Dumna żyworódka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy Pelia miała siedem lat, dziewczynka otrzymała swojego pierwszego kwiatka. Pewnego jesiennego poranka udała się z rodzicami do kwiaciarni Buxtonów, by zakupić piękny bukiet na urodziny ukochanej babci. Jednak podczas tej wizyty jej szczególną uwagę zwróciła pewna śliczna żyworódka, znana również pod nazwą kalanchoe. Jej kwiaty były tak cudowne, że mała Loughty od razu się nią zauroczyła. Po długich namowach, a wręcz błaganiach rodziców udało jej się osiągnąć swój cel i już tego samego dnia stała się oficjalnie posiadaczką swojej własnej roślinki.

Niestety żyworódka nie przetrwała długo. Opieka nad nią okazała się zbyt trudna dla siedmiolatki, która posiadała znikomą wiedzę na temat pielęgnacji kwiatów.

Jednakże to pierwsze kalanchoe zaszczepiło w Pelii pasję. Dzięki niemu zaczęła interesować się wszelkiego rodzaju florą i robiła wszystko, by kolejne roślinki przetrwały jak najdłużej. Studiowała wiele encyklopedii, zielników, oglądała filmy i programy przyrodnicze, a ponadto regularnie odwiedzała kwiaciarnię Buxtonów, w której wówczas pracowała pewna przemiła starsza pani.

Zawsze musi być ten pierwszy raz. Jeśli nie popełnia się błędów, nie ma się prawa rozwinąć. I pomimo początkowych żalu oraz wyrzutów sumienia, wciąż jest się ciekawym świata, bo przecież i one kiedyś mijają.

Tak było w przypadku Loughty, gdy dowiedziała się całej prawdy o motywach Vivienne. Przez kilka dni nie była w stanie poukładać sobie tego wszystkiego w głowie. Nie było chwili, w której nie myślałaby o słowach Crawford. Kobieta w tamtym momencie poczuła, jakby jej serce pokruszyło się na tysiąc mniejszych kawałków.

Rudowłosa nie mogła uwierzyć, że przez swoją przyjacielską postawę, bycie lojalną, miłą i szczerą, zasłużyła sobie na tak potworne traktowanie, trwające przez wiele długich lat.

– To jakaś wariatka. Ja pierdolę, Pelia, jak ona mogła powiedzieć coś takiego! – krzyczał oburzony Carlos, gdy rudowłosa skończyła opowiadać mu o całym zdarzeniu dwa dni po spotkaniu z Vivienne. – To najokrutniejsza osoba jaką w życiu spotkałem. Perfidna, wyrachowana i zakłamana. A ty przez tyle lat łudziłaś się, że ona się zmieni!

Brazylijczyk był tak wściekły, że przez cały czas kopał nogą w puszkę, która akurat plątała się pod jego stopami.

Irlandka wiedziała, czego spodziewać się po przyjacielu, dlatego specjalnie ich spotkanie miało miejsce w parku, by uczestniczyło w nim jak najmniej świadków.

– Jeśli jeszcze raz pojawi się w kwiaciarni, przysięgam, uduszę ją gołymi rękoma! – Tym razem uderzył w pobliskie drzewo.

Pelia w oszołomieniu podążała za brunetem, ledwo będąc w stanie go dogonić. Ciężko było jej się w ogóle poruszać, a co dopiero prowadzić tak poważną dyskusję, ale musiała się komuś zwierzyć. Teia była jeszcze dzieckiem, a babcia nie mogła być narażona na takie nerwy. Natomiast Lou...

Rudowłosa nie widziała Anglika od czasu niespodziewanego opuszczenia jego mieszkania po namiętnym pocałunku. Kontakt z mężczyzną również był ograniczony. Błękitnooka czuła, że nie przyszła pora na wyjaśnienie mu tego wszystkiego. Poza tym nie chciała obciążać go własnymi problemami.

– Car, przestań, proszę – wreszcie odezwała się Loughty. – Krzyki mi nie pomogą. Mam już nadmiar złych emocji. Nie dokładaj mi więcej, proszę.

Brunet po raz pierwszy wyraźnie się speszył. Jego przyjaciółka miała rację. Nie powinien dokładać jej swoją reakcją zmartwień. Mężczyzna wziął kilka głębokich wdechów i postanowił się uspokoić. Dla Pelii.

– Przepraszam. Czasem jestem za bardzo impulsywny – przyznał się, patrząc rudowłosej prosto w oczy.

– Co powinnam zrobić?

– Teraz, gdy już wszystko wiesz... Możesz oficjalnie przestać jej bronić. Możesz przestać się oszukiwać. Bądź pewna, że jej noga już nigdy nie postanie u Buxtonów, ja już o to zadbam.

Irlandka słuchała Carlosa w milczeniu, dokładnie analizując każde jego zdanie. Przecież w tamtym momencie wszystko powinno wydawać się prostsze. Bo przecież wtedy było jasne, że Vivienne jest tą złą, prawda? Tylko dlaczego błękitnooka nadal miała wątpliwości? Dlaczego dla niej wizja Crawford jako tej złej nie wydawała się być prosta?

Minęło kilka dni w trakcie których Irlandka próbowała znaleźć remedium na swoje trudności. Nie mogła się skupić, co w pracy odbijało się na jej wynikach, a w domu na obowiązkach. Nie chciała już dłużej tkwić w takim stanie, nie chciała żyć w takiej matni.

Pewnego cieplejszego wieczoru, podczas gdy Teia była u koleżanki, a babcia w klubie seniora, rudowłosa poczuła potrzebę udania się na swój ukochany punkt widokowy. Na którym ostatnio była z Anglikiem. To miejsce zawsze pomagało jej zebrać myśli, więc wtedy również na to cicho liczyła.

***

Chłodny wiatr mieszający się z ciepłym powietrzem kojąco działał na nerwy kobiety. Przyglądając się panoramie miasta, błękitnooka czuła, że z każdą kolejną sekundą jest jej coraz lepiej, że wszystkie dotychczasowe problemy znajdują się tam, na dole. Natomiast w górze znikają, jakby nie mogły jej dotknąć.

Często w cięższych momentach rudowłosa zadawała sobie pytanie: „Co zrobiliby rodzice?". Rodziciele Loughty cechowali się niezwykłą wyrozumiałością i dobrocią serca, co kobieta oczywiście po nich odziedziczyła. Jednak jak zareagowaliby po usłyszeniu takich wiadomości?

„Świat jest piękny. Ludzie są piękni. I chociaż często się takimi nie wydają, bo robią złe rzeczy, to w głębi serca każdy z nas ma w sobie cząstkę miłości. I właśnie o tę cząstkę warto walczyć. Pamiętaj córeczko." Tak właśnie mówili jej rodzice, gdy Irlandka miała wątpliwości, co do ludzkiej natury. Zawsze jej to pomagało walczyć z nienawiścią, którą zauważyła u innych. I kształtowało jej przyszłe postępowanie.

Czy w takim razie Vivienne też nosi w sobie cząstkę miłości?

Bardzo bym tego chciała.

Wtedy Pelia uświadomiła sobie, że jej rozważania do niczego więcej jej nie doprowadzą, że nie może już więcej czekać i myśleć. Musi działać, musi porozmawiać z Crawford.

***

Pracownica kwiaciarni biegła ile sił w nogach w stronę szpitala. Nie była w stanie nabrać oddechu, ale cały czas pędziła, żeby dowiedzieć się prawdy o osobie, która stanowiła dla niej niemałą tajemnicę.

Ledwo trzymając się w ryzach Loughty wtargnęła do szpitala, a następnie do pokoju brunetki.

– Powiedz mi prawdę – oświadczyła władczym (kompletnie niepasującym do niej) tonem.

– Pelia, co ty tu robisz? – Crawford nagle podniosła się do pozycji siedzącej, osłupiona pojawieniem się dawnej koleżanki.

– Muszę znać prawdę.

– Jaką prawdę? O czym ty mówisz?

– Prawdę o tobie. O twoim życiu. Dlaczego to wszystko zrobiłaś? Co cię do tego skłoniło? Co przeżyłaś?

Vivienne już wtedy doskonale wiedziała, co musi powiedzieć, że jej poprzednie słowa nie miały znaczenia w obliczu tych, które dopiero miały nadejść.

– Usiądź, proszę.

– Dziękuję, wolę postać – odpowiedziała odwiedzająca ze stoickim spokojem, próbując ochłonąć po wysiłku.

– Widzisz... Ja nie pochodzę z Irlandii.

Jak to? Skąd, jeśli nie z Irlandii?

– Moi rodzice są Słowakami lub byli, nie do końca wiem, czy żyją – kontynuowała. – Oddali mnie do adopcji w Irlandii, a kilka lat później wyjechali z kraju. Tylko tyle o nich wiem.

– Dowiedziałam się o tym, że jestem adoptowana w wieku trzynastu lat. Gdybyś widziała wtedy moją minę... To miało miejsce podczas jednej z kłótni moich niebiologicznych rodziców. Mój ojciec pod wpływem emocji tak po prostu to wypalił. Zajebisty sposób na dowiedzenie się, że osoby, które cię stworzyły, nigdy cię nie chciały.

Tego nigdy bym się nie spodziewała. Jak tata Vivienne mógł zrobić coś takiego?

– Później coraz więcej rzeczy zaczęło być jasne. Mój adopcyjny ojciec nigdy nie okazywał mi zbyt wielu uczuć. Zawsze myślałam, że należy po prostu do mniej wylewnych osób. Jak ja się, kurwa, myliłam. Okazało się, że on nigdy nie chciał adoptować dziecka. Zrobił to dla mojej mamy, żeby była szczęśliwa. Tylko jej tak naprawdę na mnie zależało.

Vivienne... Dlaczego nie mogłaś powiedzieć mi tego wcześniej?

– Gdy miałam piętnaście lat, rodzice się rozwiedli. Kto był tego powodem? Oczywiście, że ja. Ojciec nie mógł znieść dłużej wychowywania obcego dziecka. Potem z każdym dniem było jeszcze gorzej. Matka robiła wszystko, żeby obdarzyć mnie miłością, ale bez mężczyzny, który też przecież cholernie ją kochał, podupadała na zdrowiu. Codziennie widziałam jak powoli uchodzi z niej życie, a szczęście zanika. Dwa lata temu zmarła. A ja nie widziałam ojca, o ile mogę go tak nazwać, od czasu pogrzebu.

Crawford westchnęła i w skupieniu przegryzła dolną wargę, oczekując odpowiedzi czy reakcji Loughty.

– Teraz wiesz o mnie wszystko. Nie mam przed tobą żadnych tajemnic.

Rudowłosa jednak usiadła, wiedziała, że pod wpływem tych wszystkich zwierzeń, jej ciało może zaniemóc. Opowieść Vivienne tym razem zrobiła na niej o wiele większe wrażenie niż ta poprzednia. Czuła, jakby jej głowa miała zaraz wybuchnąć od nadmiaru emocji i informacji.

– Dziękuję, że podzieliłaś się tym wszystkim ze mną. Jestem ci naprawdę wdzięczna. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro z twojego powodu. Chciałabym ci pomóc, z całego serca – rzekła Pelia. – Niestety to nie jest takie proste. Przeżyłaś wiele i nie zazdroszczę ci tych doświadczeń. Ale to cię nie usprawiedliwia i nigdy nie upoważniało do wyrządzania mi tych wszystkich krzywd. Ja naprawdę cierpiałam, Vivienne.

– Przepraszam Cię, Pelia... – brunetka po długiej chwili ciszy wreszcie wydobyła z siebie jakieś słowa.

– Podjęłam decyzję i mam nadzieję, że ją uszanujesz – oświadczyła rudowłosa. – Jeśli w przeciągu jednej doby nie dam znaku życia, to nie chcę już od ciebie otrzymywać żadnych wiadomości, telefonów ani widywać cię w kwiaciarni. Jeśli odezwę się do ciebie, w jakikolwiek sposób, wiedz, że jestem w stanie ci wybaczyć, ale będę potrzebować czasu.

Słowaczka skinęła głową, rozumiejąc przekaz odwiedzającej. Nie miała zamiaru już nigdy wyrządzić jej krzywdy ani sprawić przykrości. Dlatego była gotowa uszanować decyzję błękitnookiej, jakakolwiek by ona nie była.

***

W ten właśnie sposób w ciągu doby od upływu owej rozmowy w pokoju pacjentki znalazły się tulipany.

***

Po wyjściu ze szpitala Loughty nie spodziewała się, że przed budynkiem będzie na nią czekał tak długo nie widziany przez Irlandkę szatyn, nonszalancko opierając się o swój pokaźnej wielkości samochód.

– Nie odbierałaś. Nie odpisywałaś. Carlos wspomniał, że powinienem Cię tu znaleźć. Jak widać, nie mylił się – Tomlinson troskliwie uśmiechnął się do swojej towarzyszki. – Chyba potrzebujesz podwózkę do domu, czyż nie?

– Och, Lou, nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak bardzo się cieszę, że tu jesteś – odrzekła kobieta ze łzami szczęścia w oczach. – Potrzebuję Cię.

Wtedy Pelia mogła z czystym sumieniem stwierdzić, że była z siebie dumna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro