz! – krzyknęłam za nimi. – Nie pozwalam ci, słyszysz?!

Po ich odjeździe bezradna usiadłam na schodach, zakrywając twarz w dłoniach. Co miałam zrobić? Byłam pewna, że jeśli Ritchie przyzna się do winy, zamkną go. Nie mógł odsiadywać wyroku za mnie. Nie zrobił nic złego. Potrzebowałam go teraz przy sobie. Musieliśmy razem przywitać na świecie nasze dziecko. Bez Ritchiego sobie nie poradzę. Byłam zbyt słaba, żeby zostać sama.

Otarłam łzy i wróciłam do mieszkania. Musiałam wziąć się w garść i pomóc swojemu facetowi. Wiedziałam, do kogo mogłam zadzwonić w każdej chwili i nigdy nie odmówiłby mi pomocy. Tyle że nigdy tego nie robiłam. Może rzeczywiście Aubrey chciała mojego dobra. Odpychałam ją od siebie wiele razy, a ona nadal wyciągała do mnie rękę. Wiedziałam, że robiła to ze względu na mojego brata. Musiała go bardzo kochać. Może nawet tak bardzo, jak ja kochałam Ritchiego. Byłam gotowa dla niego zrobić wszystko. Dlatego zamierzałam schować swoją dumę do kieszeni i zadzwonić do Aubrey, prosić o pomoc.

Długo zastanawiałam się, czy jednak nie skontaktować się z bratem, ale na razie nie chciałam mówić mu o wizycie ojca. Może jak dobrze pójdzie, nigdy się o niej nie dowie. Zeznam wszystko i ani Aaron, ani mama nie będą musieli dodawać nic więcej. Uwolniliśmy się od ojca, niezależnie od tego, jaką cenę przyjdzie mi za to zapłacić, ale na pewno nie pozwolę wziąć Ritchiemu winy na siebie, nawet jeśli mnie za to znienawidzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro