Rozdział 32

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Jestem gangsterem. Jestem zajebistym, przystojnym facetem, którego wszyscy się boją, i mam mnóstwo kasy, i czego tylko chce." - myślał w swej dziecięcej ekscytacji Franz, w swym mniemaniu niesamowicie cicho przemykając się wąziutkimi, mokrymi od deszczu uliczkami slumsów. Zmieniał drogę gdy widział jakichkolwiek mogących mu zagrozić ludzi, przeskakiwał nad kałużami, i zupełnie bez potrzeby dociskał plecy do najbliższego muru, wychodząc z któregoś z kolei zaułka. Trzymał przy tym dłonie złożone tak, jakby trzymał w nich niewidzialny pistolet, groźnie mierząc nim w stronę zdezorientowanych, pijanych żuli leżących na schodkach melin do których nie wpuściły ich żony.

"O tak." - pochwalił sam siebie, gdy w alkoholowym majaku jeden z meneli uznał go za zagrożenie, i uniósł ręce. - "Jestem taki zajebisty."

Cóż, dzieci w wieku pięciu lat często wcielają się w postacie które podziwiają. Chłopcy z klasy najmłodszego obecnie Ackermanna (bo Erik miał czelność urodzić się tydzień wcześniej) przechodzili okres fascynacji bohaterami z książek.

Franz znał te książki, ale jakoś tak miał wrażenie że ci wszyscy pseudoherosi nie są tak fajni jak Keegan, który mu te opowieści czytał. I nie chodziło tylko o to, że ojciec chodził w mrocznym (zdaniem syna) płaszczu, z bronią przy pasku, wszyscy się go słuchali i mieli do niego szacunek. Chociaż musiał przyznać, był to ważny punkt bycia zajebistym rodzicem. 

Chodziło głównie o to, że książki prawie zawsze opowiadały dzieje mężczyzn, którzy byli co prawda super, ale opiekowali się tylko sobą, i robili te ekscytujące rzeczy żeby chronić własną dupę, więc ich charakter nie wynikał z wewnętrznej fajności. Franz był niemal pewien, że żaden z tych bohaterów nie potrafił budować fortów z koców i poduszek, ani nie robił grzanek śpiewając "Come Alive", nie mówiąc nawet o rzeczy tak prozaicznej jak bitwa na kije. Na pewno nie umieli też czytać strasznych historii przerażającym głosem, trzymając świeczkę pod brodą aby oświetlała twarz w karykaturalny sposób.

A Keegan umiał to wszystko. Miał nawet spray na potwory spod łóżka. Cóż za niesamowity i odważny człowiek.

Takie postrzeganie ojca sprawiło, że w oczach chłopca miał on rangę wyższą niż bohaterską, a dzieciak za wszelką cenę chciał się do niego upodobnić.

Jednym z ważnych punktów udawania Keegana było dla Franza śledzenie ojca w slumsach. Niestety, prawie zawsze kończyło się tym, że go gubił, i spędzał godzinę lub dwie na udawaniu gangstera. Gdzieś w tyle jego głowy tliła się ta świadomość, że tak naprawdę każdy go tu zna i tylko temu zawdzięcza fakt nie otrzymania sromotnego wpierdolu, ale wolał tłumić ten głos prawdy i uważać się za groźnego przestępcę.

"Jestem mrokiem, jestem super, jestem..." - potok narcystycznych myśli przerwała dopiero zaciskająca się na jego ramieniu drobna dłoń. - "... jestem chujowym gangsterem, skoro znowu jej nie zauważyłem."

Kuchel była bardziej przerażona niż zirytowana, gdy obróciła go w swoją stronę i przyjrzała się dziecięcej twarzyczce starającej się z całych sił udawać skruchę. 

- Franz, coś może ci się tutaj stać. - westchnęła, rozglądając się bojaźliwie. Kobieta miała poplamioną błotem i wodą sukienkę, niedbale spięte włosy i lekko dyszała. Musiała długo biegać i go szukać. Teraz naprawdę zaczynało mu się robić głupio.

- Tata mówi, że nikt nie zrobi nam krzywdy. - rzucił, nie wiedząc czy bardziej chce się usprawiedliwić, czy uspokoić Kuchel. Widział, że trzymała pistolet z tłumikiem, tak bardzo karykaturalnie wyglądający w drobnej, zadbanej dłoni, ale miał też świadomość że:

a) Pewnie nawet go nie naładowała, ponieważ nie wiedziała jak to się robi, ani gdzie tata trzyma naboje.

b) Nawet jeśli był już naładowany, nie potrafiłaby go przeładować.

c) Gdyby był gotowy do strzału, ona prędzej spanikowana rzuciłaby nim w przeciwnika niż kogokolwiek postrzeliła.

Kolokwialnie mówiąc, była absolutnie chujowa w kwestii samoobrony, mimo usilnych prób Keegana pragnącego nauczyć jej obsługi chociażby zwykłego hukowca, którym nawet Franz umiał się posługiwać.

- Nigdy nie możesz być pewny tego, co przyjdzie tym ludziom do głowy kochanie. - oznajmiła kobieta, ciągnąc go za rękę w kierunku domu, a chłopiec nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest stokroć bardziej przerażona od niego. Co sekundę się rozglądała, nerwowo machała dłonią z pistoletem, jakby starając pokazać się każdemu że ma broń, i całkowicie sprzecznie z prawem ulicy pozdrawiała stojących w grupkach narkomanów skinieniem głowy i uśmiechem, jakby licząc że zapewni to jej ich przychylność.

Chryste, ci ludzie byliby gotowi ją rozczłonkować i sprzedać na wagę jako dziczyznę gdyby mogło im to zapewnić garść dragów, po co okazywała przy nich jakąkolwiek słabość?

- Franz, skarbie?

- Hmmm?

- Widziałeś gdzieś może Kenny'ego?

Kenny bił się kwadrans temu z brodatym mężczyzną pod jednym z pubów, mocno krwawił z nosa i miał nadprute rondo kapelusza.

Było oczywistym że Kuchel będzie chciała pomóc bratu, a skończy się tak że dostanie od kogoś rykoszetem za jego długi, albo Kenny jej nawrzuca i znowu będzie płakała w domu. A Franz nienawidził kiedy przez kogoś cierpiała. Nie umiała co prawda się bić jak tata, ale malowała na ścianach jego pokoju śliczne obrazki, śpiewała mu kołysanki, grała na fortepianie i pokazywała jak może sam naprawiać sobie ubrania. Do tego przytulała go i pozwalała na inscenizowanie oblężenia za pomocą solniczki, sztućców i cukiernicy. Też byłą fajniejsza niż ci z książek.

- Nie widziałem.

- Oh, to może pochodzimy i go po...

Franz, niby przypadkiem właśnie wlazł w kałużę. Woda zachlupotała mu w butach.

- Wygląda na to, że jednak musimy iść do domu zanim się przeziębisz. - oznajmiła kobieta.

Tata byłby dumny z tego że Franz tak umiejętnie odciągnął ją od kłopotów. A bycie dzieckiem słabego zdrowia jest zajebiste.

***********************************************************************************************

W ograniczonym murami świecie wyjątkowo rzadko występowała zbieżność nazwisk. A powtarzalność kilku osób o tym samym imieniu i nazwisku była niemal niemożliwa, a jeśli już, najczęściej zamierzona, na przykład gdy młody szlachcic otrzymywał imię po ojcu.

Dlatego mimo zauważenia na obywatelstwie liter układających się w słowa Farlan  Church, Levi na początku nie chciał wierzyć, że chodzi o TEGO Farlana. Jego kruchą nadzieję na to, że jednak to pomyłka, rozwiały przedstawione w dokumencie dane. Drukowana rycina, mimo że nieco wyblakła, bez cienia wątpliwości ukazywała jego dawnego przyjaciela, imiona rodziców też się zgadzały.

Kapitan czuł, jak w gardle rośnie mu dławiąca gula. 

Korzystając z tego, że Franz nadal spał, mężczyzna wyciągnął z plecaka dopiero co włożoną tam teczkę z dokumentami. Bał się, że jeśli najpierw obudzi tego idiotę, nie będzie miał szansy na przejrzenie jego rzeczy, a nagle zapragnął dowiedzieć się, czy coś jeszcze może łączyć go z Franzem.

Większość stron jakie wpadły mu w ręce zawierało jakieś zeznania, godziny patroli żandarmerii czy ceny za transport żywności.

Ale ostatnia opiewała rachunki za kupowanie butli z gazem do sprzętu do manewrów. Z dokumentu wynikało, że zarówno zakup jak i dostarczanie ich do Podziemia były opłacane z góry przez parę lat.

O Sino przenajświętsza, przecież w całym Podziemiu tylko Levi, Farlan i Isabel używali tych butli, wykradając je z jakiegoś magazynu.

I nagle kapitan zaczął sobie uświadamiać, że nigdy nie zastanawiał się co te zapasy robiły w podziemiach. Ani dlaczego nikt nigdy budynku nie pilnował. Znikanie cholernie drogiego gazu nigdy nie było zgłaszane. Chryste, to nie była kradzież. Franz im tam te butle najzwyczajniej w świecie zostawiał, prawdopodobnie pod strażą której nie zauważyli, a która miała zezwalać na "włamania" tylko im.

Wszystkie sytuacje których z perspektywy czasu nawet nie zapamiętywał, albo które Farlan nazywał "szczęśliwym zrządzeniem losu" zaczęły być podejrzane. Żandarmi którym zabrali sprzęt do manewrów nie bronili się, nie próbowali ich zatrzymać, czy użyć sprzętu do ucieczki. Prawdopodobnie nie umieli ich używać. Jeden na pewno miał na ramieniu tatuaż taki sam jak ten Lary. Kurwa mać, oni nie byli z Żandarmerii, mieli ten sprzęt przynieść Leviemu pod nos nie wzbudzając podejrzeń, a kto im za to zapłacił było oczywiste.

Czy w Podziemu nie było za łatwo? Czy kapitan nie miał tam za dużego 'szczęścia'? 

Nie chciał już nad tym myśleć, chciał pierdolonych odpowiedzi.

Kopnął plecak w bok, i mocnym szarpnięciem za ramię zrzucił Franza z łóżka. Minęło parę sekund zanim mężczyzna boleśnie zajęczał i usiadł, trzymając się za miejsce uszkodzonego żebra. Chwilę potem przybrał swój najbardziej bezczelny uśmiech.

- Teraz będziesz odpowiadał na moje pytania, po pierwsze... - syknął przez zęby Levi, rzucając mu obywatelstwem w twarz. - CO TO MA BYĆ?!

Brunet ziewnął, z niechęcią patrząc na dokument. Natomiast kapitan wykorzystał te sekundy na zabranie wystającego spod poduszki glocka, i wycelowanie broni w rozmówcę. Był roztrzęsiony oraz zdesperowany na tyle, że był gotów uciec się do każdego możliwego rodzaju przemocy żeby tylko w końcu wszystkiego się dowiedzieć.

Niestety, zamiast oczekiwanego przerażenia, otrzymał tylko znudzone spojrzenie.

- Znałeś Farlana? - zapytał ostrym tonem Levi, dociskając lufę do czoła mężczyzny.

Franz, nie zwracając uwagi na to w jakiej sytuacji znajduje się obecnie, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Ta obojętność rozsierdziła kapitana jeszcze bardziej, palec który trzymał na spuście zaczął mu drżeć.

- Jeśli rozjebiesz mi łeb, to się niczego nie dowiesz. - zwrócił mu uwagę Ollsen, zapalając papierosa. Po paru dłużących się sekundach, Levi zmuszony był przyznać mu w myślach rację, ale dopiero po kolejnej minucie walki ze sobą odłożył broń na łóżko.

- Nie znałem gnojka. - westchnął Francesco. - Ale bez nich byś się kurwa nie ruszył. Udało mi się wyrobić wam to gówno, ale nie było was już w Podziemiu. Przepraszam.

Ackerman aż przysiadł na materacu, starając się przetworzyć w głowie tę wypowiedź. Myśli było jednak za dużo, by w jakikolwiek sposób je uporządkować.

- Nam? - zapytał ochryple.

- Yhm.

- Ale ich nie znałeś?

- Znałem ciebie. Trochę. Nie bardzo. Ale znałem. - Franz mówił szybko, zmieszanym, ale ostrym i bardzo urywanym tonem, przypominającym w jakiś sposób szczekanie.

- To czemu wyrobiłeś obywatelstwa?

- Za dużo kurwa powodów.

- Podaj jeden.

- Kuchel chciałaby lepszego życia dla swojego syna.

Czasami Levi myślał, że temat matki już jakoś w nim przysechł i przestał być drażliwy. Miał wrażenie że wracanie do tych paru wspomnień nie powoduje dziwnego uczucia pustki, a wręcz go uspokaja. Ale przez to że owych wspomnień było tak strasznie mało, gdy tylko pojawiła się szansa, każde z nich stawało się żywsze, i powodowało trudną do wyobrażenia potrzebę dowiedzenia się więcej na ten temat.

Mogło wydawać się to niedorzeczne, ale  tak samo ożywały pytania których przeciętna osoba z reguły sobie nie zadaje. W końcu ilu ludzi czasami obwinia się za to, że się urodziło? Nie ma się absolutnie żadnego wpływu na to że przychodzimy na ten świat, a jednak Leviemu zdarzało się wyrzucać samemu sobie, że przez niego życie matki stało się jeszcze cięższe. Zarabiała mniej, musiała go ukrywać dzielić się z nim jedzeniem, nie mówiąc o tym że nie miała pojęcia czyim dzieckiem był, a zarówno ciąża jak i poród w tamtych warunkach musiały być traumatyczne.

Nie pamiętał by Kuchel traktowała go jako problem, wręcz przeciwnie, starała się zapewniać mu wszystko co tylko była w stanie, ale chciał wiedzieć jak naprawdę się wtedy czuła.

- Skąd się znaliście? - spytał kapitan, wykonując nieokreślony ruch ręką.

Franz kilkukrotnie spazmatycznie powtórzył ten gest, na sekundę zamarł, po czym wrócił do karykaturalnego kopiowania ruchu.

- Chciała, żebym nauczył się grać na fortepianie. Mówiła że mam wielki talent, że zostanę wirtuozem. - wymamrotał. - Opowiem ci wszystko, kurwa przysięgam ci Levi, ale błagam daj mi to zrobić w Stohess.

- Bo?

- Bo tam jest stary dom, i cmentarz jest, i będzie mi łatwiej.

- Chce dowiedzieć się teraz.

- Nie.

- Postrzelę cię jeśli mi nie powiesz.

- Nie pokaże ci grobu matki jak mnie postrzelisz.

Po kolejnych parunastu minutach dyskusji, Levi musiał pogodzić się z gryzącą świadomością, że tym razem więcej się nie dowie. Udało mu się co prawda wymusić bardzo kruchą obietnicę, dzięki której w Stohess Franz miał odpowiedzieć mu na każde pytanie, ale kompletnie nie wierzył w to że mężczyzna jej dotrzyma. 

Szczęściem w nieszczęściu, dostał zapisany na skrawku papieru adres, pod którym miał dowiedzieć się wszystkiego, na wypadek gdyby Franz nie dożył momentu wyjaśnienia mu reszty faktów. Niestety, wszelkiego rodzaju prośby ani groźby nie przynosiły skutku, i tak po raz kolejny jedyne co pozostało, to czekać. I zaprowadzić tego debila na śniadanie, zaraz po tym jak trochę go skopał.

Wyszykowanie się zajęło mu zaledwie parę minut, podczas których ku rozdrażnieniu Levia Franz nieustannie machał ręką w geście jaki dłuższy czas temu wykonał kapitan.

- Możesz w końcu przestać? - warknął zirytowany.

Mężczyzna uśmiechnął się w niepokojący sposób.

- Kurwa, nawet nie wiesz jak w chuj bym chciał.

***********************************************************************************************

Były momenty, kiedy w Levim budził się jakiś dziwny rodzaj energii, którego nie można było nazwać szczęściem, a bardziej niesamowitą determinacją. Mało osób miało okazję zobaczyć go w takim stanie, a jeszcze mniej miało jakże niesamowitą możliwość zmiany jego słowotoku w jakiś rodzaj konwersacji. 

- Nie mogę się dogadać z tym człowiekiem. Czuję, że moglibyśmy rozmawiać, ale on nie chce współpracować. A przecież naprawdę umie rozmawiać z ludźmi, Hanji nawija tylko o nim, Erwin z nim gada, ci kadeci go kochają. Każdy oszalał na niego punkcie, a on unika tylko mnie. 

- Unika cie, bo nie lubi dopuszczać do siebie ludzi. Każdy go lubi póki go nie zna, a on naprawdę nie chce stracić tego uwielbienia i atencji. - odpowiedziała Lara, przyglądając się jak kapitan agresywnie pakuje swoje ubrania do torby. - Ale dowiedziałeś się czegoś w końcu?

Levi złożył kurtkę wojskową w kostkę najbardziej gniewny sposób jaki dziewczyna w życiu widziała, zupełnie jakby to ten kawał materiału był winny wszystkim niepowodzeniom jego życia.

- To wygląda tak, że na tę chwilę jestem pewny że znał moją matkę, a ona i jego ojciec się znali. I zaczynam się zastanawiać... - mężczyzna z zastanowieniem przysiadł na piętach. - Czy to nie są przypadkiem nasi wspólni rodzice. 

- Nie wiem, czy to jest możliwe. - Lara zmarszczyła brwi, i Levi już miał obrazić się za ignorancję wobec jego światłej teorii, ale dziewczyna wolnym krokiem podeszła do biurka, i wciągnęła z jednej z szuflad pomiętą kartkę oraz ołówek.

- Trzeba sobie to wszystko rozpisać. - mruknęła. - On jest od ciebie osiem lat starszy, a jego ojciec umarł jak Franz miał jakieś siedem czy osiem lat.

- Czyli teoretycznie mógłby być moim ojcem. - kapitan zostawił na wpół spakowaną torbę na podłodze, żeby pomóc w próbie poukładania tych informacji w logiczną całość. - Tyle że w lesie powiedział mi, że kiedyś zabił mojego ojca... Myślisz że mówił prawdę, czy powiedział to żeby coś ukryć?

- I tutaj jest problem, bo on czasami mówi irracjonalne rzeczy, ale albo tak sarkastycznie albo żartem że nie wiadomo co jest kłamstwem.

- Czyli nie mamy żadnych pewników?

- Oprócz ich wieku, data egzekucji jego ojca też musi być gdzieś w dokumentacji. Jeśli pomiędzy jego egzekucją a twoim urodzeniem było jakoś dziewięć miesięcy albo mniej, mógłby być twoim ojcem. A Franz bratem.

- A może przyrodnim bratem, tylko od strony matki? - zapytał powoli, zabierając dziewczynie ołówek z dłoni, i zapisując na kartce wiek Kuchel. Z tego co wiedział, ale wobec czego nie miał żadnej pewności, to miała około dwudziestu ośmiu lat gdy zmarła, a on sam miał wtedy trochę ponad cztery.

Wobec tego, gdyby Kuchel miałaby być matką nie tylko Levia, ale również Franza, musiałaby urodzić go w wieku szesnastu lat. 

Lara patrzyła na rozpisane przez kapitana obliczenia skubiąc kosmyk włosów.

- A Keegan to ile był starszy od twojej mamy? - spytała.

- A ile miał jak go powiesili?

- Tego akurat nie wiem, nie mam pewności. Obstawiam koło czterdziestki? Ale ciężko mi to stwierdzić. - westchnęła, poprawiając mankiety. 

Od powrotu ze szpitala coraz bardziej zdawała się zamartwiać i pozostawać w jakiegoś rodzaju stagnacji na coraz dłużej. I mimo że Levi doskonale widział, że stara się brać udział w rozwiązaniu jego problemu na ile tylko mogła, wyraźnie nie miała w tym momencie do tego głowy. Kapitan był pewien, że w Stohness da radę poprawić jej humor obiecanym rejsem, o ile będzie na to czas, ale póki co mógł tylko zapewniać ją że Erwin niczego się nie dowie a jej starzy znajomi nie żywią urazy. No i zbytnio nie wciągać ją w swój obecny problem.

- Na pewno wszystko ci powie, i wreszcie będziesz spokojniejszy. - powiedziała łagodnie, po dłuższej chwili milczenia. - Jeśli pomagał ci przez te wszystkie lata, na pewno bardzo cię lubi. Albo kocha, to uczuciowy człowiek, chociaż trochę szaleniec.

- A jak nie powie?

- To zamkniemy go w piwnicy aż powie.

Mężczyzna lekko uśmiechnął się w duchu, mimo że jego twarz wciąż pozostawała niezmiennie obojętna. Objął Larę, nieco przyciągając ją do siebie, i poczuł pewien rodzaj ulgi gdy odwzajemniła uścisk.

- Zabawnie by było gdyby się okazało że ja spędzałam czas z twoim bratem a ty z moim przez ostatnie lata. - mruknęła kobieta.

- To by znaczyło że mieliśmy się spotkać. - chwilę po powiedzeniu tego po plecach Levia przeszły zimne ciarki żenady. O Sino przenajświętsza, stało się. Zaczął zachowywać się jak bohater taniego romansu. Albo jak normalny mężczyzna który troszczy się o kobietę. Jednak druga możliwość nie przeszłaby mu nigdy przez myśl, więc już otworzył usta by zacząć się tłumaczyć, gdy przeszkodził mu huk drzwi otworzonych z takim entuzjazmem, że odbiły się od ściany i ledwo utrzymały się w zawiasach.

- MAM KURWA NADZIEJĘ ŻE PAMIĘTACIE ŻEBY SIĘ ZABEZPIECZAĆ, NO NIE? - krzyknął Franz, którego niemal zabiły pędem wracające na swoje miejsce po sromotnym jebnięciu w ścianę drzwi.

- RAZ W ŻYCIU! - odkrzyknęła Lara, odsuwając się od kapitana. - RAZ W ŻYCIU BYŁ MOMENT, MUSIAŁEŚ GO ZEPSUĆ!

Cóż, jemu naprawdę odpowiadało to wtargnięcie. Zaczynał czuć się zażenowany.

- Zamknij się kurwa księżniczko, nie ma czasu. Twój braciszek coś pierdolił że w Stohess zatrzymacie się w twoim starym domu, i ty wiesz że ja wiem że go dostałem i miałem nie wchodzić ALE wejście do piwnicy było na podwórku i jak coś jest możliwość że masz mały skład i fabrykę mety w tej piwniczce, uprzedzam nie wchodź tam z braciszkiem, pa spierdalam Mikasa chce przegryźć mi tętnice. -  powiedział brunet tak szybko, że mózg Levia potrzebował chwili żeby przetworzyć zawarte w wypowiedzi informacje. Jednak zanim to nastąpiło, Franz wybiegł, trzaskając drzwiami tak mocno, że tylko jakaś boska siła musiała utrzymać je w całości.

- Wyjaśnisz mi o co mu chodziło? - zapytał kapitan, przenosząc wzrok z drzwi na dziewczynę. 

I chyba nigdy nie widział jej tak ślicznie uśmiechniętej.

- Idiota z fabryką mety, ale nie możesz powiedzieć, że cię nie bawi. - powiedziała, unosząc wzrok. - Czasami to naprawdę uwielbiam Franza.

Wspomniany po imieniu Franz, który widocznie nie odszedł za daleko, uchylił drzwi i wsadził łeb do pokoju.

- Ja wiem.

***********************************************************************************************

- Świeczki.

- Czerwone świeczki.

- Po co czerwone?

- Bo czerwony to kolor kurwa pożądania, miłości, namiętności, nie wierzę że nie wzięłaś się za tych zjebów wcześniej, a jeszcze bardziej kurwa nie wierzę że z mojego kretyna taka kurewska niemota. - warknął Franz, wydmuchując kółeczka z dymu papierosowego.

- Przecież że się za nich wzięłam, ale czy wiesz jak ciężko umówić z kimś Levia? - oburzona Hanji poprawiła okulary.

- Nie no kurwa fakt. Odwołujemy świeczki, jednak będziemy ich tylko zostawiać samych sobie i pilnować żeby nikt kurwa nie przeszkadzał.

- To zrobiłam! Przepiłowałam im linki sprzętu żeby na siebie wpadli.

- Zakurwiście! Więcej takich akcji laska. Ja mogę to wszystko kurwa załatwić, jak będą ogarniali dom wyjebiemy gdzieś Erwina żeby zostali sami, najlepiej niech jak najwięcej będą sami, może podprowadzę gówniarza do jakiegoś jubilera i powiem mu żeby pierdolił jakie to pierścionki dla dziewczyny i jaka miłość od razu...

- Czy ty mówisz o oświadczynach?

- A czemu kurwa nie? Jesteście w zasranym wojsku, możecie zdechnąć w każdej chwili, po chuj czekać? Jakby się oświadczył Lara wiedziałaby że to na poważnie, a ze ślubem można czekać w chuj albo nie trzeba go brać. - oznajmił chaotycznie, wreszcie wstając z jej łóżka, i decydując się na poszukanie rzuconych gdzieś na podłogę spodni. - Pakuj dupę, zbieramy się do Stohess i jak tam zaczniesz pierdolić że zapomniałaś mikroskopu czy innego gówna to założę ci knebel. I ty tam pilnujesz Erwina, bo ja będę zajęty przez jakiś jeden dzień w chuj.

- Czym?

- Będę ćpał leki aż moi wymyśleni przyjaciele zamkną mordy.

Kobieta zaśmiała się, a Franz krótko jej zawtórował. Problem w tym, że żarty z urojeń nie sprawiały, że przestawał słyszeć to dziwne skrobanie o podłogę, jakby krok w krok chodziło za nim coś posiadającego zdecydowanie za długie i za ostre pazury.

***********************************************************************************************

Colt był pierwszym dzieckiem jakie Franz zagarnął z ulicy.

Pamiętał dzień, w którym siedział gdzieś koło latryn na podwórku kamienicy, i płacząc chował się za opartymi o ścianę budynku nadgniłymi drzwiami z wybitą szybą. Franz chyba wracał z którejś z latryn kiedy go zauważył. Gapili się na siebie przez długą chwilę, po czym mężczyzna zniknął w barze, tylko po to żeby po chwili wrócić z talerzem jajecznicy. I zapytał Colta czy jest głodny.

Potem brunet miał mnóstwo, z perspektywy czasu zabawnych sytuacji związanych z wychowaniem go. Franz łaził za nim z parasolką (z jakiegoś powodu Colt naprawdę źle reagował na słońce, dostając przedziwnych poparzeń), szył mu szaty z kapturami, nawet załatwił okulary z ciemnego szkła. Z uwagi na to że chłopak był pierwszy, cała reszta "zagarniętych" przez lata dzieciaków traktowała go jak najlepszego przyjaciela lub starszego brata, w zależności od wieku.

I właśnie przez to, to rezydencja Colta, którą przejął po śmierci ojca, stała się miejscem "zebrań nadzwyczajnych". Ivo je tak nazwał. Było co prawda kilka lepszych propozycji, ale Iva nie dało się przekrzyczeć.

Owe zebrania zwykle kończyły się lunchem, wypominaniem kto jeszcze ma ojca który go wyjebał, narzekaniem na owych ojców, czytaniem listów od Erwina zabawnymi głosami i sporządzaniem list rzeczy które potrzebuje Poczekajka. Jednak dzisiaj zbieranina podrostków którym Franz uratował życia, miała doprawdy NADZWYCZAJNY powód by się spotkać.

- To jest powiadomienie o zgonie, mówię wam. - oświadczyła Susan, co spotkało się z niejednoznacznym pomrukiem reszty.

- Oj durna ty, na wiadomości o zgonie by się nie podpisała. To list do nas jest. - klasnął Ivo. - Znaczy do ciebie Colt, ale rozumiesz, DO NAS! OD LARCI!

- Na następnym zebraniu możemy złożyć petycję o wyrwanie mu jęzora? - Tommy próbował za wszelką cenę poprawić sobie szelki, ale jedna z nich odstrzeliła mu w twarz.

- Więc kto obstawia testament? - dopytał Colt, i zaczął liczyć podniesione do góry ręce.

- Otwórz to kurwa po prostuuuu. - Kuglarz machnął manierką, i miał przystawić ją sobie do ust, ale Luzie wyrwała mu ją z ręki. - Ej! Czemu dyskutujemy zamiast sprawdzić, co?

- Bo ona z naszymi listami się nie śpieszy. - szatynka sama pociągnęła z manierki, po czym oddała ją właścicielowi. - Chociaż co do twoich to ma powód.

- Sino, no dobra zrobiła parę błędów, ale może teraz chce je naprawić? - Ivo machał zwieszonymi z parapetu nogami. - Proszę cię Colt, dobrze wiesz że to może być przez tego jej brata, a nie przez nią. Daj jej szansę, to priorytet i nie powinniśmy tyle czekać żeby otworzyć. Łam pieczęć panie Lovof.

- Nie nazywaj mnie nazwiskiem mojego ojca. - westchnął chłopak, patrząc na leżącą przed nim na biurku kopertę. Mimo że Ivo niekiedy irytował do granic możliwości, był jego przyjacielem, a tutaj akurat miał trochę racji. Lara nie pisałaby po takim czasie z błahą sprawą. Może chodziło o jej życie, a jeśli tak, najpierw powinni jej pomóc. A potem opierdolić za te trzy lata od których ma ich w dupie, mimo że Colt zdecydował się finansować korpus jej braciszka.

Szmer w pokoju ustał, kiedy chłopak z trzaskiem złamał pieczęć listu. 

- Ewakuuj naszą część miasta. Nie mów Żandarmerii, zrób to w nocy żeby nikt nic nie podejrzewał. Przewoź ludzi turami, ci którzy zostaną nie mogą niczego się dowiedzieć. Ewakuuj Poczekajkę i każdego kogo znamy daleko za granicę Stohness, spróbuj zabrać też możliwie najwięcej dzieci, zorganizuj jakąś z tych szlacheckich wycieczek do stolicy. Masz czas do dwudziestego czwartego, od tej pory nikt już nie wyjeżdża. Potem sam też uciekaj. Do miasta nie wracajcie przed nowym miesiącem. Franz jest ze mną. Przepraszam. - odczytał w absolutnej ciszy. Zebrani spojrzeli po sobie z mieszanką irytacji, zaskoczenia i strachu. Po długiej chwili Colt wstał od biurka.

- Pakujemy dziewczyny z Poczekajki. - oznajmił. Nie wiedział o co chodzi Larze, co może się stać ani czemu mają uciekać, ale skoro wysłała ten list, musiała mieć powód z którym nie zamierzał dyskutować. - Razem z dzieciakami. Sonia, zajmij się tym żeby jakoś je uspokoić, niech wezmą tylko niezbędne rzeczy. Ivo, zorganizuj wycieczkę jakimś dwóm podstawówkom ze swojego dworku, u mnie to będzie za bardzo podejrzane. Spierdalamy i bierzemy kogo się da.

Tłumek w milczeniu przytaknął. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro