Rozdział 19

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Close you eyes, have no fear, the monster's gone, he's on the run and your daddy's here. Beautiful Beautiful beautiful Beautiful boy...

Keeganowi weszło w zwyczaj śpiewanie kołysanki jeszcze nawet kilkukrotnie, mimo że widział wyraźnie że Franz już zasnął. W końcu nie można było ryzykować że po odejściu dwa kroki od jego łóżka dziecko otworzy te swoje ślepia i zapyta dlaczego przestał śpiewać.

Trzeba było odczekać sporo czasu i wyjść z pokoju jak najciszej. 

A wtedy wcale nie było lepiej, bo musiał rozmawiać z Kuchel, która pewnie za jakiś czas doprowadzi go do zawału tym pojawianiem się za jego plecami.

I faktycznie, ledwo co zamknął za sobą drzwi od pokoju chłopca, ona szturchnęła go w ramię, jednocześnie atakując karcącym szeptem.

- Idź już spać, znowu nie sypiasz.

- Śpię jak ty śpisz więc tego nie widzisz, poza tym porozmawiajmy na dole, Franz dopiero zasnął a ja mam już zdarte gardło. - wyszeptał, kierując się do schodów. Dopiero po tym jak zszedł kilka stopni zorientował się że dziewczyna za nim nie poszła, i tylko wgapia się w niego opierając o balustradę schodów zaczynających się na piętrze.

- Dalej go szukają? - zapytała.

- Tak, z tego co mi wiadomo to odkąd się o nim dowiedzieli nie przestają.

- To dlaczego nie uciekniemy?

- A gdzie, za Mury? Tam będzie jeszcze gorzej, ale świat tutaj jest strasznie mały. Nie da się uciec.

- Nawet do Podziemi?

- Poumieracie mi w Podziemiu. I jest tam brudno.

- Kenny tam łazi i żyje.

- A wasz dziadek i Franz mają problem z oddychaniem. Kuchel skarbie, Kenny ma obywatelstwo, jest młody i zdrowy więc nikt mu go nie zabierze, co innego z resztą. Jak czuje się źle wraca na powierzchnię, poza tym zaczął sam tam chodzić dopiero na studiach. Co innego tam zaglądać, co innego mieszkać. Nie ma słońca, nie ma trawy, trudno zarabiać a łatwo zachorować i umrzeć. Poza tym to ułatwiłoby im znalezienie Franza, myślę że zamykając się na tak ograniczonym obszarze bardzo byśmy im pomogli.

- To co planujesz? 

Mężczyzna oparł się plecami o ścianę, krzyżując ręce na klatce piersiowej.

- Nie wiedzą tak dokładnie kogo szukają, wiedzą że to ktoś z klanu z czarnymi oczami. - powiedział powoli, unosząc w jej kierunku spojrzenie.

Spojrzenie kompletnie czarnych tęczówek, które odziedziczył po nim Franz.


**********************************************************************************************


Tak na dobrą sprawę, dopiero trzy miesiące po egzekucji Keegana, dzieciak zwany Diabłem ze Stohess zrozumiał, jak bardzo nie znał życia, i jakie "plecy" zrobił mu ojciec. Kiedyś szlajał się po mieście ze swoją bandą, kradł gigantyczne (w swym mniemaniu) sumy, albo bawił się zastraszając dzieciaki. Stał obok biurka taty, z zafascynowaniem patrząc na wypełniane przez niego papiery, rejestrował każdy ruch i słowo członków gangu, uczył się strzelać, walczyć nożem i przede wszystkim kombinować. Uważał, że wie, co to znaczy żyć.

Ale od dnia, w którym Keegan zawarł z Żandarmerią umowę: jego życie, w zamian za spalenie wszelkich akt dotyczących jego rodziny i nadanie nowych tożsamości. Wszystko się zmieniło. Mężczyzna poszedł na szafot, przepisując na syna wszystko, co kiedykolwiek posiadał. Jednak od sekundy w której deski usunęły mu się spod stóp, a pętla zacisnęła na szyi, życie Franza wykonało dramatyczny półobrót, tylko po to, by z rozmachem kopnąć go prosto w ryj.

Już pierwszego dnia od kiedy został sierotą, został wyrzucony ze slumsów. Szajka znała go, i słuchała póki Keegan żył. Ale teraz dobitnie wyjaśniono małemu, że żadna gromada nieokrzesanych opryszków nie zechce ośmiolatka jako swojego przywódcy. Młody chłopiec wolał przeczekać tę burzę, i wrócić aby odebrać co mu należne, gdy podrośnie i nabierze sił. 

Jednak źródło dochodu zostało odcięte, a oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Większość pożerał czynsz, ale leki Franza kosztowały naprawdę kosmiczne kwoty. Był pewien, że pieniędzy nie starczy nawet na pół roku. A musiał utrzymać nie tylko siebie. Więc robił, co mógł.

Nie miał możliwości, aby kraść. Szajka zapewniła mu opinię, przez którą wszyscy kupcy unikali go jak ognia, nie był wpuszczany do sklepów, a na bazarach obrywał kijem. Bramy szkół nagle się zatrzasnęły. Wejście do slumsów groziło śmiercią. Wszystko co cenne w domu zostało sprzedane, dom zajmowali żandarmi, a on obecnie rezydował w małym, ciasnym mieszkaniu w jakiejś kamieniczce. Musiał więc pracować.

Jaką pracę obrzydliwie bogaci ludzie zlecają dziecku?

Najcięższą.

Młody wstawał o piątej rano, ubierał się przegryzając czerstwy chleb, i ignorował poranną dawkę leków, żeby nie wydawać na nie pieniędzy. Potem, wpół do szóstej stawiał się w teatrze, gdzie sprzątał, przygotowywał instrumenty, zszywał kostiumy i usługiwał aktorom do momentu pierwszego spektaklu o godzinie ósmej trzydzieści. Podczas trwania sztuki, biegł do oddalonej o kilka ulic drugiej pracy. Przez dwie godziny stał przy wrzących kotłach w których farbowały się skóry, mieszając, piorąc, rozwieszając i susząc je w piekielnie gorącym pomieszczeniu, pełnym toksycznych, schemizowanych oparów. Dusił się wtedy często, pluł krwią, a oczy mu łzawiły, ale nie brał tabletek, były za drogie. 

Gdy skończył, wracał do teatru, samodzielnie sprzątając całe sale, odlepiając resztki jedzenia od podłóg, zapierając kostiumy i fotele, składając instrumenty i je naprawiając. Szorował mopem marmurowe podłogi, w między czasie pisząc rozkład spektakli i uspokajając zirytowanych klientów.

Wybijała dwunasta, kiedy chował wszystko do schowków za sceną, i przegryzając noszoną w kieszeni suchą bułkę, na złamanie karku pędził do budynku w którym znajdował się miejski oddział Żandarmerii. Tam jego obowiązkiem było najpierw posprzątanie w pokojach zazwyczaj schlanych wojskowych, złożenie im ubrań, wypranie mundurów, wymiana pościeli, umycie okien i podłóg. Potem szedł do kuchni, i robił tam za pomoc. W żadnym razie nie gotował, jego rola ograniczała się do chaotycznego biegania od kucharza do kucharza, nosząc im to o co poprosili, i wyrzucając worki cuchnących odpadków.

Kiedy żołnierze jedli, zmywał garnki i patelnie w lodowatej wodzie, a potem musiał uporać się też ze wszystkimi naczyniami. Gdy skończył robotę w kuchni, czyścił jeszcze w budynku łazienki, od prysznicy po same kible. Zaciskał wtedy zęby, powtarzając sobie w duchu, że to nic. Da radę, i kiedyś, za wiele lat, pokaże tym gnojom na co zasługują.

Kończył to o szesnastej, i zawsze brał potem prysznic, szorując się jak tylko mógł. Niewiele to dawało, bo kwadrans później stawiał się już na przystani, pomagając przy rozładunku promu. Trafiał głównie na łodzie przywożące ryby, które to potem, razem z innymi pracownikami, obierał z łusek i filetował. Czasami za dodatkowe psie pieniądze zostawał po godzinach, żeby wyszorować pokłady promów i kutrów. 

Po wszystkim nieznośnie śmierdział rybą, ale miał czas tylko na to, żeby pobieżnie umyć ręce w rzece albo miejskiej fontannie. W końcu zaraz potem musiał już być w jednym z gorszych barów, gdzie od dwudziestej pierwszej do północy latał w te i z powrotem z kuflami piwa, albo opróżniał cuchnące spluwaczki i zmywał z podłóg przeżuty tytoń.

W ciemności spotykał się z Paulem i resztą pod tym barem. Nie płacił im już, tylko zabierał to, co sami ukradli, grożąc im nożem. Potem, około pierwszej w nocy, bez słowa wracał do mieszkania, biorąc krótki, zimny prysznic (ciepła woda kosztowała). Na pytania, jak było, odpowiadał zdawkowo "w porządku", żeby nikogo nie martwić, wkładał zarobione pieniądze do kasetki w szafie, i padał na łóżko jak zabity.

Dziennie zarabiał około trzydziestu koron.

Dodając do tego dochód jedynej rodziny, wychodziło około tysiąca dwustu koron na miesiąc.

Czynsz wynosił osiemset pięćdziesiąt.

Jeden porządny obiad - trzydzieści.

Bochenek chleba starczający na jeden dzień - dziesięć. 

A gdzie leki, picie, jakieś ubrania...

Więc jadł resztki z barów, nie brał leków i mył się w lodowatej wodzie. Momenty, w których miał kilka minut przerwy, bo prom nie przypłynął, bar był zamknięty, albo teatr nie wystawiał żadnego spektaklu, Franz wykorzystywał na rozgorączkowane myślenie o tym, jak wrócić do szajki jako przywódca. Ale czasu było za mało, o wiele za mało.

Jednak wierzył w to, że mu się uda. Dużo rozmawiał z ludźmi z którymi pracował, potrafił zrobić z nich swoich posłańców, od nich dowiadywał się co słychać w slumsach. I rozpracowywał system gangu.

Powolutku, wierząc, że mu się uda. Wystarczy że zaufają mu na tyle, żeby przyjąć go do najniższej kasty, a on już w miesiąc obejmie miejsce za starym biurkiem ojca.

***********************************************************************************************

- Generalnie ten sznurek musi być naprawdę cienki, bo inaczej, nawet przy takim wietrze jak teraz... - trajkotała Lara, siedząc na jakiejś skrzyni po murem twierdzy, i z wprawą rozplatając grubą linę, tak, aby uzyskać wystarczająco lekki kawałek włóczki. Levi słuchał jej, jednocześnie zaplatając uzyskaną linkę na starej, drewnianej szpuli od nici, i zastanawiając się, co właściwie odwala.

Robi chrzaniony latawiec.

Znaczy nie, latawiec zrobiła Lara, mocując na przypominającym krzyż szkielecie z cienkich patyków naprawdę spory kawał pergaminu. Kapitan nie miał nawet minimalnego pojęcia, na temat puszczania latawca, więc tym samym nie bardzo wiedział, w jaki sposób mógłby pomóc. Jak dobrze, że nie musiał mówić tego dziewczynie. Ona po prostu widziała to po jego zachowaniu, i sama zorganizowała mu zajęcie.

To było kolejną zaletą przebywania z Larą. Zdawało się, jakby znał ją od zawsze, tak dobrze go rozumiała. Nie musiał się odzywać, żeby wiedziała o co mu chodzi. Było mu to niesamowicie na rękę. Nie lubił przyznawać się do niektórych faktów nawet przed samym sobą, a tym bardziej opowiadać innym o tym, że czegokolwiek nie wie albo nie potrafi. Uznawał się za osobę niezależną i pozbawioną słabości, był dumny i nie zniżyłby się do proszenia o pomoc.

Szczęście w tym, że nie musiał o nic prosić, a i tak to dostawał. Tak, towarzystwo młodszej siostry Smitha było wyjątkowo przyjemne. Nawet, jeżeli praktycznie zmusiła go do robienia jakiegoś idiotycznego latawca.

- Levi! - z zamyślenia wyrwał go nie tyle głos blondynki, co szarpnięcie sznurkiem, który automatycznie nawlekał. Spojrzał na trzymającą latawiec dziewczynę, unosząc brwi.

- Co? - zapytał rozkojarzony.

- Zupełnie mnie nie słuchasz. - oświadczyła, przekrzywiając głowę i patrząc na niego z rozbawieniem. Zawsze miała takie ładne oczy, w których nieskazitelny błękit przeplatał się z czystą szarością, tworząc iluzję letniego nieba tuż przed burzą?

- Nie słucham. - przytaknął, próbując wrócić do trzymanej w dłoniach szpuli.

- A dlaczego?

- Jesteś irytująca, wiesz? W kółko tylko "czemu", "dlaczego", "po co"... - przewrócił oczami. - Oszaleć można.

- Jesteśmy w Zwiadowcach. Każdy z tego korpusu jest szalony. Nie jesteś wyjątkiem.

- Nieważne. - powiedział sucho, kolejny raz podejmując usilną próbę dokończenia nawlekania sznurka. Niestety, świeżo awansowana pani porucznik znów szarpnęła linką.

- Co tym razem? - zapytał.

- Nie słuchałeś, to powtórzę. Koniec jest już przywiązany do latawca. - zeskoczyła ze skrzyni, prezentując posklejane patyki i papier. - Nie zwijaj tego. Gdzie z nim idziemy?

*********************************************************************************************

Hanji powolutku zaczynała rozumieć, że mimo długiej przyjaźni, która łączyła ją z Erwinem, tak naprawdę w życiu nie posądzałaby go o takie zachowanie. Coś ewidentnie jej się nie zgadzało. 

Generał był osobą, która zdawała się widzieć więcej. Miał plan na absolutnie każdą ewentualność, wzbudzał zaufanie, ale bywał też kompletnie wypranym z uczuć, zdolnym do manipulacji sukinsynem. Zawsze siedział w tych swoich papierach, zawsze niesamowicie spokojny, snując setki spisków, planując każdy ruch z wyprzedzeniem, i jednocześnie mocno stąpając po ziemi. Znał na wylot każdego ze swoich ludzi, i Hanji miała podejrzenia, że ma na każdego z nich plan od momentu w którym zobaczył ich jako kadetów na placu.

Dlatego też było kompletnie niemożliwym, żeby osoba tak inteligentna, i pełna troski względem młodszej siostry, nie zauważyła tak niesamowitej zmiany.

Owszem, pułkownik w pewnym momencie bała się, że przesadziła z tym wyzwaniem. Ale była niemal kompletnie schlana, i ledwo co to pamiętała. Cieszyło ją to, że Lara, względnie trzeźwa, nie przystała na spełnienie jej idiotycznego żądania. W końcu gdyby od tak pocałowała Levia, ten już w życiu by się do niej nie odezwał.

Niemniej, Hanji z wielką przyjemnością obserwowała powoli budującą się relację pomiędzy tą dwójką. Tak jak teraz, gdy siedząc na parapecie wpatrywała się w ich sylwetki, do momentu w którym te nie zniknęły w lesie. Gdy w końcu to nastąpiło, pułkownik przekierowała wzrok na Erwina, stojącego przed wysokim do samego sufitu, zapełnionym papierami regałem, i wyraźnie czegoś w nim szukającego.

Kobieta chrząknęła znacząco.

- Możesz po prostu powiedzieć. - odparł generał, nie odrywając wzroku od półek.

- Nie sądzisz, że Lara i Levi spędzają ostatnio dużo czasu razem? - wyrzuciła z siebie szybko, na jednym oddechu.

- Nawet bardzo dużo. - pokiwał głową. Okularnicę zaskoczyła ta reakcja, więc dopiero po chwili zaczęła mówić dalej.

- Myślisz że coś tam wiesz... zaiskrzy? - zapytała wprost. Mężczyzna oderwał się od mebla, i spojrzał na towarzyszkę pełnym zwątpienia wzrokiem.

- Nie wiem. - przyznał szczerze. - Prawdę mówiąc, zdziwiło mnie samo to, że się nie pozabijali. - w zamyśleniu splótł ręce na klatce piersiowej. - W dodatku są zupełnie sprzeczni charakterami, a jednak mają podobny temperament... zupełnie nie pojmuję, jak się dogadują.

- Ja cię prosiłam o opinię, czy o portret psychologiczny? - wyrwała się zirytowana Hanji, ale Erwin uciszył ją gestem dłoni.

- Spytałaś o to, czy coś zaiskrzy. - sprostował. - A to akurat wiedzą tylko oni.

- No, ale co TY o tym myślisz?

- Zasadniczo, nie mam wiele do powiedzenia w tym temacie. Lara to moja siostra ale... dość boleśnie ostatnio sobie uświadomiłem, że jest przecież dorosła. To jej życie i jej wybory. A jeżeli już muszę pogodzić się z tym, że się w kimś zakocha, powiedz, mógłbym chcieć dla niej kogoś lepszego od Levia?

- Czyli... - wymamrotała Hanji analizując wypowiedź dowódcy. - Czyli nie masz nic przeciwko?

- Nie, ra... Hanji! - krzyknął, gdy pułkownik z impetem na niego runęła, zarzucając mu ręce na szyję. - Uspokój się.

Nie tyle uspokoiła się, co go puścila, przy akompaniamencie urwanych wrzasków i pisków skacząc po gabinecie. Erwin przewrócił oczami, wracając do wpatrywania się w regał. Nie był pewien, czy dobrze zrobił, dzieląc się z Hanji swoimi, w gruncie rzeczy, prywatnymi przemyśleniami.

Przynajmniej nie skłamał... do końca. Widział, ile czasu Lara i Levi spędzają razem. Na początku jakoś nie miał żadnych podejrzeń, wiedział że jego siostra traktuje większość osób w dokładnie taki sam sposób, jak Levia. Zaczął się niepokoić dopiero w momencie, kiedy to kapitan stał się jakiś taki... spokojniejszy? Bardziej rozmowny? W każdym razie, kiedy zaczął uciekać wzrokiem w stronę Lary, gdy była w pobliżu.

Jedynym problemem w myśleniu Erwina było to, że jakoś nigdy nie zaczął postrzegać siostry inaczej niż mniejszej i trochę bardziej wycwanionej kopii siebie. Właściwie sądził że korzysta z tego co ma będąc kobietą, i przez to jego umysł wykreował sobie wizję w której to cała sytuacja jest jakimś głębszym planem Lary, któremu on musi w pełni przytakiwać żeby nic nie zepsuć i udawać że to wszystko jest naprawdę.

Przez to że Smith zawarł to nieme porozumienie z siostrą tylko we własnej głowie i uznał za zbędne rozmowę o tym, jego myślenie kwitło w kompletnie innym kierunku. Był w stu procentach przekonany że Lara w życiu nie zwróciłaby na Levia uwagi w życiu codziennym, a jedynie postanowiła zrobić sobie z niego ochronę na czas przebywania w korpusie zwiadowczym. A że kapitan zachowywał się jakby nigdy kontaktu z kobietą nie miał, to widocznie uznała że rozkochanie go w sobie jest najlepszą możliwą taktyką.

A Erwin był w stu procentach pewny, że gdyby faktycznie kapitan się zakochał, chroniłby Larę nawet za cenę życia.

I to w zupełności mu wystarczało.

***********************************************************************************************

- Jesteś naprawdę beznadziejny w puszczaniu latawca. - stwierdziła głośno, tak, żeby Levi na pewno ją usłyszał.

- No co ty nie powiesz? - krzyknął pogardliwie z pobliskiego drzewa. Spojrzał na gałąź znajdującą się nad nim i podskoczył, podciągając się na niej.

Jako że brunet nie chciał być "na widoku", poszli na sporą polanę jakieś pół godziny drogi w głąb lasu, a Cezar z najwidoczniej uznał że zaszczyci ich swoim towarzystwem i zmartwiony ujadał pod drzewem. Niestety, żadne z nich nie wzięło sprzętu do manewrów przestrzennych, więc kiedy Levi swoim zupełnym brakiem talentu skierował latawiec na czubek drzewa, poprzez decyzję będącą wynikiem kłótni doszli do konkluzji, że to on ma tam wleźć.

- Jesteś latawcowym beztalenciem. - kontynuowała, z nadzieją że sarkazm jest akurat czymś co Levi rozumie.

- Dopisz mi do Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości. - odkrzyknął, wyszarpując latawiec spomiędzy cienkich gałązek, po czym zaczął złazić na dół. Nie było to łatwe, w związku z tym, że naprawdę porządnie wiało. W końcu, roztargany i zirytowany do granic możliwości Levi zeskoczył z drzewa, i podszedł do dziewczyny, gestem wskazując na spływające mu po twarzy krople, pewnie resztki porannego deszczu które spadły na niego z drzewa.

- Jestem brudny. - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Przez twoje idiotyczne zachcianki.

- No już, już. W końcu nikt nie karze ci ich spełniać, no nie? - uspokoiła go, wyciągając z kieszeni chusteczkę i wycierając mu deszczówkę z policzka. - Wiedz, że doceniam twoje poświęcenie.

- Nie gadaj jak Erwin.

- A gadam? 

-  Zupełnie tak samo.

- Przesadzasz. - zbagatelizowała, chowając chusteczkę i zabierając mu latawiec. Papier, z którego został zrobiony, był już wilgotny, więc nie wróżyła mu zbyt długiego żywota. Mimo to, po wypuszczeniu pod odpowiednim kątem, niemal natychmiast wzbił się  górę, targany silnymi podmuchami wiatru. Podała linkę Leviowi, który z obojętnością patrzył na tańczącą w powietrzu konstrukcję.

- Po co w ogóle to robimy? - zapytał.

- Bo nigdy nie puszczałeś latawca.

- No i? Nic ciekawego mnie nie ominęło.

- Ta, jasne. - wywróciła oczami. - A baśnie jakieś znasz? Bo niektórzy z korpusu, jak popiją, to porównują cię z Kopciuszkiem.

- Z kim?

- Taka laska którą siostry zmuszają do nieustannego sprzątania i innych takich, nagle pojawia się wróżka która wyciąga ją z tego syfu, a potem ona wychodzi za księcia. Bum, żyli długo i szczęśliwie.

- Ale ty wiesz, że idąc tą filozofią, to Erwin byłby wróżką?

- O Boże, nie. - zaśmiała się, zakrywając dłońmi usta. - O nie, ja już tego nie odzobaczę... - dodała, gdy jej najwyraźniej do końca zidiociały umysł podsunął wizję brata w skrzącym się kostiumie wróżki, pewnie jeszcze z tymi durnymi brwiami w złotym brokacie. Ten obraz rozbawił ją do tego stopnia, że po kilku chwilach panicznego łapania powietrza, była zmuszona przykucnąć łapiąc się za brzuch, bo ze śmiechu nie mogła utrzymać się na nogach.

- Leviii... - wydusiła. - Na zawsze zniszczyłeś Erwinowi autorytet w moich oczach. Dumny?

- Bardzo. - przytaknął, patrząc na nią z dezaprobatą. - Umiesz być czasami poważna, Smith?

- Nie. Tak. Kiedy muszę. - pokręciła głową, z trudem wstając, i ocierając z twarzy łzy rozbawienia. - A ty to mógłbyś czasem się trochę rozerwać, wiesz? 

- Ta, jestem sztywny jak kij od miotły. Hanji często mi to mówi.

- Ale weź, uśmiechnąłbyś się czasami. Tak wiesz, chociaż trochę. 

- Nie chcę.

- Dobra, rozumiem, musimy najpierw znaleźć ci powód do uśmiechu.

Oddaliła się o dwa kroki, z komiczną koncentracją przyglądając się kapitanowi. Był przystojny, nawet bardzo. Jaka szkoda, że się nie uśmiechał. Znaczy oczywistym było że nie można go do tego zmusić, nawet jeśli jakimś cudem jego pamięć mięśniowa zadziałałby i zdołała wymusić podobny do uśmiechy grymas na twarzy.

Jego twarz zwykle nie wyrażała absolutnie niczego, co, mimo że wiele można było się domyślić po jego gestach, nieco irytowało. Właściwie ta obojętna mina przylgnęła do niego do tego stopnia, że nawet Larze, jako osobie o niezwykle wyćwiczonej i barwnej wyobraźni, trudno było wyobrazić go sobie z uśmiechem. Ale coś w środku podpowiadało jej, że naprawdę dobrze by wtedy wyglądał.

- Możesz przestać gapić się na mnie jak na kretyna? - zapytał w pewnej chwili.

- Mam się gapić jak na wariata? - westchnęła, podchodząc do niego z powrotem. - Czy może jak na wyjątkowo kapryśnego, ale uroczego kota?

Kapitan otworzył usta, i może nawet by coś odpowiedział, tyle tylko że w tym momencie wielkie, ciężkie krople deszczu zaczęły opadać z nieba, odwracając jego uwagę. Parsknął więc tylko urażony, kiedy z dłoni wysunął mu się sznurek latawca, a ten wyrwał się odlatując w siną dal.

- Wracajmy już. - powiedział.

- Raczej nie zdążymy. - stwierdziła, patrząc w górę, na zasnute szarymi chmurami niebo, które nagle przecięła błyskawica. Cezar podbiegł do swojej pani kulać ogon, a ona dla bezpieczeństwa zapięła go na smycz, żeby przypadkiem w strachu nie poleciał w losowym kierunku z którego mógłby już nie wrócić.

- To przynajmniej postarajmy się nie zmoknąć. - wzruszył ramionami, łapiąc dziewczynę za rękaw, i ciągnąc pod najbliższe drzewo. W momencie, kiedy znaleźli się pod koroną rozłożystego klonu, rozpadało się całkowicie, tak jak to bywa z letnimi ulewami. Zaczynają się nagle, i urywają równie gwałtownie.

- Podobna pierwszą zasadą życia jest: nie chować się pod drzewami w czasie burzy. - powiedziała z uśmiechem. Ta, zasada życia.  W szkole nikt nigdy nie uczy dzieci, jak opłacić rachunki, walczyć o swoje po sądach, albo w jaki sposób się obronić. Uczy się propagandy, której większość nie rozumie, i którą nauczyciele też mają gdzieś. Za to przez lata szkolnictwa, każdy zawsze powtarza: nie chowaj się po drzewami w czasie burzy, i nie zostawiaj szklanych butelek na suchej trawie.

Było to porąbane, i nijak nie przydatne w prawdziwym życiu, ale osiem tysięcy powtórzeń wżerało się dzieciakom w mózgi, powodując że nie pozbędą się tej idiotycznej wiedzy do śmierci, i jeszcze przekażą ją własnym potomkom.

- A wiesz jaka jest druga? Nie wyjeżdżać za Mury. - stwierdził Levi, nie odrywając wzroku od ciężkich kropli deszczu, które z łoskotem uderzały o ziemię, i spływały po liściach drzew. Dookoła panował przez to przyjemny szmer, łączący się z zapachem wilgotnej ziemi i świeżej trawy.

- A już w szczególności nie wyjeżdżać za Mury podczas deszczu. - dodał, ale Lara miała wrażenie że jest jakby nieobecny. Przygryzła dolną wargę, przypominając sobie rozmowę z bratem, i list wysłany krótko po fatalnej w skutkach wyprawie. 

Podeszła bliżej do kapitana, obejmując go i wtulając twarz w jego ramię. Zamknęła oczy i odetchnęłaś głęboko, kiedy ani się nie odsunął, ani nie wydawał się spięty pod wpływem dotyku. Levi ładnie pachniał. Nie miała pojęcia czym, ale mogłaby zrobić z tego jakieś perfumy. To byłyby najlepsze perfumy na świecie. Poczuła jak brunet lekko odwzajemnił jej uścisk.

- Ty to wiesz, prawda? - zapytał po chwili.

- Yhm. - przytaknęła. - Ale od teraz masz mnie.

- Tak?

- Tak, mimo że jesteś naprawdę wkurzającym, i pozbawionym poczucia humoru pedancikiem ze skłonnościami do agresji.

- Idiotka. - prychnął.

- Kretyn.

- Bachor.

- Dureń.

- Idiotka.

- Idiotka już była.

- A no tak. - mruknął. - Przyjdziesz do mnie dzisiaj?

- Jasne. 

***********************************************************************************************

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przestąpiła z nogi na nogę, rozglądając się po korytarzu, i  trzęsąc się z zimna. Ktoś pootwierał okna, i w zamku zrobiło się naprawdę chłodno. Zwłaszcza, kiedy stało się od dobrych kilku minut w samej piżamie przed drzwiami palanta, który chyba nie zamierzał otworzyć drzwi. Wzięła głęboki wdech żeby się uspokoić, i powoli wypuściła powietrze. Jeżeli tym razem Levi nie otworzy drzwi, po prostu sobie pójdzie, mając zupełnie gdzieś to, czy się wyśpi, czy nie. Chociaż powinien się wyspać, bo w przyszłym tygodniu mają mieć pierwszą wyprawę na którą jadą z Erenem, a kapitan ma go chronić...

Zirytowana zapukała do drzwi jeszcze głośniej niż poprzednio, teraz solidnie w nie waląc i czekając na jakikolwiek odzew, gdy usłyszała pośpieszne kroki. Na początku wkurzyła się jeszcze bardziej, myśląc że to Hanji. Fakt, lubiła ją, ale ostatnim na co miała teraz ochotę było słuchanie wykładu na temat Tytanów. Na szczęście zza zakrętu wyłoniła się dobrze znana drobna sylwetka.

- Gdzieś był? - zapytała nerwowo, krzyżując ręce na klatce piersiowej. - Masz pojęcie, jak tutaj wymarzłam?

- Było założyć kurtkę. - wzruszył ramionami Levi, podchodząc do niej i otwierając drzwi z klucza.

- Nie wiedziałam, że jaśnie pan będzie się gdzieś szlajał po nocy. - wywróciła oczami, razem z kapitanem wchodząc do środka.

- Jaśnie pan też tego nie wiedział. - wyjaśnił. - Petra mnie zaczepiła.

- Tak? I co chciała? - zapytała z nagłym zainteresowaniem, niemal natychmiast siadając na łóżku, i opatulając się kołdrą. Cała złość zniknęła jak ręką odjął, zastąpiona przez ciekawość.

- Nie wiem, nie bardzo jej słuchałem. - powiedział, zaglądając do szafy. Zdjął z półki zawieszony na sznurku klucz, i położył go na stoliku. - Zapasowy. Weź sobie rano i wchodź kiedy chcesz. A co do Petry, to chyba mówiła coś o jakimś treningu, że jej się sprzęt zepsuł czy coś... - kontynuował zdejmując mundur i składając go w kostkę.

Przez chwilę Lara zastanawiała się, czy uświadomić Levia względem tego, że Petra jest o niego zwyczajnie zazdrosna, i szuka sposobności żeby z nim pobyć. Ale przez momencik stwierdziła, że popatrzy sobie jeszcze na te jej nieudolne próby. Jednak zaraz potem dotarło do niej że o ile zabawnie jest patrzeć na dziwne, kończące się fiaskiem zachowania Petry, to będący w centrum wydarzeń Levi ma prawo wiedzieć co się dzieje.

- Podobasz jej się, chyba nawet się w tobie kocha. Wkurwia ją to że nie spędzasz z nią czasu więc szuka sposobności do rozmowy. Spokojnie,  jeszcze troszkę czasu i zaczniesz to wszystko rozumieć.

- Ale dlaczego ty musisz mi to mówić, a nie ona?

- Widocznie się wstydzi? Tego nie wiem i coś czuję że się z nią nie dogadam. - dziewczyna przez moment zastanowiła się czy jakoś nie pociągnąć tej rozmowy tylko i wyłącznie ze względu na to, że Levi słuchając obrócił się w jej stronę w rozpiętej koszuli. 

Nie było widać za dużo, ale miał ten charakterystyczny obtarty pasek na klatce piersiowej spowodowany ciągłym noszeniem sprzętu do manewru i bardzo ładnie zarysowane obojczyki. Do tego jakąś niewielką białą bliznę w okolicach mostka i kilka mniejszych na brzuchu, wyglądających tak jakby w ostatniej chwili unikał pchnięć nożem a ostrze tylko lekko zarysowało mu skórę.

- Pogadam z nią o tym za jakiś czas. Idę pod prysznic, zaraz wrócę. - oświadczył Levi, nawet na ciebie nią nie patrząc, po czym zabrał swoją piżamę i poszedł do łazienki. Oczywiście, nie zamierzała czekać. Już się naczekała pod drzwiami tego durnego pokoju. Dlatego wstała, wzdrygając się z zimna, i pogasiła kilka zapalonych świeczek. Gdy w pokoju zapanował kompletny mrok, biegiem wróciła do łóżka, z rozkoszą wpełzając pod ciepłą kołdrę. 

Poprawiłaś sobie poduszkę, i zadowolona zamknęła oczy. Było tak ciepło i przyjemnie, że kiedy Levi wyszedł z łazienki, była już w półśnie. Dlatego, gdy poczułaś uginający się pod jego ciężarem materac, zareagowała jedynie zirytowanym mruknięciem. 

- Oddasz mi poduszkę? - zapytał szeptem brunet.

- Weź se drugą. - ziewnęła.

- Jest w praniu. - wyjaśnił. - Oddawaj. - dodał, zabierając jej poszewkę spod głowy.

- Jesteś wredny. - mruknęła. - Teraz ty będziesz moją poduszką.

- Co?

Zignorowała pytanie, kładąc głowę na klatce piersiowej mężczyzny, i z sennym uśmiechem wsłuchując się w miarowe bicie jego serca. Ciche, uspokajające uderzenia, nie świadczące o tym żeby się jakoś zestresował jak i bezapelacyjnie obalające wszelkie teorie krążące po korpusie, wedle których kapitan był potworem, mordercą bez serca. Kto to rozpowiadał takie idiotyczne rzeczy? Nanaba? Tak, chyba tak... Co za głupia dziewczyna. Ale jak ona to mówiła... Że z zabójcy nie da się zrobić żołnierza, i tylko czekać aż coś komuś zrobi. A przecież Levi nie był złym człowiekiem. Zresztą co ta debilka mogła wiedzieć, coś tam tylko o Podziemiach usłyszała... I potem od razu że potwór. Że szczur z kanałów. Pozbawiony serca i sumienia. 

- Levi... - powiedziała cichutko.

- Hm?

- Masz serce. Słyszę, jak bije.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro