Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Będzie dobrze."

"Nie możesz taki być."

"To ty będziesz tutaj dorosły."

"Rozpierdolę tę melinę jak tylko wróci."

"Hej, skąd się tutaj wziąłeś?"

"Smith, tak? I brat cię tutaj zostawił?"

"Jak to kurwa nie chciało ci się?!"

"A teraz pójdziemy do cukierni."

"Głowa, kolano, podbrzusze, głowa!"

"Nie rycz, i tak by nie przeżył"

Francezco miotał się jak obłąkany w zamglonym labiryncie. Wyciągał dłoń, natrafiał na ścianę, obijał się barkiem od zakrętów, wpadał do rozpadlin, dusił się zasłaniając usta rękawem. Klatkę piersiową w okolicach serca rozdzierał mu ból przez który niemal tracił świadomość, krtań zaczynała puchnąć, a każdy oddech był głośnym chrząkaniem bądź świstem nie dostarczającym nawet odrobiny powietrza do palących płuc. Ścięgna w nogach zastygły kompletnie, rwały histerycznym bólem przy każdym kroku, kolana były zdarte od upadków tak, że widział własne kości, a w jednym uchu dzwoniło mu tak głośno jakby przystawił je do maszyny hutniczej.

Mimo to biegł.

I mimo to, nie był w stanie ich sięgnąć.

Myśli. Wspomnień.

Słyszał je wyraźnie. Wiedział że to echa, wiedział, że kiedyś już wymawiał te zdania lub ich słuchał. Ale choć biegł pokonując każdy metr z trudnym do opisanie cierpieniem, nie mógł ich dosięgnąć. Wybrzmiewały, znikały kiedy ledwie zdołał musnąć je opuszkami palców, nim na dobre pochwycił sens jednej, zagłuszały ją dzikie wrzaski kolejnej. Smagały jego świadomość ognistymi batami, mroziły umysł lodowatym dotykiem, chwytały za kostki próbując przewrócić, szeptały chcąc by się poddał.

Biegł.

"A chcesz mieć drzazgi?"

"Ha! Jesteś za wolny!"

"Dlaczego znikasz?"

"Wystarczy się wybić i lecisz!"

"Czemu jest tutaj pusto?"

"Nic mi nie mówiłeś, tato!"

"Ciasta?"

"Nie znam cię."

"Potrzebuję tylko tych lekarstw."

"I co, myślisz że zagrzejesz tutaj miejsce?"

"Piętnaście za zestaw i się dogadamy."

Płacze. Łkanie. Histeryczne szlochy wariata i wrzaski oraz wycie opętanych. Krzyknął skrzekliwie, kiedy nastąpił na coś ostrego. Biegł dalej, mimo że zostawiał na posadzce krwawe ślady. Musiał je dogonić, po prostu musiał. Odnajdzie je. Złoży z powrotem wstęgi wspomnień i rozmów, upchnie rozmyte obrazy w urywki historii, a gdy wszystko będzie trzymało się razem, stabilnie, wtedy włoży to z powrotem do rozwalonego umysłu, aż wszystkie klepki wrócą na swoje miejsce.

"Szefie."

Myśl była wyraźniejsza, bliższa, bardziej materialna od innych. Czy to oznacza że jest już blisko?

"Szefie."

Jeszcze wyraźniejsza. Przyśpieszył, wyciągnął rękę.

- Szefie! - darł się Paulo, zaciskając wielkie jak bochny chleba łapska na ramionach Frazna, gdy ten wziął głęboki wdech otwierając oczy. - Szefie, jak dobrze że dychasz!

Brunet omiótł otoczenie wzrokiem. Siedział na ubitej ziemi, oparty plecami o kamienną ścianę. Obok stał jeden ze snajperów, i przeładowywał strzelbę. Drugi podawał mu amunicję. Gdzie jest? Gdzie mgła, gdzie labirynt wspomnień? Przynajmniej czuł się lepiej, zamiast nieskończonych impulsów bólu atakujących całe ciało, odczuwał tylko tępy i pulsujący ból z tyłu głowy.

- No, szefie. - mruknął trzeci ze snajperów, ten z piegami, podbiegając do niego przerażony. - Mówił szef że dwa dni i cztery osoby, w zakresie Stohess. Nie było mowy o uczestniczeniu w jebanej podziemnej strzelaninie.

Franz, nadal półprzytomny, strząsnął z siebie ręce Paula i wyprostował się. Dotknął ogniska bólu z tyłu głowy, tuż nad karkiem. Spojrzał na swoje palce. Krew. Przetarł czoło wierzchem drugiej dłoni. Również zakrwawiona. Tak, teraz pamiętał.

Z Przystanią poszło spokojnie, więc wziął chłopaków jeszcze do podziemia. Zrobił, co miał zrobić, ale po drodze ktoś wziął ich pod ostrzał. W pewnym momencie kula huknęła mu za głową.

Teraz rozumiał przerażenie wymalowane na twarzach swojej szajki. Franz doskonale wiedział, że lufa pistoletu musiała zwyczajnie być krzywa. W związku z czym uszkodzona tuż po wystrzale kula jedynie prześlizgnęła mu się po głowie, rozcinając skórę i pozbawiając go świadomości, ale nie naruszając czaszki ani żadnych nerwów czy mózgu. Natomiast krew na czole nie była jego, musiała być rykoszetem po innym strzale.

Jednak reszta szajki musiała właśnie pomyśleć, że oto budzi się cały i zdrowy po przestrzeleniu łba na wylot. Nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu. Niech dalej wierzą w to, że jest diabłem. 

Jak dobrze że ta wiara równała się strachowi, a ten - posłuszeństwu. Dzięki temu gdy został ogłuszony zdołali przeprowadzić go w bezpieczne miejsce.

Trzeba skupić się na teraźniejszości. Przede wszystkim: gdzie jest osoba odpowiedzialna za wcześniejsze wykrywanie zagrożeń? Przecież był pewien że w koniec końców wziął Pierwszaka ze sobą.

- Gdzie do chuja jest ta nieudolna podróbka Mary? - warknął.

- Nie żyje. - wzruszył ramionami Paulo. - Zdjęli go pierwszym strzałem.

- Kurwa. - mruknął Franz. Rozejrzał się. Byli w jakimś opuszczonym, małym jednoizbowym domku. Jedyne okno było trochę powyżej głowy bruneta, na prawo. Poza tym, cztery kamienne ściany z zastawionymi skrzyniami i pustymi butlami po gazie wejściem, nie skrywały niczego. Mężczyzna wyjął z kieszeni paczkę papierosów i spokojnie odpalił jednego srebrną zapalniczką. Powoli i głęboko się zaciągnął, po czym wypuścił dym nosem. 

- Jak sytuacja? - zapytał. Jeden ze snajperów podniósł się i wyjrzał.

- Trzech na da... - zaczął. Huknął wystrzał, a chłopak zatoczył się i runął do tyłu z przestrzeloną głową. Każdy spojrzał na ciało, Franz bez jakichkolwiek emocji, a reszta z przerażeniem.

- No cóż, nie każdy ma tak twardy łeb jak ja. - zarechotał po chwili szef. Dopiero gdy dopalił papierosa, wstał i podszedł do butli po gazie. Dokładnie ostukał każdą z nich, aż znalazł taką, która była pełna gdzieś w jednej trzeciej. Odsunął ją od wejścia, po czym przykręcił do wylotu pistolet przeznaczony do napełniania zbiorników sprzętu od manewrów. Ułożył sobie pistolecik w dłoni, i maksymalnie zwiększył ciśnienie w butli jednym z pokręteł. 

Podczołgał się pod okno, odpalił zapalniczkę i spojrzał na towarzyszy ze ślepą pasją i okrucieństwem w czarnych oczach.

- Kto gotowy na koleją dzisiaj diabelską sztuczkę? - zapytał z przekąsem, po czym zaśmiał się chrapliwie, i w ułamku sekundy stanął w oknie, podstawiając pistolecik na gaz do płomienia, i ciągnąc za spust.

Gdyby ktoś pół godziny później, zapytał idącego przez zgliszcza, z piosenką na ustach, i zamiarem zabawienia w podziemiu kilka tygodni Franza o labirynt wspomnień, ten pewnie przetestowałby na nim swój nowy miotacz ognia, uważając za wariata. Nie pamiętał. Nigdy nie pamiętał o labiryncie w kilka minut po jego opuszczeniu.

Ale labirynt pamiętał o nim. Podążał po śladach krwi i zimnych ciałach, zbierając leżące na trupach strzępy wspomnień, po czym wrzucał je w wypełnione pułapkami korytarze, gdzie nieosiągalne, w nieskończoność wirowały na wietrze. Labirynt czekał. Czekał na kolejny czynnik odpowiednio silny, aby znów mógł na chwilę zburzyć barierę umysłu bruneta i podstępem wślizgnąć się do środka.

Okazje nie zdarzały się często. Franz był równie silny psychicznie podczas snu, pijany, konający albo ranny.

Och tak. To wcale nie zbłąkana kulka zburzyła dziś ową psychikę.

Swoją drogą, nie było żadnej kuli.

Strzał chybił, a pocisk przeleciał obok ucha bruneta. Ten jednak odwracając się, popełnił wielki błąd. Nieopatrznie spojrzał na krzykliwy i wulgarny szyld pobliskiego, tak dobrze znanego budynku,  którego drzwi nadal wisiały na jednym zawiasie. Budynek przypomniał mu o smrodzie tanich alkoholi, przerażonych kobietach, poplamionych kanapach i obrzydliwie zaniedbanym pokoju numer czterdzieści osiem.

Może i tylko to by go nie ruszyło. Ale na obskurnym szyldzie dostrzegł ślad po haku od sprzętu do manewru przestrzennego.

To starczyło, aby bariera runęła.

Jak dobrze że nikt nie był na tyle blisko, aby zobaczyć jak Diabeł ze Stohess traci przytomność bez powodu.

Jak dobrze że winę można było zrzucić na krzywy strzał.

Jak dobrze, że upadając rozbił głowę o kamień, co pozwoliło nawet jemu uwierzyć w bujdę o zbłąkanej kuli.

Labirynt wyciągnął z pęczka skołatanego umysłu kolejną nić wspomnienia.

Wąski korytarz i dłonie nastolatka, kurczowo trzymające kołnierz przerażonego mężczyzny. Jeszcze pozbawiona blizn twarz chłopaka, jego mocno zaciśnięte zęby, łzy płynące po policzkach i spojrzenie czarnych oczu. Spojrzenie bezlitosne, szaleńcze, przepełnione chęcią mordu, z nędznymi struchlałymi resztkami  człowieczeństwa powoli spadającymi w czarną otchłań niezauważalnych na tle tęczówek źrenic. Świszczący oddech i powoli siniejące z braku powietrza wargi.

- "Kto?"

***********************************************************************************************

- To już trzeci sygnał. - Lara powiedziała to dość głośno, żeby wiatr nie zabrał jej słów zostawiając je daleko w tyle, hen za galopującymi końmi. W zamyśleniu spojrzała najpierw na śmigające w powietrzu czerwone flary z lewej flanki, a potem na Erwina ładującego zieloną flarę do pistoletu. Generał kompletnie ją ignorując oddał strzał w prawo, tym samym zmieniając kierunek formacji.

- Erwin. - powtórzyła dobitnie. - To już trzeci sygnał.

- Wiem. - odpowiedział zirytowany. - Wiem, że ten był trzeci, i wiem że miałaś wyruszyć za pierwszym. 

- To bądź proszę o mnie spokojny. - uśmiechnęła się. - Ale jedziemy. Nie możemy dłużej trzymać się dowództwa. Prawdopodobnie straciliśmy już kilku ludzi. Czekają raporty, i ktoś może potrzebować konia. 

Mówiła z naciskiem, ale spokojnie. Erwin zacisnął zęby i pokiwał głową.

- Jedź. - powiedział cicho, a jego siostra natychmiast skinęła dłonią na jadących kilka metrów za sobą Jeana i Sashę.

- Pamiętaj, brat.  Gdyby coś mi się stało, nie goń za mną jak idiota. Ratuj formację. Masz uratować większość, rozumiesz? Obiecaj mi. - dodała przed odjazdem, niezbyt już pewna tego czy wspomnienie o tym w ogóle ma sens. W końcu sam przyznał że ważniejsze od niej są mapy, a od map pewnie ktoś ze składu...

- Obiecuję. - mruknął mimo to Erwin, wpatrując się w horyzont. Ostatni raz spojrzała na brata. Nie bała się o niego, w końcu to Erwin Smith. Generał. On nie jest w stanie umrzeć na jakiejś tam pierwszej lepszej wyprawie.

Dziewczyna skierowała się w stronę lewej flanki, nieco poganiając Sandy. Po chwili Jean i Sasha zrównali się z nią w pełnym galopie. Spojrzała na przyjaciela który miał czujny wzrok z domieszką przerażenia, ale wydawał się względnie opanowany. Gorzej z Sashą. Ona co sekundę oglądała się, mocno zaciskała dłonie na wodzach i wydawała się bezgranicznie przerażona. Na szczęście Lara znała ją na tyle żeby wiedzieć że nawet w takim stanie podczas zagrożenia da radę wypełniać rozkazy.

Ponieważ w okolicy nie widać było żadnych tytanów, a teren był płaski i dający doskonałą widoczność, postanowiła nieco rozluźnić atmosferę.

- No, w lewej flance jedzie Armin. - oświadczyła wesoło. - Myślicie, że daje radę?

- Myślę, że powinien mieć w zaopatrzeniu pieluchy. - parsknął Jean.

- Uroczy chłopak, i mądry, ale ciapa. - dodała Sasha z  półuśmiechem.

- Zgadzam się z tobą. - młoda kobieta wskazała na przyjaciółkę palcem. - Musi nauczyć się panować nad strachem, ale łebski jest a póki co to mu starczy. Trochę dorośnie, uspokoi się i będzie świetny.

Niestety ta dyskusja widocznie nie miała przed sobą długiego żywota, a może to temat był po prostu beznadziejny, więc po parunastu sekundach ciszy Lara postanowiła go zmienić.

- Dzięki że ze mną jesteście. - powiedziała po dłuższej chwili. - I że mi ufacie.

- Hej, przyznajmy sobie szczerze, nie ufanie ci nigdy nie kończyło się dobrze. - dziarsko stwierdził koniomordy. - Pamiętasz jak się poznaliśmy? Kiedy tylko zeszliśmy z odprawy, po tym jak Keitch dał mi z bańki? Mówiłaś żebym ci zaufał i wypił ten obrzydliwy lek, bo będzie źle.

- Nie posłuchałeś. - zachichotała.

- I co? - dopytała zaciekawiona Sasha.

- Haftował dwie godziny, zanim porzucił dumę i przypełznął do mnie po tamto lekarstwo przeciwbólowe. Miał lekki wstrząs mózgu. - wybuchnęła niepochamowanym śmiechem. 

- Ty powinnaś być medykiem. - wtrącił z uznaniem Jean. - Nie mam pojęcia jak do kolacji doprowadziłaś mnie do stanu używalności.

- Nie takie przypadki się leczyło. - machnęła ręką, po czym odwróciła się do Sashy. - W każdym razie na wszelki wypadek miałam go na oku następnego dnia. I wiesz, zaczęliśmy gadać, a potem tak jakoś...

- Przyjaciół poznaje się w biedzie. - uśmiechnął się szelmowsko chłopak. - Lara poznała mnie jak zarzygany i z wstrząśnieniem mózgu bełkotliwie zwyzywałem ją kiedy rozmawiała z instruktorem po czym zemdlałem. Skoro ogarnęła mnie w takim stanie, stwierdziłem że warto się jej trzymać.

- Widzisz jak to jest, Saszka? - westchnęła. - On mnie po prostu chamsko wykorzystuje. - Dziewczyna się roześmiała się po czym marszcząc brwi spojrzała przed siebie. - Widać już flankę. 

Dość szybko zdołali zebrać meldunki i statystyki wpierw od tej części formacji, potem od komunikacji prawego skrzydła, tyłów gdzie niezauważenie podkradł się tytan, a Larze udało się opatrzyć pobieżnie kilku rannych, których transportowali na wozy. Nie musieli póki co nawiązywać walki, formacja poruszała się sprawnie jak żywa istota, a trójka przyjaciół spokojnie i regularnie wykonywała swoje obowiązki. Coś, co zaburzyło dotychczasowy spokój zdarzyło się czterdzieści minut później, kiedy wracali z oddziału komunikacyjnego prawego skrzydła. Mieli złożyć meldunek Erwinowi, wziąć od dowództwa dwa dodatkowe konie, i wrócić do oddziału aby dać wierzchowce żołnierzom których zwierzęta uciekły, a którzy to żołnierze obecnie jechali jako "plecak" swoich towarzyszy.

Teren stawał się coraz bardziej nierówny, pagórki wyrastały znikąd, a gdzieniegdzie bywały kępy drzew albo stojące samotnie Wielkie drzewa. Przez tę zmianę Lara natychmiast stała się bardziej czujna, czego nie mogła powiedzieć o swoich pomagierach. Przyjaciele już zupełnie się rozluźnili, i Jean był właśnie zajęty opowiadaniem o tym jak Mikasa rzekomo spojrzała na niego z podziwem kiedy ją mijali. Jednak ten wywód przerwało pojawienie się czarnej falry, która wystrzeliła zza drzew znajdujących się nie dalej niż dwadzieścia metrów po ich prawej stronie. 

Czyli zdecydowanie za blisko.

- Stop! - krzyknęła Lara, i spinając konie wyhamowali po kilkunastu metrach. Przez chwilę stali bez ruchu. Huknęły jeszcze dwie czarne flary. Zaraz potem do uszu dziewczyny dotarło głośne krakanie spłoszonych ptaków i trzask łamanego drewna. Po kilku sekundach zza drzew wybiegł, pokracznie wyginając kolana do środka, wyszczerzony w uśmiechu tytan. Conajmniej czternastometrowiec. Co prawda nie zauważył stojących daleko za nim jeźdźców, ale jego umazana we krwi twarz i zwisający spomiędzy zębów strzęp zielonego materiału świadczył o tym, że reszta formacji nie miała takiego szczęścia.

- Zabijamy. - powiedziała krótko, zmuszając Sandy do galopu. Jednocześnie załadowała pistolet i wystrzeliła żółtą flarę. Ten kolor oznaczał interwencję gońców w przypadku napotkania odmieńca. Schowała pistolet do torby przy siodle i pochyliła się, analizując sytuację. Nie chciała tego dnia mieszać się w żaden atak, ale Tytan zżarł już kilka osób i biegł w stronę jej środka, gdzie mógł narobić wielkiego spustoszenia. Ale jako że nie zauważył gońców, mieli chociaż parę sekund więcej na plan interwencji, co zdecydowanie działało na ich korzyść.

- Plan? - zapytał krótko Jean, kiedy wraz z Sashą dogonili przyjaciółkę.

- Ja odwracam jego uwagę. - rozkazała po chwili, głośno, żeby na pewno wszystko usłyszeli usłyszeli, ale spokojnie. - Sasha, podetniesz mu ścięgna w nogach. Ty go wykończysz, Jean. Zaczniecie jak dam wam znak.

- Jaki znak? - pisnęła dziewczyna. Lara spojrzała na nią z dezaprobatą.

- Krzyknę "Teraz". - warknęła, po czym popędziła, wyprzedzając Tytana. Nie bała się. Ani długich i kościstych łap, ani dudniących kroków, ani tej uśmiechniętej gęby. Patrzyła na kontrolowaną sytuację chłodno i z delikatnym obrzydzeniem w stosunku do groteskowości tytana. 

- Ej, nudysta! - wrzasnęła ile sił w płucach, przystawiając zwinięte dłonie do ust. - Jakby nie możesz tam biec! Tam jedzie Armin, a my nie mamy gaci na zmianę!

Monstrum zwolniło i spojrzało na nią pustym wzrokiem. Po chwili zagulgotało i radośnie wyciągając dłonie w jej stronę zaczęło pogoń. Lara skierowała się w stronę dowództwa, jako że wyminięcie Tytana zmieniając jego trasę narażało na ryzyko pochwycenia przez niego ludzi jadących na flance. Największa wolna od żołnierzy odległość znajdowała się w tym momencie pomiędzy Larą a dowództwem. Gdyby ludojad zdołał tam dobiec problem byłby ogromny ale przez moment się tym nie przejmowała, przekonana że za kilka sekund Tytan padnie i wyparuje. Zorientowała się że coś jest nie tak, kiedy odwróciła się żeby zainicjować atak. Zobaczyła wielkie dłonie niespełna metr od siebie. 

Przecież był dalej. O wiele dalej. 

Wtedy zrozumiała na czym polegała wyjątkowość tego osobnika. Odmieniec biegł za szybko aby doścignęły go zwykłe konie. Sandy ledwie dawała sobie radę. Jean i Sasha zostawali w tyle, bez możliwości manewru na płaskim terenie. Po sekundzie namysłu Lara znowu przyłożyła zwinięte dłonie do ust.

- Zmiana planu! - wrzasnęła. - Jedźcie po konie! Tam się spotkamy!

Kadeci popatrzyli po sobie, ale po chwili skręcili, udając się do zaopatrzenia najprostszą możliwą drogą. Lara natomiast popędziła Sandy jeszcze bardziej. 

Nie miała póki co punktu zaczepienia kompletnie żadnego planu, prócz tego żeby nie zginąć. Rozglądała się w poszukiwaniu najbliższego drzewa, klifu albo czegokolwiek co dałoby pole do manewru sprzętem. Najbliższym było Wielkie drzewo na pobliskim pagórku. Kłopot w tym, że było pewnie doskonale widoczne przez dowództwo, więc jeśli się nie uda całej formacji grozi rozpad. Spojrzała na doganiającego ją Tytana, po czym znów na pagórek.

Skierowała klacz w stronę samotnego drzewa, zwalniając. Monstrum za nią zagulgotało radośnie, widząc że ma do ofiary ledwo dwa metry. Metr. Pół metra.

Drzewo było już niedaleko, ale przyśpieszenie mogłoby poskutkować tym że Tytan podniesie łeb i zobaczy członków dowództwa. Lara czuła drżenie ziemi pod ciężarem potwora, ciężki oddech zmęczonej Sandy i własne bicie serca. Mimo to przyśpieszyła dopiero, kiedy drzewo było nie więcej niż parę metrów przed nią.

W ułamku sekundy przykucnęła na siodle i odpaliła sprzęt, wbijając haczyki w pień. Lecąc zauważyła Erwina, Levia i Hanji jadących w dowództwie, oraz rozgorączkowanych Jeana i Sashę widocznie próbujących coś wyjaśnić.

Zgodnie z jej przewidywaniami, przez pęd z jakim jechała linka mocno się naprężyła i prawie natychmiast owinęła wokół pnia. Tytan nie zdążył się wyprostować. Uderzył z pełną prędkością w pień, który zatrząsł i zatrzeszczał, ale wytrzymał. Z twarzy bestii uniosła się chmura pary która oznaczała uszkodzenie na tyle rozległe, że już samo to przesądziło o wygranej zwiadowcy. Dziewczyna pewna swojej przewagi zaśmiała się i zrobiła eleganckie salto do tyłu, uwalniając linkę. Spadając z paru metrów wyciągnęła ostrza, i wbiła je aż po rękojeści w kark Tytan. Trysnęła krew. Cielsko zaprzestało prób wstania i zaczęło parować.

Zeskoczyła z trupa na trawę, a kilka sekund później Sandy zbliżyła się do właścicielki kłusem. Ta wskoczyła na klacz i z jej grzbietu radośnie pokiwała jadącemu u stóp pagórka bratu.

~~***~~

- A teraz odpoczniemy, się wody napijemy, ona, po walce, ma jak wino smak! - zanucił dumny Jean, zeskakując z konia gdy zatrzymali się na postój w malowniczej okolicy, a mianowicie zrujnowanej twierdzy stojącej na polanie w środku lasu. 

- Jestem pewna, że ta piosenka miała inny tekst. Poza tym nie walczyłeś. - wtrąciła Sasha, a Lara przyłapała się na tym, że śpiewanie losowych urywków piosenek bez powodu i w losowych momentach przypomina jej Franza. Cholera, znała go dziesięć lat, ale do tej pory nie miała o nim do końca wyrobionej opinii. Z jednej strony nie zabijał bez powodu, z drugiej bywał tak okrutny i nieprzewidywalny że nie dziwił ją wywoływany przez niego lęk.

Na początku zdawał się niesamowicie odległy i niemalże nierealny, większość czasu spędzał pijąc na swoim poddaszu a potem rozwieszał po ścianach szaleńcze mapy powiązań. Po paru tygodniach zaczęli więcej rozmawiać, a wtedy okazało się że ten idiota ma łeb na karku i naprawdę spore doświadczenie życiowe, a jednocześnie zdawał się niesamowicie niestabilny. Łożył pieniądze na poczekajkę, przyjmował pod swoje skrzydła dzieci i młodych ludzi którzy wylądowali na ulicy, dawał się przytulać i nauczył sporo dzieciaków rzeczy tak prozaicznych jak jazda na rowerze. Wszelkie spory pod swoim dachem od kolejek do łazienki po pobicia rozwiązywał niemal jak ojciec i nigdy nie zapomniał o niczyich urodzinach.

Ale z drugiej strony ile razy te same dzieci błagały go żeby przestał pić a on nadal się zachlewał, ile razy umyślnie robił sobie krzywdę, znikał bez słowa na całe tygodnie i usilnie odmawiał terapii. Ile razy Lara razem z niewiele od niej starszym Coltem i małym Ivo szukali najebanego opiekuna po barach i ciągnęli go za rękaw żeby wreszcie wrócił do domu? Franz cały czas szargał nerwy ludzi którzy szczerze chcieli o niego zadbać, a mimo to zbywał ich pomoc w zamian kupując prezenty czy udając że nie dzieje się nic złego. Przez to z czasem niektórych jego stan przestawał obchodzić. Ta dziwnie toksyczna osobowość i relacja, z jednej strony pełna łez a z drugiej miłości i wzajemnej opieki sprawiła też że po wyjezdzie na szkolenie Lara zerwała z nim kontakt.

Zależało jej na nim, ale nie mogła poświęcać swojego zdrowia psychicznego na pomoc której nie chciał przyjąć i stale wysłuchiwać jego niekończących się załamań nerwowych.

- Co taka zamyślona? - szturchnął ją Jean, kiedy prowadzili konie by przywiązać je do palików.

- A tak jakoś. - wzruszyła ramionami. - O życiu ogólnie.

- I co w tym życiu takiego trudnego, co?

- Chociażby Tytani?

- Tytani! - krzyknął nagle Miche, siedzący na najwyższym punkcie twierdzy. Wszyscy ucichli i zamarli, patrząc na niego. - Tytani. W lesie, na północy! Całe stado. Nie możemy tutaj...

W tym momencie jedno z drzew runęło, a do obozowiska wbiegł pierwszy z Tytanów. Kilku żołnierzy rzuciło się na niego, a Lara i Jean spojrzeli na siebie. Sprawdzali las od strony południowej. Za północ odpowiadał zupełnie inny oddział. Skoro nikogo nie ostrzegli, oznaczało to że zostali pożarci.

- Lara, co robimy? - krzyknęła Sasha, podbiegając do przyjaciół.

- Nie damy rady uciec od razu. - powiedziała, wpatrując się w powoli upadające drzewa i wrzeszczącego mężczyznę, którego jeden z potworów złapał i podniósł z zamiarem wpakowania sobie do pyska. Erwin krzyczał jakieś rozkazy, ale zapanował zupełny chaos. Wszyscy odpalili sprzęt i przystąpili do ataków. Nieskoordynowanych i skazanych na porażkę ataków.

- Musimy atakować. - powiedziała z rezygnacją. - Na tyle żeby przebić się i zdołać uciec. Trzymajcie się blisko i starajcie współpracować.

Rozkazała, po czym razem wzlecieli w powietrze na sprzęcie do manewrów. Na początku szło naprawdę przewspaniale. Położyli trzech tytanów robiąc w stadzie niewielki wyłom który miał szansę zapewnić większą przestrzeń do manewru rencie oddziału. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie to, że w pewnym momencie, natrafili na Armina. A konkretniej, natrafiłaś na niego Lara. Chłopak nie walczył, tylko panicznie uciekał konno pomiędzy drzewami przed goniącym do ośmiometrowcem. Szarpał za uchwyt miecza, więc możliwe że nastąpiła awaria sprzętu przez którą nawet nie miał szans podjąć ataku.

- Pomogę Arminowi! - krzyknęłaś dziewczyna do przyjaciół. - Nie narażajcie się!

Świadoma tego że nie zostało jej już wiele gazu, ruszyła za blondynem. Udało jej się go dogonić Tytana. Wybiła się wysoko ponad linię drzew i spadając na niego przecięła kark. Niemal natychmiast zawróciła, ale leciała za szybko. Nie widziała przeciwników, obraz z powodu prędkości kompletnie się rozmywał. Nie chciała ryzykować, więc dała przyjaciołom znak do odwrotu, po czym skierowała się w stronę koni.

Lecąc, zobaczyła wyłaniającego się zza drzew innego Tytana. Co najmniej piętnastometrowiec, o nieproporcjonalnie wielkim łbie i poruszający się na czterech kończynach. Jego gigantyczna rozwarta paszcza znajdowała się naprzeciw Lary.

Jej świat w jednym momencie zwolnił i ucichł. Usłyszała szum krwi we własnych żyłach, wolne bicie serca i cichy oddech. W ułamku sekundy zrozumiała, że nie zmieni już kierunku lotu. Nie uderzy w kark. Leciała prosto w tę otwartą gębę.

Chciała wyhamować, ale w jej umyśle jak ostrze noża w nagłym błysku pojawiły się słowa, które Franz wykrzyczał do niej, gdy spadła z dachu, ponieważ nie dała rady doskoczyć na kolejny gmach. „Jesteś ranna, bo zwolniłaś! Gdy wiesz że nie dasz rady się wycofać, PRZYŚPIESZ do kurwy nędzy!". Zacisnęła zęby. Paszcza się zamykała. Przegryzie ją na pół. Chyba że...

- Smith! – usłyszała krzyk, nie byłaś pewna czyj.

Wystrzeliła kotwiczki prosto w różowe podniebienie ludojada. Przyśpieszyła. Metrowe, żółtawe zęby zatrzasnęły się milimetry od jej głowy, gdy z rozpędu wpadła do śmierdzącej paszczy.

Maksymalnie przywarła do podniebienia całym ciałem, byleby nie spaść do gardła.

Tytan zaczął się szarpać, ale nie w chaotyczny sposób przypominający walkę. Minęła chwila zanim skojarzyła z czymś jego ruchy.

„On biegnie." – pomyślała, nie dowierzając we własnego pecha. – „Ucieka."

Zaczęła sobie uświadamiać własną sytuację. Była w paszczy Tytana. W całkowitej ciemności. Po całym jej ciele ściekała gęsta, cuchnąca zgniłym mięsem ślina. Było kwestią czasu aż zawilgotniały sprzęt przestanie działać. W dodatku było gorąco. Tak strasznie, cholernie gorąco, że wciągane  powietrze paliło jak ogień, prawdopodobnie mocno podrażniając płuca.

W dodatku była świadoma tego, że nie utrzyma się tak długo. Jakieś pół metra dzieliło jej stopy od głębokiej gardzieli. Jeżeli Tytan poruszy jęzorem albo przełknie ślinę, to po niej. Spadnie w ten przepastny mrok z kipielą wrzących kwasów trawiennych.

Mimo to nie miała zamiaru umierać. Chciała żyć. Musiała żyć. Kurwa, nigdy nie wykrzyczała w twarz Franzowi że jego żarty o gównie są słabe. A każdy kaprawy krok tego monstrum oddalał ją od murów.

„Minuta. Góra dwie. Muszę się wydostać" – oceniła. Zostało jej tylko tyle czasu do uduszenia albo popsucia się sprzętu. Zaczęła mocno kopać i drapać podniebienie Tytana samymi czubkami butów, chcąc zmusić go do otworzenia paszczy żeby wypluć to drażniące go stworzenie. Ale nie wiele to dało. Tylko traciła siły, tak cenne w tym momencie. Dysząc z gorąca i wysiłku starała się myśleć logicznie. Nie da rady przeciąć mu polika, a jeśli nawet, nie wydostanie się jednym cięciem. Zanim zrobi drugie, pierwsze się zarośnie, a Tytan zorientuje się że coś jest nie tak i zacznie się rzucać albo ją połknie.

Więc musiała zmusić go do otwarcia paszczy. Ale jak? Może gdyby zaczął się czymś dławić... ale czym? Albo gdyby...

Musiał zeżreć z pół oddziału. Jeżeli się przejadł, była szansa że chociaż odrobina jedzenia podrażniająca jego przełyk zmusi go do wymiotów.

„Język. Muszę odciąć mu język." – olśniło ją. Ale żeby to zrobić, musiałaby puścić się podniebienia. Zacisnęła zęby. Zrobi to. Zadziała szybko i postawi wszystko na jedną kartę, tak jak Erwin. Odczekała moment żeby dokładnie ułożyć sobie cały plan w głowie. Dopiero kiedy zrozumiała, że już ledwo oddycha a sprzęt warczy w nietypowy sposób, postanowiła wprowadzić zamiar w życie.

Upuściła stare ostrza i minimalnie luzując linki wymieniła je na nowe. Odetchnęła, ale tylko zakręciło jej się w głowie. W ciemności poluzowała linki bardziej, aż piętą nie wyczuła języka. Obrzydliwie oślizgły, miękki kawał mięcha.

Złapała mocniej uchwyty broni i odczepiła prawą linkę. Obróciła się bezwładnie twarzą w stronę jęzora i wykonała najmocniejsze i najgłębsze cięcie jakie tylko była w stanie, jednocześnie odczepiając drugą linkę i lądując tak, że oparła się plecami o sztachety zębów. Trysnęła krew, która zaczęła szybko wypełniać paszczę.

Zachłysnęła się tym słonym, czerwonym wrzątkiem, a temperatura wzrosła jeszcze bardziej. Krew chlapała na nią, powodując wrażenie że wypala skórę w miejscach które dotknęła. Mimo to uniosła ręce i wbiła ostrza pomiędzy zęby Tytana, tak że zaciśnięte na uchwytach broni dłonie miała tuż obok uszu. Mocniej przywarła plecami do zębów i oparła ugięte w kolanach nogi na bezwładnym języku. Z całej siły wyprostowała kolana, spychając język w głąb przepastnej gardzieli.

Nie udało się, pięty ślizgały się na krwi i ślinie. Już nie wiedziała czy tonie, czy po prostu się dusi.

Paszcza była wypełniona wrzącą krwią której wciąż przybywało, parą regeneracyjną wydobywającą się z rany, i bezwładnie leżącym jęzorem. Całe ciało paliło, mocno zacisnęła powieki żeby nie ścięło jej białka w oczach, a mimo to czuła lecące ciurkiem łzy. Nie mogła oddychać. Powietrze było ciężkie, gorące, gęste.

Zacisnęła zęby czując jak usta powoli zaczynają pękać i krwawić. Głowa bolała tak, jakby mózg w niej już się zagotował. Huczało jej w uszach. Znowu oparła pięty na języku. Wyprostowała nogi. Tym razem cudem się udało. Kawał bezwładnego, różowego mięcha gładko zsuną się do gardła. Czekała. Nic się nie działo. Absolutnie nic. Ręce jej zwiotczały, a przez głowę przemknęła myśl że ten plan się nie uda.

Nagle mocno uderzyła tyłem głowy w zęby Tytana. Chwilę potem zrozumiała, że na nich leży. Leży, znaczy pochylił łeb.

Natychmiast wyciągnęła ostrza z pomiędzy zębów i przewróciła się na brzuch. Zrobiło jej się słabo, ale pysk przestał się trząść. Tytan się zatrzymał. Mimo to było tak duszno i parno, że stając na czworaka na zębach zwymiotowała krwią i żółcią.

Chwilę potem pysk się otworzył. Nagle zalał ją oślepiający blask, i razem z krwią, resztkami języka i mnóstwem płynów ustrojowych, Lara wyleciała z Tytaniej gęby.

Nie uderzyła w ziemię, a w taflę wody. Ten czworonożny Tytan stał w jakiejś sadzawce. Sięgającej mu do łokci, pieprzonej sadzawce.

Nagle z temperatury przekraczającej dziewięćdziesiąt stopni dziewczyna wpadła do lodowatej wody. Przez szok termiczny na chwilę zesztywniała i zachłysnęła się.

Jednak w moment oprzytomniała. Znajdując się pod wodą, schowała miecze i ledwo zdołała wypłynąć na powierzchnię. Powietrze zakuło w gardło i płuca jak setki tysięcy igieł. Odkasłała wodę. Nagle tuż obok niej wylądowała ręka.

Prawdziwa, odgryziona przy ramieniu ludzka ręka, w poszarpanych resztkach munduru. Chwilę unosiła się na powierzchni, po czym zaczęła tonąć.

Spojrzała w górę, mimo że nadal widziała jak przez mgłę. Tytan nadal stał z otwartą gębą, z której wypływał zlepek krwi i śliny, i brązowymi oczami utkwionymi w dziewczynie. Jego grdyka poruszała się spazmatycznie, a z mordy dobiegało niskie dudnienie.

Więc będzie jednak wymiotował. LUDŹMI.

Lara jak najszybciej zaczęła płynąć w losowo wybranym kierunku, młócąc rękami i nogami zmieszaną z krwią wodę, i słysząc za sobą chlupot wyrzygiwanych przez tego potwora osób. W pewnym momencie odczepiła już i tak zepsuty sprzęt do manewrów. Od razu zatonął, ale jej płynęło się lżej.

W końcu wyczołgała się na trawiasty brzeg.

Ciężko dyszała, naskórek schodził jej z ramion. Płuca, gardło i nos paliły żywym ogniem. Ociekała, na szczęście tylko i jedynie wodą. Nogi i ręce trzęsły się z powodu utraty sił. Oczy nadal łzawiły.

Mimo to wstała, czując jak absolutnie każdy palący mięsień ciała wrzeszczy z bólu. Wstała i spojrzała przed siebie. Drzewa. Las. Potykając się podbiegła do najbliższego pnia. Podskoczyła łapiąc za najniższą gałąź. Kasztan? Nie, Dąb.

Podciągnęła się i ledwo wtoczyła na gałąź. Stanęła na niej i skoczyła na następną, wyższą. Przez jeden, mrożący krew w żyłach moment myślała że wymierzyła źle, a jej dłonie tylko prześlizgną się po korze i spadnie.

Jednak mocno uderzyła klatką piersiową w drewno. Powietrze uciekło jej z płuc.

Zarzuciła nogę na gałąź, wdrapując się na nią. Chciała się zatrzymać, ale wiedziała że nie może tego zrobić. Nie teraz. Wlazła na najwyższą gałąź jaka tylko była w stanie ją utrzymać, po czym rozpięła paski sprzętu i przywiązała nimi prawą nogę do owej gałęzi, żeby nie spać w przypadku utraty przytomności. Dopiero wtedy oparła się plecami o pień.

Omiotła okolicę wzrokiem, starając się ocenić swoje położenie. Tytana już nie było, ale na jeziorze pływały ludzkie szczątki. Odwróciła od nich wzrok. Była pośrodku lasu, jakieś dwadzieścia pięć metrów nad ziemią. To wypełniło jej serce szczęściem i nadzieją. Przez jakiś czas żaden Tytan jej nie dosięgnie. Nagle daleko za linią drzew dostrzegła ledwo widoczne wstęgi rac. Formacja się oddalała. Uśmiechnęła się. Jak dobrze. Jak bardzo, bardzo dobrze, że Erwin nie ryzykował już niczyjego więcej życia, tylko zdecydował się zawrócić.

Odczekała aż jej oddech uspokoi się na tyle, że da radę nie telepać się jak podczas ataku padaczki. Wtedy dopiero przypomniała sobie złoty schemat postępowania, wpojony lata temu przez Franza.

„Krok pierwszy, zapewnij sobie bezpieczeństwo. Wczołgaj się w jakiś zaułek czy coś. Potem krok drugi zobacz w jakim stanie jesteś, bo jak ci na przykład nogę ujebało to kiepsko. Ręce, nogi, rusz każdą kością i zobacz która jest kurwa złamana. Możesz nie czuć kurewskiego bólu przez szok, więc dokładnie poszukaj ran." 

Wyciągnęła przed siebie ręce, patrząc na zaczerwienione i łuszczące się przedramiona. Kurtkę musiała gdzieś zgubić. Poruszyła nadgarstkami i kilkukrotnie zacisnęła palce. Potem zgięła ręce w łokciach i strząsnęła martwy naskórek dłońmi. Kilka razy wzruszyła ramionami. Ręce trzęsły się ze zmęczenia, ale pracowały jak należy. Potem sprawdziła sobie każde żebro z osobna. Były całe. Nogi też wydawały się sprawne. Głowa. Tylko popękane usta, żadnych ran. A jak z umysłem? Może ma wstrząs mózgu? 


Nie, wykluczone. Myślała logicznie, ale dla pewności zadała sobie szereg pytań mających sprawdzić czy na pewno nie doznała urazu. Wiedziała jak się nazywa, kim jest i skąd pochodzi. Wymieniła sobie w myślach imiona wszystkich których zna, i jeszcze powiedziała na głos pory roku. Od początku, a potem od końca. Zasłoniła najpierw prawe, a potem lewe oko. Dobrze widziała na oba. Nie wiedziała co prawda czy źrenice są tego samego rozmiaru, więc musiała pominąć ten krok.

Odkaszlnęła, zasłaniając usta dłonią, po czym spojrzała na jej wewnętrzną stronę. Tylko odrobina krwi, pewnie przez to że nałykała się pary.

Więc była jedynie troszeczkę poparzona i przemęczona. Świetny początek. Krok trzeci.

„Jak jest źle, pomyśl jak poprawić swój stan. Chyba że się nie da, wtedy strzel sobie w łeb."

Na szczęście było dobrze.

„Jak masz czas, ogarnij co masz przy sobie."

Miała stary nóż Franza, przemoczoną mapę w tylnej kieszeni spodni i zajebistą wolę przetrwania.

„No a potem to co? Wracaj do domu i się kuruj, ty nierozumny gówniarzu."

Najpierw potrzebowała planu jak dostać się do tego domu. Gdzie dokładnie była? Jakieś czterdzieści pięć kilometrów w prostej linii od Muru Rosa. Zdana tylko na siebie, bez sprzętu do manewrów, na terytorium Tytanów.

Mimo to byłaś pewna że wróci. Tytani nie są aktywni w nocy. Do końca dnia odpocznie i nabierze sił. Trzy godziny po zmroku wróci do opuszczonej twierdzy skąd Tytan ją porwał i zostawi tam wiadomość, na wypadek gdyby ten idiota Erwin miał zamiar po nią wrócić. To niedaleko, widziała twierdzę nawet stąd. Jakieś dwadzieścia minut drogi.

Potem ruszy w kierunku Muru. Truchtem podczas pięciu godzin, aż Tytani się nie obudzą, powinnaś pokonać połowę drogi. Mogłaby postarać się przebiec odległość w jedną noc, ale wolała biec zygzakiem od jednego skupiska drzew do kolejnego, na wypadek gdyby musiała ratować się ucieczką w korony drzew. To wydłużało odległość, a do tego należało doliczyć fakt żeby nie biec za szybko i zachować więcej energii na wszelki wypadek. Dzień przesiedzi na drzewie, zdrzemnie się i zostawi gdzieś kolejną wiadomość. Postara się napić z jakiejś rzeki, bez jedzenia wytrzyma co najmniej tydzień. W nocy pokona drugą część trasy. Za dwa dni koło południa powinna dotrzeć do Muru.

W tym momencie przeszedł ją dreszcz. Nawet jeśli ten szalony plan się uda, jeśli nic jej nie zeżre, jeśli dotrze do Muru... Kto ją tam zauważy? Nikt nie usłyszy krzyku. Nikt nie otworzy bramy.
Potrząsnęła głową. Nie myśl o tym. Na razie masz dotrzeć pod Mur. Potem zdecydujesz co dalej.

Patrząc na powoli zachodzące słońce zbierała siły na powrót do Ludzkości.

***********************************************************************************************

- Zabiłeś go. - powiedziała przerażona Hanji, kucając przy leżącym na dziedzińcu Twierdzy Zwiadowców Erwinie. Przewróciła go na plecy i sprawdziła puls, doiskając dwa palce do tętnicy.

- Tylko ogłuszyłem. - poprawił Levi, dociskając chusteczkę do rozciętej górnej wargi. Jak znał generała, tak w życiu by nie pomyślał, że Erwin zareaguje tak impulsywnie. Że zacznie krzyczeć, rzucać się, gadać o powrocie za mur. Levi ledwo powiedział jedno słowo, a dostał w mordę tak mocno, że aż zadzwoniło mu w uszach. Odział kompletnie nie wiedział co robić, zgodnie z prawem mieli wykonywać polecenia dowódcy, ale owe polecenia były pozbawione jakiegokolwiek sensu. Kapitan nie miał innego wyjścia, niż tymczasowe wyłączenie Erwina ze służby poprzez znokautowanie go ciosem w potylicę.

Hanji odetchnęła, gdy przekonała się o tym, że Erwin faktycznie żyje. Potem pogłaskała zawodzącego Cezara. Psisko z niepokojem trącało generała łapą, i rozglądało się w popłochu.

- Lara już nie wróci. - powiedziała Hanji pozbawionym emocji głosem do kundla.

Kapitan prychnął i odwrócił głowę. To przez utratę siostry Erwin postradał rozum, w dodatku tą stratę zrozumiał dopiero gdy wrócili zza Muru. Jednak Leviemu w całej tej sytuacji coś wyjątkowo nie pasowało. Przede wszystkim to on był świadkiem tego, jak dziewczynę pożarł Tytan. Nie rozumiał, czy to co widział było kawałem jaki zrobił mu rozum, ale wydawało mu się że w ostatnim momencie Lara wleciała do tej paszczy celowo. Przez kilka sekund chciał nawet to sprawdzić, i dla pewności dobić ludojada, ale nie starczyło mu gazu. Po kilku metrach, które przeleciał, sprzęt wydał przeciągły świst i przestał pracować, a kapitan gruchnął plecami o pobliskie drzewo. Brunet miał wiele szczęścia, że Bastion po niego wrócił. Inaczej jego los stałby pod wielkim znakiem zapytania.

Nagle kapitan odwrócił się, słysząc łkanie. Plac był spowity mrokiem, i oświetlony kilkoma pochodniami. W ich słabym, migotliwym blasku, Levi zobaczył siedzącą pod stajnią Sashę. Dziewczyna podciągnęła kolana pod brodę i histerycznie płakała, trzęsąc się i ocierając łzy rękawem. Obok niej, oparty plecami o stajnię Jean. Był z pozoru spokojny, ale miał spuszczoną głowę i zakrywał sobie twarz dłońmi. Brał głebokie oddechy, ale jego ramiona drgały spazmatycznie. Gdy na moment opuścił ręce, kapitan dostrzegł jego roztargane włosy, podpuchnięte oczy i ślady łez na policzkach. Sasha znów zawyła jak zranione zwierzę.

Może to była wina pełnego emocji dnia, zmęczenia i migotliwego, hipnotyzującego światła, ale Levia zakłuło serce. Stracili dziś wielu ludzi, ale to brak Lary najbardziej odczuje korpus. Korpus i jego najsilniejszy żołnierz.

Będzie mu jej brakowało, to jedno wiedział na pewno. Irytowała, to fakt. Ale od bardzo, bardzo dawna nikt nie traktował go w taki... ludzki sposób. Może faktycznie było tak jak mówiła. Może naprawdę potrzebował najzwyczajniej w świecie niepodyktowanego pracą kontaktu z drugim człowiekiem. Problem w tym, że w obawie przed stratą, odrzucał wszystkich ludzi tak bardzo, że nikt nie czuł potrzeby kontaktowania się z nim poza pracą.

- Musisz go uspokoić, jak się obudzi. - westchnęła Hanji, wstając i odchodząc w stronę twierdzy. Przechodząc obok Levia roztargała mu włosy. Kapitan cały się spiął i złapał kobietę za rękaw, mocno wykręcając jej rękę.

- Nie waż się mnie dotykać. - warknął, puszczając ją. Spojrzała na niego zdezorientowana.

- A-ale ja po prostu pomyślałam... - wydukała.

- To źle pomyślałaś. - uciął.

Tego dnia Levi wrócił do pokoju w środku nocy, po tym jak przez kilka godzin kłócił się z Erwinem. "Kłócił się" to delikatne określenie zważywszy na to, że obecnie miał nie tylko rozciętą wargę, ale też niemal wybity bark, kilka porządnych sińców i draśnięty nożem policzek. Generał za to dorobił się lima, oraz guza po tym jak Levi znów musiał go "uspokajać".

Kapitan z wetchnieniem zdjął koszulę i zaczął oglądać fioletowo-zielone ślady na klatce piersiowej. Trochę minie zanim będzie mógł się poruszać bez tępego bólu mięśni. Powiesił koszulę na krześle i w zamyśleniu wbił wzrok w sufit.

Dlaczego życie odbiera mu wszystkie szanse? A może to on odbiera je sobie sam? A z Larą tak dobrze mu się rozmawiało... no, może raczej słuchało jej monologów kiedy zdarzało się że sprzątali jeden korytarz. W każdym razie, żałował. Teraz miał stuprocentową pewność, że kiedy po kolejnej burzy będzie odreagowywał śmierć Isabel i Farlana, nikt nie przyjdzie do niego z butelką wódki. Nikt nie zapyta czy nie naciągnął sobie ścięgna podczas wyprawy, bo "minimalnie utyka na jedną nogę", nikt nie przyprowadzi do zamku wyleniałego kundla, i nikt nie pogłaska go po włosach kiedy będzie miał koszmary. 

Było dokładnie tak, jak Lara mówiła. Niby miał Erwina. Dla którego był kimś w stylu podaj, pozamiataj, zabij tytana. Niby była Hanji. Latająca za swoimi wizjami i niezdolna do spokojnych głębszych rozmów. Niby był Odział Specjalny. Sztucznie prostujący się na każdy jego rozkaz, i stworzony jedynie do wypełniania owych. Dla nich bariera dowódca-podwładni była nie do przełamania.

A Lara miała to gdzieś. Mogła biegać po czterysta kółek, czyścić stajnie, i obrywać na treningach byleby tylko dowiedzieć się kiedy kapitan ma urodziny, jaką herbatę lubi i czy zawsze żył w podziemiach. Ile razy wysyłał ją do ciężkiej pracy, zwyzywał i się od niej odsuwał, pewien że już, koniec, zostawi go i jak reszta uzna za aspołecznego buca, tyle razy wracała. Tyle razy doganiała go z uśmiechem i pytaniem jak się dzisiaj czuje.

Dlaczego? Dlaczego za każdym razem ją zbywał i zamiast udzielać odpowiedzi coś pomrukiwał albo udawał że nie słyszy? Na co się to zdało? W koniec końców i tak żałował jej śmierci, więc skoro efekt był taki sam jak zawsze, to czemu nie wykorzystał danego jej czasu?

W zamyśleniu odgarnął sobie włosy z twarzy. Bo nie potrafił. Był zwyczajnie zablokowany. Choćby nie wiadomo jak chciał, nie umiał odpowiadać inaczej niż niedbałym, chamskim tonem. Chociaż wewnątrz krzyczał. "Podejdź do mnie, zapytaj jak mi miną dzień, popatrz na mnie nie jak na kapitana, najlepszego żołnierza albo na zapchlonego mordercę z Podziemia! Popatrz tak jak tylko ty potrafisz patrzeć, jak na drugiego człowieka!" Nie potrafił tego wypowiedzieć. Gdy otwierał usta, padało z nich tylko krótkie i oschłe "Odczep się."

Cholera, gdyby dostał jeszcze jedną szansę, wykorzystałby ją o niebo lepiej.

Nie rozumiał i nie chciał rozumieć tego, dlaczego darzył Larę pewnym nikłym rodzajem czegoś w stylu sympatii. I dlaczego na tyle jej pozwalał.

Kiedy Hanji potargała mu włosy, poczuł się tak jak zawsze w podobnych sytuacjach. Osaczony. Ubezwłasnowolniony. Nienawidził ludzkiego dotyku. Nawet wszelkie bójki wykańczały go psychicznie. Łapał za rękawy, kołnierze, byleby tylko unikać bezpośredniego kontaktu z czyjąś skórą. Dotyk był dla niego najgorszą formą tortury. Przyrównywał go do rozżarzonego metalu muskającego naskórek, kwasu palącego od środka. Przez lata jego życia każdy dotyk kończył się bólem, ranami, wyrzutami sumienia, płaczem, paniką, śmiercią, odarciem z godności.  Uraz został na lata. Nawet teraz kiedy ktoś go dotknął spinał się, denerwował, bał i jeżył jak wściekły kot.

Więc dlaczego zupełnie nie przeszkadzało mu, a wręcz relaksowało to, że Lara przeczesuje mu dłonią włosy? Ba, dlaczego czuł się całkiem dobrze śpiąc obok niej?

I dlaczego stracił tę relację zanim na dobre się rozwinęła? Przynajmniej został mu rysunek Moblita. 

Ale coś było w tej sytuacji, co nie dawało mu spokoju. A gdyby, czysto hipotetycznie, przyjąć że Lara celowo wleciała do pyska Tytana? Gdyby to było jej celem, szurniętym, ale celem, mogłaby mieć też plan na to, jak się wydostać. Czy taki manewr byłby możliwy? Czy dałoby się spędzić choć kilka minut w paszczy jednego z tych ludojadów?

Zganił się w myślach. Tylu żołnierzy stracił w podobny sposób, a zadręcza się jedną kadetką? Nawet gdyby udało się jej wydostać, zostałaby sama na terytorium Tytanów bez niemal żadnej broni. A co niby takiego ważnego stracił razem z nią?

Spokojny sen, czując jej dłoń w swoich włosach i spokojny oddech dziewczyny.

Wiedzę o świecie, przekazywaną na setkach map i notatkach walających się po gabinecie Erwina.

Lekcje języka, podczas których była miła, ale potrafiła zgasić kogoś jednym słowem, i opowiadała z taką pasją i zaangażowaniem.

Ona nie nabijała się z jego dziwactw, z obsesyjnego sprzątania i kubka trzymanego w nietypowy sposób. Nie bała się ciskającego iskry wzroku i postawy która sama w sobie mówiła "nie podchodź jeżeli ci życie miłe." Wiedziała że to wszystko musiało mieć gdzieś swoje źródło. Nawet kiedy z niego żartowała robiła to w tak dobroduszny sposób, że sam miał ochotę się uśmiechnąć.

Nie była taka jak Erwin. Nie snuła setek spisków i planów, nie ukrywała się, nie kłamała i nikogo nie udawała. Była tym, kim była. Mówiła to co myślała, robiła to na co miała ochotę, jednocześnie zawsze pilnując żołnierskich obowiązków.

Wstał i z powrotem założył koszulę i mundur, a już po kilku minutach stał w innym pokoju, przed zaspaną i zmęczoną ledwo kontaktującą Tytanoholiczką

- Powtórz, bo chyba cię nie rozumiem. - powiedziała Hanji.

- Czysto hipotetycznie, czy jest możliwym przetrwanie kilku chwil w tytaniej mordzie i przeżycie na terytorium tych gówien?

"Bo jeżeli jest... " - dodał w myślach. - "... jeżeli jest tylko taka mała luka, niedociągnięcie w szaleństwie zwanym życiem, błąd przeznaczenia, sekunda na którą Bóg odwrócił wzrok od praw rządzących wiecznością, ułamek procenta prawdopodobieństwa, jedna szansa na dziesięć milionów... to Lara ją wykorzysta. I to mi wystarczy, żeby wrócić tam, skąd dzisiaj ledwo uciekliśmy."


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro