Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Czyś t-t-ty osza-a-ał? - zapytała Lara, szczękając zębami i szczelniej owinęła się cieniutkim szarym płaszczem, który nie dawał za wiele ciepła, ale podobał się jej tak bardzo że w swej głupocie zdecydowała się go założyć.

- Z-z-zamknij się, k-k-kurwa. - odpowiedział Franz, również trzęsąc się z zimna. Dziewczyna zrezygnowała z dalszej dyskusji, aby nie nałykać się za bardzo  lodowatego powietrza. Franz miał odchyły, to fakt. Ale nie pomyślałaby, że w tak srogą zimę, kiedy rzeki są skute lodem, a promy nie kursują, przyjdzie mu do głowy udać się na jakieś totalne górskie zadupie kawałek od Shiganshiny. 

Jakby tego było mało, saniami dało się dojechać tylko do najbliższej wsi. Tam skończyła się nie tylko droga, ale też cierpliwość Colta, który stanowczo odmówił wyjścia z knajpy w której na moment się zatrzymali. Po parunastu minutach przekonywania zgodził się tylko na kompromis w ramach którego miał kategoryczny zakaz zdejmowania czapki i zbytniego spoufalania się z miejscowymi. Ostatnio zdarzało się w okolicy sporo porwań dzieci i nastolatków, a Franz podejrzewał że to wina "jakiś synów skurwysynów" sprzedających dzieciaki bogatym zbokom ze stolicy. Coltowi było co prawda daleko do bezbronnego dziecka, ale jego nieskazitelna, jasna jak kreda cera w połączeniu z długimi, białymi włosami przyciągały wzrok często nieodpowiednich ludzi.

Tak więc chłopak siedział sobie w cieple słuchając rozmów o tym kto jak komu napierdolił, a Lara walczyła z głębokim śniegiem w drodze do celu o którym nie miała pojęcia.

W końcu jednak, po pond półgodzinie, kiedy słońce niemal zaszło a ona zupełnie przestała czuć dłonie i stopy, dotarli do niewielkiej drewnianej chatki. Dziewczyna z zaskoczeniem wpatrywała się budynek. Kto, do cholery, mieszkał dosłownie pośrodku niczego?

Franz wyciągną odzianą w czarną rękawiczkę dłoń, i załomotał do drzwi.

- Erik! - zawołał. - Erik!

Po kilku chwilach zaszczękał zamek, a w drzwiach stanął poczciwie wyglądający młody mężczyzna z roztarganymi blond włosami.

- Chryste, Franz, w taką pogodę? - stwierdził niemalże przerażony. - Wchodźcie, szybko!

Gdy goście wtoczyli się do domku, byli przemarznięci do szpiku kości i cholernie zmęczeni. Jednak dzięki gospodarzowi, którego Lara kompletnie nie znała, już kwadrans później siedzieli przy huczącym kominku i popijali gorący rosół. Dziewczyna usiadła na dywaniku i wyciągała dłonie w kierunku ognia oraz wpatrywałaś się w suszący się nad kominkiem płaszcz i sweter. Za jej plecami Franz rozmawiał z blondynem, siedząc przy porządnym drewnianym stole.

- Jak dziewczyny? - zapytał w pewnym momencie brunet.

- A dobrze. - westchnął jego rozmówca. - Śpią na piętrze.

- Młoda ile już ma?

- Skończyła sześć lat. Znaczy, rano ma urodziny.

- Aha. - mruknął brunet. - Wiesz, że nie zapierdalałbym tutaj do was tak od czapy, no nie?

- Nooo... wiem.

- No to ci teraz kurwa powiem po co przylazłem. Przystają na was od jakiegoś czasu. Każdy zboczony pojeb zaczyna ogarniać że na kompletnym wypizdowie praktycznie bez ochrony żyje ktoś ze wschodnich. Wiesz, jak to może się skończyć dla dziewczyn? Wiesz, jak ostatnio działa handel żywym towarem?

- Nie. - przyznał cicho gospodarz. Lara odwróciła się w kierunku mężczyzn, bo ich wymiana zdań zaczęła ją ciekawić. Poza tym słuchanie i poznawanie ludzkich tajemnic weszło jej już w nawyk.

- Ja pierdolę, Erik. Mówię, grozi wam serio sporo posrańców. 

- Umiem strzelać.

- Tak, do zajęcy! - potwierdził ironicznie Franz. - Nie strzeliłbyś do człowieka. Nie mówiąc nawet o tym, że zamiast trzymać broń przy dupie, masz ją w chuj daleko w domu. Noża nawet nie nosisz. A właśnie, dostałeś w końcu kopa od życia?

Blondyn pokręcił głową.

- No widzisz. - mruknął szef po czym wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i odpalił sobie jednego. 

- Co proponujesz? - zapytał w końcu blondyn. - Jesteś jak twój ojciec, nie przychodzisz bez gotowego planu.

- Bierz żonkę i młodą i chodź do mnie, do Stohess. Nie ma problemu. Kurwa, co ja gadam, nie ma żadnych przeszkód. Mogę wam odpierdolić dom w najlepszej dzielnicy, zapisać młodą do szkoły, zapewnić uczciwą robotę waszej dwójce. 

Gospodarz wbił wzrok w blat stołu i w zamyśleniu potarł kark.

- Nie mamy wykształcenia. Nawet jak dostaniemy pracę, nie starczy na rachunki.

- Erik, nie bądź pojebany. - dodał Franz. - Co, myślisz że nie wiem ile kosztuje życie w Stohess? Wszystko wam opłacam, młoda się kształci, królewskie kurwa życie. Pakuj się. Tobie i dziewczynom za dużo tutaj grozi.

- Dzięki, Franz. - uśmiechnął się słabo rozmówca szefa. - Ale dobrze nam tutaj, gdzie jesteśmy. Niewielu ludzi wie gdzie stoi chata, mamy broń... Poza tym powinieneś już się zbierać. Wiesz że obiecałem Yuuce że już nigdy tutaj nie wrócisz.

Brunet zgasił papierosa o blat stołu i wstał, zaciskając usta.

- Co ja mogę... - westchnął. - Dorosły jesteś. Ale pamiętaj. Każdy kurwa moment, dzień, noc, pies to srał, zawsze możecie się do mnie przerzucić. Wiesz, gdzie mnie szukać?

- Nie musi wiedzieć. - wtrąciła Lara. - Zawsze wiem kiedy w mieście pojawia się ktoś nowy.

- Widzisz. - uśmiechnął się Franz. - To miej na uwadze żeby czasami rozejrzeć się za tym kretynem, dobra, Lara?

- Jasne. - odparła, przekręcając głowę. 

- To spierdalamy. - machnął dłonią Ollsen. 

- Nie zostaniecie na noc? - zapytał nieco zdziwiony gospodarz. Widocznie wspomnienie o tym żeby Franz odszedł potraktował jak zakończenie rozmowy, a nie faktyczną propozycję. - Możesz wstać zanim się obudzą i...

- Nie. Nie będę siedział tam gdzie mnie nie chcą. - uciął krótko mężczyzna, zapinając płaszcz i naciągając rękawiczki. - Kurwa, Erik, jakbyś ty w końcu kopa dostał to ja bym się w ogóle nie martwił. - pokręcił głową, po czym wyjął z przepastnej kieszeni zapakowaną w szary papier paczkę i rzucił ją na blat. - Daj to małej i przekaż że wszystkiego najlepszego. - dodał, po czym bez słowa pożegnania wyszedł z domu prosto w wichurę.

- Dzięki za zupę. - uśmiechnęła się Lara, zakładając czapkę, pewna że da radę szybko dogonić Franza. Postanowiła więc poświęcić moment na rozmowę z blondynem, żeby uzyskać chociaż kilka strzępów bardziej szczegółowych informacji z których, miała nadzieję, da radę stworzyć logiczną całość.

- Pracujesz dla niego? - wypalił nagle blondyn, jakby dopiero teraz ją zauważając.

- Można tak powiedzieć. - przyznała.

- I jak?

- Znośnie. To nie jest zły człowiek, chociaż wiem że na takiego wygląda. Dba o nas.

- Tak, to brzmi na Franza. - westchnął mężczyzna, ciężko opadając na krzesło.

- Zadbałby też o ciebie. - dodała, sięgając po szalik. Teoretycznie powinna mówić mu per pan, w końcu była nastolatką a jej rozmówca, jak wynikało z kontekstu rozmowy, miał już żonę i dziecko.

- Całe życie moi rodzice byli na łasce jego ojca, nie chcę tego ciągnąć. - blondyn wziął do ręki leżącą na stole paczkę i zważył ją w dłoniach, widocznie próbując się domyślić co w niej jest. - I co ja mam powiedzieć o tym prezencie, że od kogo jest? Żona mnie zabije.

- Z tego co mówi Franz twoim większym problemem są handlarze ludzi z okolicy, ale co ja tam wiem. Mógłbyś też schować dumę do kieszeni i przenieść się chociaż ze względu na bezpieczeństwo dziecka póki żandarmeria albo my nie rozwiążemy tej sprawy jako że Stohess to na ten moment najbezpieczniejsze miasto aaaale to twoja decyzja. - dziewczyna położyła dłoń na klamce. - Gdybyś się zdecydował załatwię wam przepustki. - dodała jeszcze zanim wybiegła z domu ruszając w ślad za Franzem.

***********************************************************************************************

Lara nie pamiętała, kiedy ostatnio obudziła się w tak przyjemny sposób. Zazwyczaj przebudzenie nie jest niczym szczególnym. Albo coś gwałtownie wyrywa cię z długiego snu, albo budzisz się bez powodu w samym środku nocy, albo jeszcze chwilę po przebudzeniu właściwym trwasz w letargu, a czas zdaje się dostosowywać do twoich wymagań, ciągnąc się jak guma do żucia.

Tym razem pobudka przypominała powolne wynurzanie się z ciepłej wody. W podświadomości dziewczyna wiedziała, że powoli opuszcza krainę snu, ale gdy już otworzyła oczy, była tak przepełniona energią, że nie miała ochoty leżeć chociażby sekundę dłużej.

Przeciągnęła się, a urocza otulinka upleciona ze złudnego pragnienia bezpieczeństwa pękła z trzaskiem, kiedy tępym bólem odezwały się rany i siniaki. Lara skrzywiła się nieznacznie. Przyjemność snu minęła, witamy w rzeczywistości. 

Zsunęła z siebie białą kołdrę i usiadła na brzegu łóżka, a podeszwy jej bosych stóp zamrowiły przy kontakcie z zimną powierzchnią kamiennej podłogi. Pokój był dokładnie taki, jak zapamiętała go wczoraj. Szpitalne łóżko, rozpięty na drewnianej ramie materiał robiący za parawan oparty o ścianę, krzesło i mały stoliczek nieopodal. Jednak dziś na krześle leżały jej złożone w kostkę ubrania i nowy mundur, a paski od sprzętu do manewrów były przewieszone przez oparcie mebla. 

Za to na stoliczku leżały dwa blaszane pudełka, kubek, i z pięć papierowych torebek różnych rozmiarów, oraz drewniana miednica z wodą. Dziewczyna wstała i podeszła do tych prezentów, czując się mniej więcej tak, jak wtedy, gdy za dzieciaka zbiegała boso po obitych czerwoną wykładziną drewnianych schodach, żeby zobaczyć co Mikołaj zostawił jej pod choinką.

Jednak tym razem paczki nie kryły drewnianych koników ani ślicznego niebieskiego berecika. Najpierw otworzyła metalowe pudełka. W jednym były jeszcze parujące pieczone ziemniaki, a w drugim równie ciepły omlet z warzywami. Uśmiechnęła się, bezbłędnie rozpoznając prezenty od Jeana i Sashy. Zanim zabrała się do jedzenia, zaścieliła łóżko i ułożyła na nim zdjęte z krzesła ubrania, a samo krzesło dosunęła do stolika. Dopiero wówczas, odnajdując w stercie jedzenia sztućce, opróżniła oba pudełka, popijając ciepłą herbatą. Musieli tutaj zostawić to wszystko stosunkowo niedawno.

Dawniej, jeżeli pościła kilka dni po czym się najadała, miała nieciekawe konsekwencje tego postępowania, objawiające się wymiotami i osłabieniem. Jednak po kilku latach jej żołądek zdążył przyzwyczaić się do przechodzenia ze skrajności w skrajność, tak więc była stosunkowo spokojna o reakcje organizmu.

Posiłek przegryzła kilkoma bezami z którejś torebki, po czym najedzona i wypoczęta przebrała się za parawanem, przeglądając się w pękniętym, brudnym lustrze sprytnie schowanym za rozpiętym materiałem.

Przeczesała palcami roztargane włosy, piorunując swoje odbicie krytycznym spojrzeniem. Nachyliła się do lustra, żałując że żaden z przyjaciół nie przyniósł jej tuszu do rzęs. Bez niego zawsze zdawało jej się że jasne rzęsy są kompletnie niewidoczne. Zwykła, drobna dziewczyna z gęstą falowaną aureolą kudłów, nie dającą ułożyć się inaczej niż z grzywką nieco opadającą na twarz, i przenikliwym wzrokiem szaro-błękitnych tęczówek. Ten sam zadarty nos co zawsze, te same usta, i jasna blizna na ramieniu. 

Jednak ten biały ślad po niegdysiejszej sprzeczce z właścicielem rzeźni został szybko zakryty materiałem błękitnej koszuli z krótkim rękawem. Wprawnie pozapinała białe guziczki i postawiła kołnierzyk.

Mocniej zacisnęła bandaże oplatające przedramiona, i założyła wysokie brązowe buty. Nie miała zamiaru zakładać munduru ani oplatać się tymi wszystkimi paskami od sprzętu, skoro i tak nie był on potrzebny. Za to z przyzwyczajenia przytroczyła do paska nóż.

Przez chwilę zastanawiała się czy czekać na doktora, ale uznała że jej zdolności są wystarczające żeby ocenić czy wciąż coś jej zagraża. Samodzielnie zmieniła więc swoje opatrunki i zdecydowała że jest za dużo niewiadomych żeby siedzieć w miejscu. Powinna zostać w sali, ale musiała dowiedzieć się jakie straty poniósł korpus, gdzie są jej przyjaciele, jak ma się Erwin...

Tak więc opuściła swoją salę i udała się w kierunku, z którego ją wczoraj przywleczono. W krótkim czasie dotarła do recepcji, i minęła obojętną pielęgniarkę zaczytaną we wczorajszej gazecie. Dopiero kiedy położyła dłoń na klamce drzwi wyjściowych, piguła przebudziła się z letargu.

- E! Wypis dostała? - niemalże szczeknęła w jej stronę. Lara spojrzała na nią zdegustowana, zastanawiając się czy kobieta nie była światowa tego że warunki w szpitalu powinny być jak najbardziej sterylne, a jej ubrudzony niezidentyfikowanymi bordowymi plamami kaftanik łamał wszelkie dopuszczalne normy. Chociaż sądząc po tym, jak się zachowywała, jedynym kaftanem jaki miała prawo nosić powinien być ten ze szpitala psychiatrycznego.

- Nie miałam wypisu. - przyznała grzecznie.

- To na salę wraca, a nie się pałęta! - krzyknęła pielęgniarka, piorunując ją spojrzeniem spod ściętej chyba za pomocą noża i widelca grzywki. - No, wraca, na doktora czeka! Bezczelne, niewychowane dziewuszysko myśli że łazić może bo co, bo braciszek aferę zrobi? Zwiadowcy, samobójcy i to jeszcze przez rząd dotowani!

- Fascynujące. - blondynka niedowierzaniem pokręciła głową.

- Co tam gada, he?

- Nic, po prostu nie wiedziałam że takie świnie tak szybko nauczą się mówić i wyjdą z chlewów do szpitali. - powiedziała z uśmiechem. Piguła zapowietrzyła się i zaczęła szamotać na krzesełku w próbach podniesienia leniwego dupska.

- Doktorze Barry! - zaskrzeczała. - Doktorze Baaaaarryyyyy!

Lara zaśmiała się i nie zwracając na nią uwagi opuściła przybytek. Czas poszukać czy jej znajomi nie zatrzymali się czasem w jakiejś pobliskiej knajpce czy gospodzie z możliwością noclegu. Zeskoczyła z kilku kamiennych schodków i spokojnym krokiem skierowała się w dół zatłoczonej ulicy. Po kilku minutach monotonnego marszu dotarła na coś w stylu małego ryneczku, z mnóstwem knajpek i straganów porozstawianych byle jak. Jednak tuż przy wylocie ulicy, z której właśnie wychodziła, przy drewnianym stoliku plecami do niej siedział jeden dobrze znany osobnik.

Cichutko podeszła jak najbliżej mężczyzny, po czy skoczyła do przodu i z jakże groźnym okrzykiem "Bu!" złapała go za ramiona.

- Smith? - Levi odwrócił się patrząc na dziewczynę z lekkim zaskoczeniem. - Co ty tutaj do cholery robisz?

- Spaceruję. Nie no szukałam kogoś do rozeznania się w sytuacji. - przyznała. - Sam siedzisz?

- Chwilowo...

- Świetnie. - uśmiechnęła się i dosiadła do stolika naprzeciwko kapitana, i oparła podbródek na splecionych dłoniach. - A dlaczego "chwilowo"?

- Jean i Sasha gdzieś poszli, bo stwierdzili że nie wysiedzą w takich nerwach. A Hanji wróciła do twierdzy po Moblita. I jakby cię to interesowało to za jakąś godzinę powinien być też Erwin.

- Czyli mamy godzinkę na to żeby pogadać, tak? - dopytała, zadowolona że tak szybko dowiedziała się chociaż kilku faktów.

- Niby tak. Wypisali cię już? Dzisiaj rano lekarze powiedzieli że zatrzymują cię na tygodniową obserwację.

- Nie było wypisu. - rzuciła niedbale, czując jakąś taką... satysfakcję z tego że brunet zainteresował się jej stanem na tyle, żeby zapytać o nią personel szpitala. Jednak ledwo wypowiedziała to zdanie, mężczyzna podniósł się z miejsca, i spojrzał na nią z irytacją.

- W takim razie wracamy. - oświadczył.

- Musimy? - jęknęła urażona. - Właśnie pielęgniarka mnie znienawidziła a do mnie dociera że nie powinnam wkurwiać kogoś kto może robić mi zastrzyki...

- Ty musisz. Raz, wstawaj.

Z ociąganiem wstała i powoli ruszyła z kapitanem z powrotem w kierunku placówki. 

- Ale ty jesteś... - mruknęła.

- Bardzo szybko przerzuciłaś się z "panie kapitanie" na "ej, ty". - odparł.

- Myślę że to dlatego, że sam nigdy nie uważałeś się za kapitana. - powiedziała lekko, a brunet popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.

- Co? - prychnął.

- No powiedz, czy ty, tak naprawdę, uważasz się za dowódcę wojskowego? - dopytała. - Popatrz. Erwin, Hanji, Miche, nawet  Eren. Oni są w wojsku z własnej woli. Chcieli zostać żołnierzami. A ja i ty? Przyszliśmy tutaj za Erwinem. Na czymś nam zależy, poświęciliśmy serca ale... to gra. Zbyt długo żyliśmy poza normalnym społeczeństwem żeby dać całkowicie wcisnąć się w ramy wojska. Możemy stwarzać pozory przed sobą i przed innymi, ale dla nas bycie Zwiadowcą to coś na pograniczu hobby i pracy, prawda? 

- Nie możesz mi normalnie powiedzieć wprost, że nie uznasz za kapitana szczeniaka, którego widziałaś jak żebrał w podziemiach? - warknął.

- Nigdy nie widziałam żebyś żebrał. - pokręciła głową. - W ogóle to widziałam cię gdzieś z daleka, cztery czy pięć razy i podrzuciłam ci kilka rzeczy. Ale nie żebrałbyś. Nie z takim charakterkiem.

- Takim, czyli jakim?

- Nooo... - zamyśliła się. Nie było słów które mogłyby w pełni oddać charakter mężczyzny. Levi był po prostu Levim. - Twoim.

- Nie cierpię cię.

- A ja cię bardzo lubię. - uśmiechnęła się.

- Że co? 

- Powiedzmy... - powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. - Że zdarzało mi się pracować z trudnymi ludźmi. Jesteście strasznie ciekawi, poza tym każdy ma inny charakter. I dobrze, bez tego świat byłby nudny.

Kapitan spojrzał na nią w taki sposób, jakby właśnie wymordowała mu rodzinę.

- Trudnymi? - powtórzył powoli. - Sama jesteś trudna. I szurnięta. 

- A ty jesteś trudnym, uroczym, Najsilniejszym Żołnierzem Ludzkości.

- Tch. - prychnął, wchodząc do kliniki. Podążyła za nim z szerokim uśmiechem na ustach. Może to tylko ona postrzegała jakąś zakrzywioną rzeczywistość, ale kapitan wydawał się naprawdę uroczy w niektórych momentach. Jak kot, który zgrywa nie wiadomo kogo, ale w koniec końców i tak wróci podrapany, patrząc żałośnie aby opatrzeć mu uszy. Taki był Levi. Jak kot. Zbyt dumny żeby samemu poszukać towarzystwa, ale jednocześnie szukający kogoś, kogo mógłby wielmożnie ignorować.

Jej karuzelę myśli przerwało wejście do sali z której rano zwiała, i fakt że stojący w pomieszczeniu Erwin właśnie kłócił się z lekarzem. Byli tak zaabsorbowani ubliżaniem sobie, że nie zauważyli jej ani Levia. W końcu kapitan szturchnął dziewczynę łokciem, wymownie dając znać, że chyba czas się "ujawnić". W duchu przyznała mu rację i podeszła do brata, po czym klepnęła go w ramię.

- Hej? - powiedziała niepewnie.

- Lara, jesteś! - wyrzucił z siebie, obejmując ją i mocno przytulając, po czym puścił dziewczynę, złapał ją za podbródek, obrócił jej głowę najpierw w prawo, a potem w lewo, chwilę później złapał siostrę za ręce lustrując wzrokiem obandażowane przedramiona, i dopiero kiedy upewnił się że nie ma więcej obrażeń, ponownie ją przytulił.

- Bałem się że już cię nie zobaczę. - powiedział.

- Przyznaj się, że po prostu ci jebło. - wydusiła, poklepując go po plecach.

- Nieważne! - machnął ręką, puszczając dziewczynę i wyjmując z kieszeni pogięty papier, który rozwinął i dał jej do rąk. Spojrzała wpierw na mnóstwo pieczęci dziesiątki linijek tekstu, a potem na brata. Lekarz wywrócił oczami i wyszedł z pokoju.

- Co to ma być? - zapytała.

- Dokument potwierdzający przeniesienie cię tam, gdzie bezpiecznie, do Żandarmerii w stolicy. - dumnie odparł rozradowany Smith. Lara zamrugała i potrząsnęłaś głową.

- Brat, powiedz że jaja sobie robisz... - powiedziała powoli.

- Nie, nie. Wszystko jest już uzgodnione, przenosisz się w przyszły poniedziałek. Będziesz spokojnie pilnowała miasta, zamiast tych wypadów za Mur. - wyjaśnił.

- Ale ja nie mam zamiaru nigdzie się przenosić! Masz to odkręcić! - krzyknęła zirytowana, gdy zrozumiała, że Erwin naprawdę nie żartuje.

- Erwin, przemyślałeś to? - wtrącił się Levi. - Nie możemy oddać Żandarmerii kogoś tak cennego jak Lara. Znaczy... z taką wiedzą.

- Ale decyzja już zapadła. - wzruszył ramionami blondyn. - Tam będzie bezpieczna i nie będzie mi przeszkadzała.

- Oddajesz mnie ludziom którzy zabili nam ojca, Erwin! - krzyknęła dziewczyna. "I którzy przyszli też zabić mnie." - dodała w myślach. Była pewna, że jeżeli dołączy do psów rządowych, wkrótce i ją spotka jakiś nieszczęśliwy wypadek. Poza tym, dobrze jej było w Zwiadowcach. Nie chciała się stąd ruszać.

- Lara, w tym musiał być jakiś cel. - odparł spokojnie. - Jedynym zagrożeniem są Tytani.

- Jedynym zagrożeniem zawsze byli i są ludzie! - zaczęła wymachiwać rękoma. - Wolę być zeżarta, zamiast służyć królowi jak pies z kagańcem, dobrze wiesz że bycie żandarmem to odpowiedzialność za propagandę!

- Nawet tak nie mów. - przerwał jej brat.

- Opanuj się, i przestań gadać te propagandowe bzdury, Erwin! - dodał kapitan.

- Zamknijcie się, wasza dwójka nic nie wie!

- Wiem więcej niż ty!

- Oddaj ten papier!

- Nigdzie się nie przenoszę!

- Właśnie że się przenosisz!

- Erwin, Lara nie może dołączyć do Żandarmerii.

- Ale dołączy!

- Nażryj się tymi dokumentami!

- Uspokój się, nie wiesz co dla ciebie najlepsze.

- Odłóż emocje na bok, Erwin.

- Zamknij się, Levi! Będzie tak jak po...

- ERWIN! - Lara zmuszona była wrzasnąć żeby zwrócić na siebie uwagę brata. - LEVI, TY TEŻ! Zrozumcie że to nie jest żadna dyskusja. Nie macie nic do powiedzenia w tej sprawie a to że zostaję to moja decyzja którą już podjęłam więc się zamknijcie. Przysięgam, jeśli mnie wyrzucisz, zdradzę wszystkie sekrety korpusu Żandarmerii. - dodała wściekła patrząc generałowi w twarz.

Potem podarła dokument na kawałki które ze złością rzuciła na podłogę i odwracając się na pięcie opuściła pokój.

~~***~~

Zaletą każdego budynku było to, że miał dach. Obojętnie gdzie i kiedy, zawsze były dachy. Rzędy tak dobrze znanych dachówek, strzech, albo kawałków blachy, od wielu lat służyły Larze za miejsce, w którym można było się schować. Płaski, kamienny dach szpitala idealnie nadawał się na kryjówkę jakiej potrzebowała żeby o trzeciej w nocy popatrzeć w gwiazdy i odreagować kłótnię z Erwinem przy kilku łykach alkoholu. 

Niestety, wykradziona z gabinetu ordynatora setka szybko zamieniła się w dwie, dwie w trzy, a potem w jeszcze kilka piw. Dziewczyna miała mocną głowę, ale po takiej ilości procentów nawet jej zaczęło szumieć w uszach, a gwiazdy na nieboskłonie zdawały się wirować. Mimo to dalej siedziała na krawędzi budynku, który to jej zamglony umysł uznał za świetną kryjówkę.

Cóż, każda kryjówka jest świetna, póki ktoś jej nie znajdzie.

Tak było też w tym przypadku, a o tym że jakaś zbłąkana dusza postanowiła przeszkodzić w zadumie blondynki oznajmiło skrzypienie drewnianego włazu i kroki za jej plecami.

- Gratulacje... - wymamrotała niewyraźnie, unosząc w górę butelkę piwa. - Wygrywasz flaszkę... tego...czegoś.

- Ogarnij się. - mruknął osobnik, siadając obok niej. Spojrzała na niego mrużąc oczy.

- Ty jesteś Levi! - oznajmiła w nagłym przebłysku inteligencji.

- A ty jesteś schlana. - odpowiedział Levi. - Czemu zdjęłaś kurtkę? Jest zimno.

- Mi ciepło. - uśmiechnęła się głupawo.

- Bo jesteś pijana. - westchnął, rozglądając się. - Gdzie twoja kurtka?

Dziewczyna wychyliła się za krawędź i spojrzała na położony kilkanaście metrów niżej chodnik z bezgranicznym smutkiem w oczach.

- Spadła. - odparła.

- Jasna cholera, dobrze że ty jeszcze nie spadłaś. - mruknął zdejmując swoją kurtkę od munduru i narzucając ją Larze na ramiona. Od razu po jej ciele rozeszło się prawdziwe ciepło, a nie podłe złudzenie wywołane procentami we krwi. - Jak się rozchoruję, to będzie twoja wina.

- Zawsze tylko moja wina. - oznajmiła pijackim głosem, unosząc do ust butelkę piwa.

- O nie, tobie już starczy. - kapitan wyrwał jej alkohol z ręki, i odstawił po swojej prawej stronie, tak, żeby go nie sięgnęła. Majacząc coś nie do końca zrozumiale nawet dla siebie samej, sięgnęła po trunek, praktycznie kładąc się na mężczyźnie.

- Nie dostaniesz. - powiedział twardo, łapiąc ją za ramiona i zmuszając do ponownego powrotu do prostego siadu. Niestety, stężenie alkoholu we krwi dziewczyny było już na tyle duże, że niebezpiecznie przechyliła się do przodu.

- Cholera. - mruknął mężczyzna, podtrzymując ją i tym razem siadając tak, żeby mogła w miarę stabilnie oprzeć się o niego. Dla pewności, że nie zleci z dachu, objął kadetkę ramieniem. - Już. Siedź spokojnie.

- Leevi... - zaszlochałś, opierając się mu głową o klatkę piersiową. - Leviiii... ja nie chcę do Żandarmeriii...

- Tak. - powiedział sucho. - Wiem.

- Oni zabili mi tatę... i zerwali paznokcie... ja nieee chcę...

- Uspokój się.

- Ja nie chcę zostawiać Jeana i Sashyyyyy... - zawyła. - Ani Erwina... i ciebie też nie zostawię... taki faajny jesteeeś...

- Lara, to co mówisz nie ma sensu. 

- Ma. - prychnęła. - Może jestem... pijana... ale wiem co gadam, jasne?

- Właśnie, że nie wiesz. 

- Jesteś... - zmrużyła oczy, szukając w głowie słowa. - ...durny.

- Przed chwilą mówiłaś, że fajny.

- Bo ty jesteś... fajny i durny... na raz. - wymamrotała. - I uroczy. Levi... zrób tak żeby... mnie nie było tam! - wskazała zamaszyście w kierunku stolicy. - Tylko tam! - pokazała przeciwną stronę. 

- Pogadam z Erwinem. - westchnął. - Żebyś została w naszym korpusie. Bo nie jestem pewien czy twoje groźby go przekonały.

- Dziękuuuję! - dziewczyna wtuliła się w niego mocniej. 

- Tak. Ogarnij się, Smith. I bądź już cicho, dobra?

- Levi... zdrzemnę się... moment... obudź mnie za... za zaraz. - ziewnęła. Zanim usłyszała co odpowiedział, zasnęła.

A co odpowiedział?

Taki drobiazg.

Banał.

Tak cicho, że sam ledwo się usłyszał.

"Nie pozwolę ci odejść."


~~ Gdzieś w Stohess, 48 lat wcześniej ~~


- Kenny, jeszcze raz tak trzaśniesz to tynk odpadnie i właściciel nie będzie zadowolony. - Keegan wyjrzał z kuchni, nadal trzymając w dłoni wycierany widelec. - Jak pierwszy dzień? - dopytał z najbardziej dobrodusznym uśmiechem świata.

Kenny tylko pociągnął nosem i przetarł oczy rękawem, po czym rzucił plecakiem gdzieś w kąt. Ciągle nie patrzył na opiekuna, mając nadzieję że ten nie zauważy jego łez.

- Źle. - burknął tylko, starając się uspokoić drżący oddech, po czym zajął się kopaniem plecaka. Nie powinien tego robić, wydali większość oszczędności na zakup porządnego, skórzanego tornistra i tych durnych prasowanych w kant ubrań. Keegan nie chciał żeby Kenny odstawał od innych dzieci pod tym względem.

Mężczyzna westchnął i odłożył widelec na stół. Młody Ackermann nawet nie zorientował się kiedy został uniesiony pod pachy i posadzony na trzeszczącej sofie. 

- Już, nie ma się co wstydzić płakania. - powiedział spokojnie brunet, wycierając mu łzy chusteczką. - Powiedz co się stało, ktoś ci dokuczał?

Chłopak tylko pokręcił głową i z gniewem zabrał chustkę.

- Dzieciaki są w porządku ale nauczyciel jest beznadziejny. - wydusił, a przy smarkaniu nosa mankiet jego koszuli zjechał trochę w dół, ukazując czerwone pręgi na przedramieniu. Keegan zmrużył oczy i podwinął rękawy chłopaka, dokładniej przyglądając się piekącym śladom.

- Dostałeś witką?

- Bo przeszkadzałem.

- A mówili że to dobra szkoła. - brunet wziął dzieciaka za rękę i poprawił mu włosy. - Chodź ze mną skarbie, przegadam to z nauczycielem. Na pewno uda nam się dojść do porozumienia.

Kenny nie był skłonny pokazywać się na ulicy w takim stanie ale nie miał za dużego wyboru. Wiedział też że jego opiekun niedługo musi iść do pracy więc nie chciał zajmować jego czasu tą bezsensowną gadką z nauczycielem, ale znał go na tyle żeby wiedzieć że nie odpuści. Szybko więc wyszli z rozpadającej się powoli kamienicy i przeszli kilka przecznic aż trafili przed schludny, ładnie wykończony budynek będący najbardziej polecaną szkołą w Stohess.

Keegan dał chłopakowi się całkowicie uspokoić jeszcze przed wejściem żeby nie roztrząsał tego, jak zwykł mówić, "poniżenia" kolejne dziesięć lat. Niestety nauczyciela nie było w sali a korytarze zdążyły opustoszeć, więc Ackermann podjął ciężką decyzję zaprowadzenia starszego mężczyzny prosto pod owiane grozą drzwi pokoju nauczycielskiego.

- Dobrze wyglądam? - dopytał brunet, poprawiając żabot. 

- Trochę biednie.

- A ty trochę smutno, ale zaraz to naprawimy. - uśmiechnął się, po czym bez pukania wszedł do pokoju który ku zdumieniu Kennego (poza wielkim stołem pośrodku) niemal niczym nie różnił się od klasy. - Który to? - zapytał przyjaźnie.

Wskazany palcem przez dzieciaka nauczyciel niemal od razu odezwał się z niesamowitą pogardą w głosie, a reszta wróciła do swoich spraw.

- Dobrze że ktoś przyszedł, nie jestem pewien czy nasza szkoła jest miejscem dla tego chłopaka. To dopiero jego pierwszy dzień a już... - nie dokończył, bo Keegan nie zwracając absolutnie żadnej uwagi na jego słowa postąpił parę kroków w kierunku belfra. Po drodze wziął zawieszoną koło drzwi na kołku witkę, z gracją zakręcił nią młynka po czym gwałtownie się zamachnął.

Cienkie i giętkie drewno niesamowicie głośno zaświstało w powietrzu, ale jeszcze głośniejszy dźwięk wydało uderzając w twarz nauczyciela z taką siłą, że na skórze od razu pojawiła się krew. Kenny aż się wzdrygnął, pierwszy raz w całym swoim dziecięcym życiu widząc u opiekuna jakikolwiek przejaw agresji, ale zaraz potem jego twarz rozjaśnił uśmiech zwycięstwa.

Tymczasem nauczyciel z krzykiem próbował uniknąć kolejnego ciosu ale przy próbie wstania spadł z krzesła, więc kolejne razy otrzymał półleżąc na podłodze. Przy piątym czy szóstym witka pękła z trzaskiem, a w międzyczasie kilku innych belfrów zdążyło podnieść się na nogi i zacząć coś krzyczeć, ale nie odważyli się pomóc koledze.

- Pan wie że takie coś możemy zgłosić do Żandarmerii? - wrzasnęła jedna z nauczycielek, a inna podała leżącemu koledze chusteczkę żeby starł krew z ciągnącej się przez pół twarzy rany.

- Powodzenia. - odpowiedział Keegan z niezawahanym spokojem, doskonale zdając sobie sprawę z tego że żaden mundurowy nie raczy nawet spojrzeć na donos. - Skoro tak chcecie uczyć Kennego posłuszeństwa, ja tą samą metodą nauczę was żebyście nie podnosili na niego ręki. 

- Pan nie porównuj nauki dzieciaka do napaści na człowieka! - wykrztusił zakrwawiony mężczyzna.

- To nie jest nauka, a pobicie dziecka niczym nie różni się od pobicia ciebie. To taki sam człowiek.

- To placówka edukacyjna a on ciągle przeszkadzał w zajęciach! Takie są metody!

- Cóż. Więc zmień je jak naszybciej bo kolejnym razem mogę stracić cierpliwość. - rzucił jeszcze, łapiąc wciąż szczerzącego się Ackermanna za rękę i wyprowadzając go z pomieszczenia. - Chciałbyś zmienić szkołę? - dopytał, gdy już opuścili budynek.

- A w życiu! Teraz chcę codziennie patrzeć na jego mordę! - zaśmiał się chłopak, z rozbiegu przeskakując płot.

- Jesteś czasami niepokojący. - brunet roześmiał się najbardziej pogodnym śmiechem jaki można sobie wyobrazić. - Chodź, kupimy ci kilka ciastek po drodze do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro