I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Danny's POV:

Telefon domowy rozdzwonił się kilka minut po dziewiątej, wyrywając mnie ze stanu otępienia. Słysząc głośną melodię wystraszyłem się i na moment zamarłem, myśląc kto o tej godzinie chciałby ze mną rozmawiać. Przyciszyłem telewizor w który wpatrywałem się jeszcze kilka sekund temu zupełnie pustym wzrokiem, zaś w mojej głowie nie przelatywała wtedy ani jedna myśl. Czułem, że wpadam w letarg i gdyby głośny dzwonek mnie nie otrzeźwił, usnąłbym.
Nikt do mnie nie dzwoni, a już na pewno nie w piątkowy wieczór. Moi wszyscy znajomi zmyli się na początku czerwca aby spędzić cudowne chwile na wakacjach, od tamtej pory nie dostałem nawet wiadomości co u mnie słychać. Sam jeszcze to robiłem, ale kiedy zauważyłem, że tylko ja podtrzymuję rozmowę, odpuściłem. W głębi duszy modliłem się, żeby ten telefon był pomyłką. Nawet jeśli to nie są kłopoty a ktoś kogo znam, wolałbym nie rozmawiać dzisiaj z kimkolwiek. Miałem okropnie ciężki i stresujący dzień, od porażających porannych wiadomości w telewizji po wylanie farby na drewnianą podłogę gdy w końcu zebrałem się i chciałem pomalować ściany.
Odstawiłem prawie puste piwo na stolik kawowy (u mnie pełni funkcję stolika, jak widać, alkoholowego i trzymania nogowego), wstałem z kanapy i przemierzyłem salon uważając przy tym, aby nie nadepnąć na mojego kocura. Shelley leżał zawsze na samym środku pomieszczenia, zwłaszcza gdy było zbyt ciepło aby poprzytulać się i położyć na moich kolanach. Ot, takie jego widzimisię. Musi leżeć na samym środku i już. Teraz, gdy zaczynał się lipiec i ciepłe noce, nie ma co liczyć na czułości z jego strony. A bardzo ich potrzebuję, nawet od kota, brakuje mi poczucia, że dla kogoś coś znaczę.

Gdy wyszedłem z salonu prawie potknąłem się o niewyrzucone śmieci. Przekląłem, patrząc przez chwilę na telefon, po czym podniosłem słuchawkę. Sam telefon był dosyć staroświecki ale nie mogłem się z nim pożegnać. To pamiątka bo zmarłej matce, a komórkowy wyłączyłem tydzień temu. Właściwie mama zrobiła mi w życiu dużo zła, ale po jej śmierci dostrzegłem również dobre rzeczy. Zawsze tak jest, gdy kogoś tracimy, zaczynamy zauważać i doceniać.

- Daniel Murillo, słucham - Wymamrotałem szykując sobie kartki i coś do pisania, zawsze spoczywały tuż obok kalendarza biurowego na stoliku z telefonem. Zorientowałem się, że są przysypane kluczami i banknotami stu dolarowymi, moimi jedynymi oszczędnościami na obecną chwilę. Nie pracowałem nigdzie na biało a ostatnio brakuje mi osób chętnych na mój mały interes. Sprawdziłem czy długopis pisze i przygotowałem się do zanotowania kolejnego rachunku.

- Danny, jesteś sam w domu? - Zamarłem. Osoba po drugiej stronie to Stephanie. Odstawiłem długopis na stolik i przeczesałem włosy palcami.

- No... Doskonale wiesz, że mieszkam sam. Dlaczego dzwonisz na domowy? - Wzdrygnąłem się przypominając sobie jakie awantury mi robiła kiedy wracała i zauważała, że zaprosiłem kolegę czy dwóch. Przywykłem aby mówić jej, że jestem sam w domu i prosić Josha aby wyszedł tylnymi drzwiami w tym samym momencie, w którym ta zołza parkowała swojego czarnego gruchota na podjeździe.

No tak... Wyłączyłem komórkowy. Pewnie jak kiedyś jeszcze go naładuję i zobaczę pięćdziesiąt nieodebranych połączeń od niej a uszami wyobraźni usłyszę ten wrzask, wzdrygnę się znowu.

- Mogłabym przyjść? - Wymamrotała powoli, a na zachętę dodała - Kupiłam wino.

Osoba z którą właśnie rozmawiam to moja była dziewczyna. Mieliśmy być razem już zawsze, nawet mieszkała u mnie przez dwa lata, ale musieliśmy się rozstać przez jej bałaganiarstwo i liczne wyskoki w bok. Robiła mi awantury o najmniejsze pierdoły i zachowywała się jak szmata ale tak, kochałem ją. Dałbym za nią rękę uciąć, a teraz miałbym tylko jedną. Unikałem raczej kontaktu bo naprawdę nie mam ochoty bawić się w związki po raz kolejny, a jej zależy by znów mieć mnie pod swoim pantofelkiem w rozmiarze sześć.

Były noce kiedy marzyłem i wspominałem czasy, jak jeszcze było pięknie. Jak jeszcze myła się regularnie i ubierała damskie ubrania, a nie moje stare łachmany po domu. Jak rozweselała mi każdy dzień. Nie chciałem jednak do niej wracać bo nawet jeśli się zmieniła, to na jakiś czas.

- Słuchaj Steph - Zamyśliłem się, czy skłamać, czy powiedzieć prawdę. Postanowiłem być szczery wobec niej, choć nie do końca. Sama okłamywała mnie tyle czasu. - Jestem zbyt zmęczony dzisiaj. Za chwilę kładę się spać. Może innym razem.

Tak naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty jej oglądać, ale to co powiedziałem też było prawdą. Po krótkiej ciszy odpowiedziała bardzo cicho.

- Oh. Rozumiem. Szkoda - Teraz już wyraźnie słyszałem, że jest mocno wcięta. Przetarłem dłonią czoło - Miałam nadzieję na lolka i miło spędzony czas.

- Miałaś nadzieję upalić się za darmo a potem upić jeszcze bardziej i zarzygać mi dywan, tak? - Nie wytrzymałem mając w głowie widmowe wspomnienia naszego związku.

- Nie masz racji.

- Już to gdzieś słyszałem - Przetarłem dłonią czoło po raz kolejny. Nigdy jej nie miałem.

- Jak nie chcesz ze mną to chociaż przygotuj mi półkę, wyślę kogoś.

- Nie ma takiej możliwości - Odłożyłem szarmancko słuchawkę. Wolę już nie mieć tych pięciu dolarów w kieszeni, ale święty spokój w głowie.

Jeszcze krótką chwilę regulowałem oddech, delikatnie tylko przyspieszony przez złość. Mimowolnie myślałem o jej nagich ramionach i naszyjniku odbijającym promienie słoneczne, który zawsze układał się zgodnie z jej wystającymi obojczykami. Ten naszyjnik dał jej poprzedni mężczyzna i nigdy go nie zdejmowała. Nawet gdy się kochaliśmy. To było strasznie frustrujące.

Potem uderzył mnie zapach jej skóry. Nie wiem skąd się wziął. Pachniała jak mleko z miodem zakropione odrobiną rumu. Zawsze zapach ten otulał jej księżycową skórę, emanował i unosił się ponad krótko ściętymi blond włosami.

Z kolejnego stanu otępienia wyrwał mnie Shelley. Ocierał się o moją łydkę aż stając na tylnych łapkach. Widocznie wyczuł napięcie pojawiające się w powietrzu. Popatrzyłem na mojego kochanego, pręgowanego dachowca i aż się rozczuliłem.

- Jesteś głodny, co?

Zwierzak zadarł łepek i popatrzył na mnie swoimi żółtymi, nieco skońsnymi ślepiami. Dostałem go od niej.
Nachyliłem się i chwyciłem go pod miękki, ciepły brzuszek. Kiedy podnosiłem kota, ten machał lekko przednimi łapkami z wystawionymi pazurami. Pojawiły się też wibracje świadczące o jego zadowoleniu. Miarowe "phrrr phrr" uspokoiło mnie w oka mgnieniu. Trzymając go pod pachą ruszyłem do kuchni, zapalając po drodze światło. Jest głodny, miałem rację.

Postawiłem go na krześle, ale prawie natychmiast wskoczył na wyspę kuchenną. Denerwowało mnie jego chodzenie po meblach i był okres kiedy starałem się go oduczyć, jednak niestety, na marne. Ja zaakceptowałem takie coś, on zaakceptował to, że staję się wrakiem człowieka a moja dusza zaczyna śmierdzieć od rozkładu.
Otworzyłem lodówkę starając się nie patrzeć na naczynia w zlewie, zalegające tam od rana. Głównie leżały kubki po kawie, reszta to talerz na którym zjadłem jakieś gotowe danie z marketu i miska - po zupce chińskiej. Niby nie jestem aż taki biedny, mam również czas na to, aby przyrządzić sobie porządny posiłek. Z tym, że nie mam siły. I nie mam dla kogo o siebie dbać. Chodzę nieogolony w szarym dresie, włosy mam rozczochrane i nie byłem u fryzjera trzy miesiące. Przynajmniej jestem czysty bo pamiętam o prysznicu. Śledź to już by było przelanie się czary goryczy i zaczęliby myśleć, że śpię w piwnicach.
Wyjąłem z najgłębszych zakamarków lodówki szynkę konserwową. Wtedy kociak już całkiem oszalał, bowiem zaczął miauczeć tak głośno, że aż się wystraszyłem.

- Jesteś pewien, że dawałem ci rano jeść? - Zapytałem otwierając puszkę. Skrzywiłem się od zapachu tej konserwy - Stary, powodzenia.

Gdy zawartość wylądowała w jego misce, Shelley zeskoczył z wyspy kuchennej i z zainteresowaniem podszedł do dzisiejszej kolacji. Nałożyłem przy okazji na śmietnik nowy worek, wrzuciłem tam puszkę i przypomniało mi się, że muszę jeszcze wyrzucić stare śmieci czyhające na mnie w przedpokoju. To akurat wolałem zrobić jak najszybciej, nim rozwinie mi się jakaś nowa kolonia, potem ewoluuje aż w końcu ze śmieci wynurzy się coś, co mnie zje.
Chociaż, ich zawartość to głównie puszki po piwie lub napojach energetycznych.

Na szybko zgarnąłem bluzę z przedpokoju, zarzuciłem na ramiona i odszukałem wzrokiem buty, choć zapomniałem, że zawsze leżą w tym samym miejscu. Gdy byłem już gotowy do wyjścia złapałem worek i wyszedłem, nie zamykając drzwi na klucz. Kontener jest dosłownie po drugiej stronie ulicy.

Uliczkę spowijała lekka mgiełka, zaś przy kloszach latarni widziałem ją już doskonale. Było chłodno jak na lipcową noc, możliwe, że zbierało się na deszcz. Nie myliłem się, bowiem ledwo gdy dotarłem do kontenera, usłyszałem nad głową pierwszy grzmot. Otworzyłem metalową klapę, zamachnąłem się i wrzuciłem worek. Ze śmietnika wydobywał się przerażający odór, więc czym prędzej ją opuściłem i szybkim krokiem ruszyłem z powrotem w stronę domu. Ani żywej duszy. I kolejny grzmot.

Zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem zamek, po czym udałem się do toalety. Nawet nie zapalałem światła, choć po ciemku wycelować w muszlę klozetową to wyczyn, ale jest do zrobienia. Kiedy rozwiązałem sznurek od dresu roległo się pukanie do drzwi. Zignorowałem je, zsunąłem spodnie i wyjąłem tego dzikusa, choć wstaje tylko rano.
Kolejne pukanie.
Wytrzepałem go lekko, założyłem spodnie i już ich ponownie nie wiązałem. Opłukałem ręce i wytarłem w ręcznik przywieszony do drzwi.
Teraz pukanie było donośne, wręcz błagalne. Powlokłem się na przedpokój, otworzyłem zamek i uchyliłem lekko drzwi.

- A co tu robisz o tej godzinie? - Uniosłem brwi widząc swojego gościa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro