Rozdział 57

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cisza, która następowała zaraz po burzy, zawsze zdawała się gorsza, niż ta zaraz przed nią.

Niby wokół było już bezpiecznie, ale serce nadal waliło jak młotem, a oddech nie uspokajał się od razu. Po tak intensywnym stresie, który w dodatku nie był zwieńczeniem właśnie prowadzonej wojny, bo tytana Roda nie było w jaskini, ciało naprawdę miało prawo na moment odmówić posłuszeństwa. 

A już po paru sekundach gapienia się w ciszy na ruiny, trzeba było wrócić do ratowania świata. 

Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby przy wykuwaniu Erena z jego Tytana pomagał też Franz, ale on jak zwykle miał kompletnie gdzieś sprawy wagi państwowej. Ledwo ustał huk spadających skał, pobiegł przed siebie, a teraz był zajęty rozrzucaniem przypadkowych kamieni i wołaniem wuja. Lara naprawdę, ze wszystkich sił starała się nie słuchać jego krzyków, bo z każdą sekundą były coraz bardziej rozpaczliwe i rozdzierały jej serce.

W końcu jednak nie mogła dłużej udawać, że jej przyjaciel nie przeżywa właśnie załamania nerwowego wszech czasów, po tym jak był świadkiem śmierci kolejnego członka rodziny. Tym bardziej dlatego, że Levi, który w przeciwieństwie do kuzyna ponad poszukiwaniem ciała postawił ratowanie Erena, wydawał się nie mniej wstrząśnięty sytuacją. Nie dał się ponieść emocjom i dalej wykonywał swoją pracę, ale widać było, że ma zaciśnięte zęby, i naprawdę ledwie powstrzymuje łzy. Bo Kenny mógł sobie być jaki był, mógł zaniedbywać dziecko albo je porzucić, ale i tak był dla Levia jak ojciec. Beznadziejny bo beznadziejny, ale jedyny na jakiego mógł liczyć przez kilka lat życia.

I jeżeli była szansa, że jednak przeżył...

Dziewczyna i tak nie mogła za bardzo się przydać przy odkuwaniu utwardzonej skóry Tytana, więc pomoc Franzowi wydawała się najlepszym możliwym rozwiązaniem. Wręczyła więc tulącego się do niej chłopca Sashy, i pobiegła w stronę Ackermanna, pozostawiając na później sugestię, że nieznajome dziecko jest do niego uderzająco podobne. 

- Franz! - krzyknęła, niemal tracąc równowagę, kiedy jeden z głazów obsunął się pod jej ciężarem. - Nawet jak przeżył, to zabijesz go jeśli będziesz to tak bezmyślnie rozwalał! Coś się zsunie i go dobije!

- Żyje. - odwarknął, ocierając rękawem łzy. - Ten skurwysyn nie może umrzeć, póki mu kurwa nie pozwolę. Nie po tym wszystkim.

- Świetnie, to go sam nie zabij. - odpowiedziała, wciąż starając się myśleć racjonalnie. - Franz, patrz na mnie! Wdech i wydech. Uspokajamy się i pomagamy wujaszkowi, tak? Musisz się mnie posłuchać.

Mówiła, ciągle pstrykając w powietrzu palcami, żeby utrzymać jego uwagę w skupieniu chociaż na kilka sekund. Na pewno się nie uspokoił, ale w swojej rozpaczy zdołał zrozumieć, że próba przeszukania okolicy bez powodowania małych lawin z usypanego gruzu jest lepszym pomysłem.

Lara szukała bardziej jakiś plam krwi na lśniącej powierzchni, ewentualnie oderwanej ręki leżącej w innym miejscu niż reszta ciała, zakładając że to co zostało z Kenny'ego będzie można co najwyżej zbierać szufelką. Może dlatego nie od razu zwróciła uwagę na dziwny dźwięk wydobywający się spod skał, biorąc go za odgłos kruszącej się pod wpływem uderzeń powłoki Tytana. Jednak kiedy odgłos się powtórzył, a jeden z drobniejszych odłamków zdawał się poruszyć, musiała zaakceptować to, że Kenny najwyraźniej jakoś przeżył.

Nie wiedziała tylko, czy dla Levia i Franza lepiej byłoby żeby już był martwy, a ciało pozostawało nieodnalezione, czy żeby widzieli zgon wujka, któremu na pewno nie zostało już za wiele czasu.

Mimo to, zaraz po odgarnięciu kilku niewielkich kamieni, i zobaczenia gdzieś pod nimi kawałka ubrania, natychmiast zawołała Franza.

Wygrzebanie Rozpruwacza spod gruzu poszło im dość sprawnie, szczerze, dużo bardziej bali się go chociażby dotknąć. Połowa jego twarzy wyglądała paskudnie, będąc w zasadzie jednym wielkim poparzeniem, ale dużo więcej paniki wzbudziło to, że z ust ciekła mu krew, powoli krzepnąca na podbródku. Nie wyglądało na to, żeby miał wiele obrażeń zewnętrznych poza mocno wykręconym barkiem, ale ta krew...

Myśli Lary pędziły, wymyślając milion przyczyn takiego stanu rzeczy, ale wszystkie sprowadzały się w gruncie rzeczy do krwotoku wewnętrznego, nie była tylko pewna tego, jak bardzo był rozległy. Ani tego, czemu u licha ciężkiego, ten idiota podał im dzieciaka, ale sam już do nich nie dołączył.

- Macie go? - krzyknął Levi, zsuwając się z posągu, wyraźnie mając zamiar pozostawić resztę roboty Mikasie.

- Levi? - wychrypiał Kenny, wbrew wszelkim prawom nauki, nadal nie tracąc przytomności. - Levi tu jest? Dajcie mi go tu.

Kapitan oczywiście go nie słyszał, ale nie miało to znaczenia, bo i tak biegł w tym kierunku, prawie po raz kolejny skręcając przy tym kostkę. Nie wpadł na wujka tylko dlatego, że Lara zdołała w porę krzyknąć, żeby się zatrzymał. 

- Mam dla ciebie niespodziankę. - oświadczył Rozpruwacz, próbując się zaśmiać, ale jedynym co wydobyło się z jego ust był charczący kaszel. 

Levi przykucnął na jednej ze skał, która wydawała się w miarę stabilna, obrzucając go spojrzeniem w którym cierpienie mieszało się z pustką wzroku człowieka, który widział już niejedną śmierć bliskich.

- Nie wyliżesz się z tego. - powiedział, za co niemal od razu dostał w łeb od Franza.

- Nic mu, kurwa, nie będzie. Lara, powiedz że...

- Nie wiem. - ucięła szybko, po czym dodała dużo bardziej niepewnym tonem - Jest opcja że krwawi bo nałykał się gorącego powietrza, ale to mała szansa...

Za nic nie chciała dawać nikomu złudnej nadziei, ale taka możliwość faktycznie istniała. Tyle tylko, że szansa na przeżycie Rozpruwacza była naprawdę minimalna, co nie znaczyło, że nie zamierzali walczyć chociażby o ten cień nadziei. W końcu to właśnie robił korpus Zwiadowczy. I to zrobił Levi, wyjeżdżając po nią za Mury pomimo wszelkich przeciwności, to zrobiła ona, za dzieciaka uciekając z domu ze skalpelem w dłoni. Póki istniał choć promil szansy, musieli rzucać się w ogień, ryzykując życiem, żeby złapać tą wątłą szansę za jej pieprzone gardło, i nie puszczać, póki nie dostali tego czego chcieli.

Najpierw trzeba było zorientować się, co właściwie Kenny złamał, żeby przypadkiem nie skręcili mu karku ani nie pogorszyli jego stanu w żaden sposób, próbując go chociażby ruszyć. Najlepiej byłoby przenieść go na jakieś nosze, albo drzwi czy szersze deski, żeby jak najmniej się poruszał.

Najpierw zorientuje się, co się stało. Potem pomyślą co dalej, i o ile kręgosłup i żebra są całe, przewiozą go do dyskrytu Orvud po wstępnym opatrzeniu. Jeśli dożyje tej części panu, będzie można myśleć co dalej.

- Spokojnie. - zachrypiał z ziemi Kenny, kiedy Lara przykucnęła obok niego, żeby zacząć jak najszybsze oględziny - Wujek ma lekarstwo.

Już miała zapytać, czy chodzi o lecznicze właściwości wódki, ale ten idiota pokiwał jej przed nosem jakimś czarnym pudełkiem, i zaczął wyjaśnienia zanim ktokolwiek zadał jakieś pytanie.

- Wiecie, że starczy to se wstrzyknąć, i zmienisz się w Tytana? Takie szybkie leczenie, z wydłużeniem życia w gratisie. - zrobił przerwę na odplucie krwi, po czym oddał pudełko Leviowi, uderzając nim kapitana w klatkę piersiową. - Nie dałem rady zabrać reszty z torby tego skurwysyna... Ej, a jakiś drink najpierw?

Ostanie zdanie naturalnie nie odnosiło się do wyjaśnień sytuacji, tylko do faktu, że Lara uparcie próbowała odpiąć jego napierśnik, kompletnie nie słuchając tego co ma do powiedzenia. W jej głowie istniała teraz jedynie chęć utrzymania przy życiu człowieka, który, jak powoli zdawała sobie z tego sprawę, był nie tylko wujem jej narzeczonego, ale także jedynym naocznym świadkiem wszelakich rządowych intryg przez ostatnie trzy dekady.

Mimo to na moment przerwała mocowanie się z napierśnikiem, żeby bezceremonialnie złapać Kenny'ego za szczękę i unieruchomić mu głowę, po czym po kolei podnosiła mu kciukiem powieki, sprawdzając czy źrenice są równej wielkości i czy reagują na światło.

- Tu czujesz? - zapytała, naciskając mu na ramię.

- Tak?

- Możesz ruszać nogami?

Skrzywił się z bólu, ale bez większego problemu zgiął w kolanie najpierw jedną, a potem drugą nogę.

- Brawo, jeżeli dożyjesz rana, możliwe że nie spędzisz życia na wózku, albo w łóżku, srając pod siebie i gapiąc się w sufit. - powiedziała ironicznie, kiedy wreszcie odpięła jego napierśnik. - Czemu wy z nim kurwa nie rozmawiacie? Musicie z nim gadać, tylko mi tu nie wywlekać waszych rodzinnych brudów, żeby mu ciśnienie nie skoczyło. No to co Kenny, opowiesz nam coś? Musisz mówić, miałeś kiedyś psa, kota, cokolwiek? 

Czucie nóg nie oznaczało, że kręgosłup jest cały, ale przynajmniej póki co jego rdzeń nie zdawał się naruszony. Ale potrzebowała, żeby zaczął cokolwiek mówić, bo to pomogłoby się zorientować, czy mózg też jest w jakimś stopniu uszkodzony.

Ale Kenny, zamiast odpowiadać na pytanie, zmrużył oczy i zwrócił się do Franza.

- Ona jest córką Marcusa, no nie? Lara?

- No ta.

- Lara od skalpela, pilnowania twojej zawszonej dupy i tych porodów co się na nie do Stohess jeździ? I brata ma?

Pierwszy raz w życiu, ktoś w gruncie rzeczy nieznajomy, zestawiając rodzeństwa Smithów, sprawił, że Lara poczuła się tak, jakby została wymieniona w tym duecie jako ważniejsza osoba. Ale nie było czasu żeby to roztrząsać, żeby pytać o ojca. Potrzebowała jakiegoś lekkiego tematu, który pozwoliłby na zadawanie pytań, i tym samym ciągłą kontrolę nad tym, czy Kenny właśnie nie umiera, nie ma wstrząsu mózgu czy tam wylewu.

- Kenny. - powiedziała ostro, rzucając Leviowi części wyposażenia, które udało jej się podpinać. - Rozmawiamy, do mnie mów. Kot, pies, rybki w akwarium, wszy?

- Pies.

- Świetnie, jak się nazywał? - pytała dalej, rozpinając mu kamizelkę i koszulę, żeby zorientować się, czy ma jakieś wylewy pod skórą. Miał siwofioletową plamę na prawym boku.

- Backster.

- Powiesz coś o nim?

- Ojciec skręcił mu kark.

Kurwa, złe pytanie.

- Nieważne, traumy przerabiamy później, ile masz lat?

- Pięćdziesiąt sześć.

- Urodziny?

- Czwarty lutego.

- A urodziny tych bezużytecznych idiotów, którzy stoją i się gapią zamiast przynieść coś do transportu i tamowania krwi? - warknęła, naprawdę już nieco poirytowana bezczynnością Franza i Levia. Rozumiała ich szok, ale jeżeli chcieli żeby Kenny przeżył, musieli się pośpieszyć.

Na szczęście zrozumieli sugestie.

- Weźmy deski z wozu. - rzucił Levi, w końcu wstając. Nadal dociskał do klatki piersiowej pudełko, i tak samo wciąż wydawał się głęboko poruszony, ale zaczynał powoli wracać do swojej zwyczajowej chłodnej mimiki.

- Oderwiemy boczną ściankę. - odpowiedział Franz. - Przypniemy go na paski i jakoś stąd wyciągniemy.

- Damy radę, jak podepniemy sprzęt! - musiał krzyknąć, bo już biegł w stronę jednej ze ścian jaskini, żeby po chwili wzbić się w powietrze i zniknąć gdzieś za szczytem skarpy, a kuzyn pobiegł za nim chwilę później.

- Daty. - powtórzyła dobitnie Lara, powoli utwierdzając się w przekonaniu, że Kenny ma conajmniej dwa mocno pogruchotane żebra, które najpewniej uszkodziły płuca.

- Drugi lutego i dwudziesty piąty grudnia.

- Szczerze, byłam pewna że nie wiesz kiedy się urodzili.

- Szczerze, byłem pewny że mój niedojebany bratanek nie wygada wszystkiego obcej szczeniarze.

- Nie zesraj się. Co działo się zanim pobiegłeś w lawinę?

Jedynym pozytywem było to, że Kenny względnie szybko i poprawnie odpowiadał na pytania, z przerwami na odpluwanie krwi i domaganie się przyniesienia mu kapelusza. Wyglądało na to, że nie ma wstrząsu mózgu ani pęknięć kręgosłupa czy czaszki, ale w ogólnym rozrachunku miał rozległe poparzenia, wybity bark, złamany obojczyk i rękę, a do tego kompletnie pokiereszowane żebra, których odłamki powodowały krwotok. 

Była możliwość, że kawałki żeber nie przebiły płuc, a krwotok wewnętrzny był spowodowany ich wbiciem się w mięśnie, krew z ust natomiast była skutkiem poparzenia dróg oddechowych. Mimo to warto było przygotować się na najgorszy scenariusz, w którym nie dożyłby wschodu słońca.

Po powrocie Levia i Franza, stosunkowo szybko udało się pomóc doraźnie w czym tylko mogli, po czym przełożyć Kenny'ego na wyrwaną część powozu, usztywniając go na niej za pomocą nadpalonej płachty i pasów z jego sprzętu do manewru. Mniej więcej w tym momencie kadeci wydobyli też Erena z posągu jego Tytana, więc wszyscy spotkali się na górze.

Levi musiał wracać do swojego oddziału, podczas kiedy Franz położył (już nieprzytomnego) wuja na wozie, i właśnie miał zamiar zabrać go do najbliższego szpitala. Na moment jednak pobiegł jeszcze do Hanji, zamienił z nią kilka gorączkowych zdań w których wyraźnie go uspokajała, a na koniec pocałował ją w czoło, zanim biegiem wrócił na wóz.

Z doświadczenia Lara wiedziała, że już on sobie poradzi z przekonaniem lekarzy do zajęcia się Kennnym, a jej pozostał tylko powrót do Levia, i, o dziwo, Erwina. 

Generał wziął się tutaj kij wie skąd, i był zajęty konwersowaniem sobie z kapitanem już w momencie, kiedy do nich podbiegła. 

- Wypuścili cię! - uśmiechnęła się, nie mogąc powstrzymać radości. - I poza obitą mordą to chyba nie jest źle, no nie?

Wiedziała naturalnie, że to nie czas na jakieś pogawędki, ale miała szczerą nadzieję chociaż na przytaknięcie jej słowom. Zamiast tego z ust Erwina padło krótkie "raport", zupełnie tak, jakby nie przebywała ciągle z Leviem, który już musiał mu wszystko powiedzieć.

Zacisnęła zęby, przelotnie myśląc o tym, że chyba czas pogodzić się z tym, że tak wygląda jej relacja z bratem, więc najzwięźlej jak tylko potrafiła, streściła mu wszystkie wydarzenia. Gdzieś w połowie wywodu złapała spojrzenie Levia, i w mig rozpoznała jego intencję.

Oboje nie wspomnieli o tym, kim jest Kenny, co robił, ani że właśnie toczy się walka o jego życie. 

A potem nie było czasu na dalsze wyjaśnienia, bo podążyli wyrytym w ziemi szlakiem okraszonym płonącymi drzewami za największym i najobrzydliwszym Tytanem, jakiego ludzkość kiedykolwiek widziała.

***********************************************************************************

Kenny doskonale pamiętał dzień, w którym obronił magisterkę.

W gruncie rzeczy był z siebie naprawdę zadowolony, bo dostał na papierze potwierdzenie swoich niekwestionowanych zdolności. Jednak sto razy więcej satysfakcji miał z tego, że oto jako druga osoba w rodzinie od trzech pokoleń zdobył wyższe wykształcenie, i to uzyskując dyplom z wyróżnieniem na najlepszym uniwersytecie w obrębie Murów. Nie liczyło się to, że nie zamierzał podejmować się pracy w zawodzie, a to, że właśnie udowodnił swoją wyższość nad resztą Ackermańskiej chołoty. Poza tym studia były zabawnym okresem, poznał na uczelni kilku ludzi którzy byli do zniesienia, i, mimo że teraz tego nie dostrzegał, naprawdę rozwinął swoje zdolności intelektualne.

No a to, że Keegan był dumny, też nie było bez znaczenia.

Zdołał przekonać brata do tego, żeby nie czekał pod drzwiami sali, ale już od siedzenia przed budynkiem nie mógł go odwieść. I w sumie nawet dobrze, bo wybiegł z uczelni jak na skrzydłach, drąc się na całą okolicę.

- Nadal nie wiem, jak udało ci się wybronić taki projekt. - mamrotał Keegan po drodze do domu.

- Powinieneś być dumny, lubisz wyzwania.

- Jestem dumny.

- No właśnie! Możesz kiedyś tego użyć, jak chcesz.

- Raczej nie... ale nie mówię, że nie ma potencjału.

W odpowiedzi Kenny tylko się zaśmiał, klepiąc brata po plecach na tyle mocno, że ten prawie się wywrócił. Zanim doszli do domu, zdążył mu jeszcze obiecać, że sprawdzi czy prace Kuchel są dobre technicznie, bo jako absolwent nagle dostał świra na punkcie pokazywania światu swoich umiejętności. Co prawda Kuchel szła na inny kierunek, ale podstawy rysunku i tak były niezmienne.

I wszystko szło naprawdę dobrze, gdyby nie to, że Keegan nie przepuścił go przez próg domu. I wtedy coś w jego głowie zgrzytnęło, uświadamiając mu, że sytuacja rozgrywająca się wokoło zdaje się odtwarzana z odgórnego scenariusza. Nie wiedział jeszcze, co jest nie tak, ale coś było.

- Co, nie zaprosisz braciszka na herbatkę? - wyszczerzył zęby, wbrew wszelkim przeciwnościom próbując trwać w tym dniu. Dniu, który był szczęśliwy, był słoneczny, był...

- Nie mogę. - pokręcił głową Keegan, a gdzieś za jego plecami rozległy się przyśpieszone kroki. Kuchel wbiegła do holu, patrząc na świeżo upieczonego pana magistra z nieskrywanym szokiem.

- Już? - zapytała, niepewnie szturchając Keegana. - Tak szybko?

Wiatr, który nagle zawiał, na pewno nie miał miejsca tego dnia. Wdarł się do holu, rozrzucił wszystkie znajdujące się w nim przedmioty, uderzył Kenny'ego cała siłą w plecy, a mimo to, ból poczuł nie w kręgosłupie, a w boku. Niemal upadł, pchany zawieruchą do środka, ale brat kopnął go w mostek na tyle mocno, że poleciał do tyłu, uderzając plecami w posadzkę ganku.

- Keegan, kurwa, wpuść mnie do środka! - krzyknął, kiedy wichura się wzmagała, a on z trudem zdołał przyklęknąć.

Wiatr nieznośnie szarpał mu włosy, kłuł setką igieł w całe ciało, ale jednocześnie boleśnie parzył mu część twarzy, jakby chłostały go setki pokrzyw. Ale intencja zawieruchy była jasna, bo cała siła przyrody zrywającą liście z drzew i porywająca donice z parapetów starała się wepchnąć go przez próg do domu.

I wtedy to do niego dotarło.

Tego dnia nie padało, nie zbierało się na burzę, nie było wiatru. Keegan wpuścił go do domu, wypili tą pierdoloną herbatę, dostał mieszkanie. Nie wiedział czemu, ale miał w głowie dokładny plan wydarzeń tego dnia, który w pewnym momencie się urwał. Ale jeżeli to, co działo się teraz, nie miało nigdy miejsca, to czemu wszystko tak nieznośnie go bolało?

- Keegan! Kuchel! - krzyknął znowu, kiedy nieludzkim wysiłkiem zdołał wstać, i poczuł, że z ust kapie mu krew.  Jego rodzeństwo stało dalej w progu, patrząc na daremne wysiłki brata w złapaniu oddechu, ale ich ubrania nie poruszyły się nawet najlżejszym podmuchem. Tymczasem uderzająca w Kenny'ego wichura była tak silna, że sunęła nim w kierunku drzwi. Było to rozwiązanie, z którego się ucieszył, bo mimo że nie miał świadomości tego, co się dzieje, podświadomie wiedział, że w domu będzie bezpieczny. Nic nie będzie go bolało, a za oknem znów pojawi się słońce.

Keegan złapał go za kołnierz w momencie, kiedy czubki jego butów musnęły próg, a ból na momencik zelżał. Jednak zaraz potem jego brat wyprostował rękę, a wychylając się odstawił go jak najdalej od progu. I przez tą krótką sekundę zdawało się, że łopoczący na jego szyi krawat wygląda jak sznur. 

- Zostań na zewnątrz! - krzyknął, a mimo wszechobecnego huku, świetnie było go słychać. - Następnym razem cię wpuszczę!

Sięgnął po klamkę w ułamek sekundy po puszczeniu brata, ale że wiatr nie odpuszczał, to po chwili Kenny uderzył w zamknięte naprędce drzwi. Przez moment jeszcze łomotał w nie pięścią, plując krwią na rozchełstaną koszulę, i czując jak po policzkach płyną mu łzy. Przez krótką chwilę był w najlepszym dniu swojego życia, a teraz miał wrócić do tego obrzydliwego bólu i brudu? Do uszkodzonego ciała?

Zanim huragan zaczął odrywać po kolei prowadzące do domu schody, zobaczył jeszcze w oknie siostrę, i nie mógł pozbyć się wrażenia, że jej uśmiech jest strasznie sarkastyczny.

- Kuchel! - wrzasnął mimo to - Ojciec z wami mieszka?

Pokręciła głową, a przecież nie miała najmniejszego prawa go słyszeć.

- I bardzo, kurwa, dobrze!

Czuł, że ilość krwi w ustach uniemożliwi mu mówienie, a kiedy w niebywałym bólu zdołał tą krew wypluć, nie był już przed domem w Stohess, tylko na obrzydliwie zimnym blaszanym stole chirurgicznym. Obrócił głowę na bok, jak przez mgłę widząc jakiś ludzi w kitlach, a jego ciało, które bez zarzutu służyło mu tyle lat, nagle zdało się obrzydliwie ciasne, lepkie i kruche. Nie mówiąc nawet o tym, że czuł się tak, jakby żaden jego mięsień nie działał prawidłowo.

Chociaż to akurat mogło być spowodowane drgawkami, które na moment pewnie uznano za przedśmiertne. 

Dalej nie do końca orientował się w sytuacji, czując tylko przeszywający ból i obrzydzenie, ale był przytomny na tyle, żeby zrozumieć że ktoś włożył mu między zęby zgięty w pół skórzany pas. Wiedział, że jest do zaciskania na nim zębów z bólu, ale sam nigdy nie korzystał z czegoś takiego, zawsze była nadzieja na jakieś znieczulenie albo chociaż flaszkę...

Otworzył szerzej oczy, patrząc na Franza stojącego przy stole, który właśnie darł się na lekarza, ale wszelkie dźwięki docierały do niego jak spod wody. Na chwilę złapał spojrzenie bratanka, i nie do końca świadomie uniósł rękę, zginając ją w łokciu. Franek od razu zrozumiał o co chodzi, bo pochylił się, opierając się łokciem o zimną stal, i złapał wuja mocno za dłoń, posyłając mu najbardziej promienny i spokojny uśmiech wszech czasów.

- Dobrze będzie. - kiwnął głową.

Gówno prawda, wcale nie było dobrze, i cały czas trwania zabiegu chciał umrzeć.

**************************************************************************************

- Czyli teraz koronują Historię?

- Tak, jak Franz wyjaśni o co chodziło z wujkiem Rodem to zobaczymy czy gdzieś go obsadzić. Ogólnie czeka nas zmiana składu rady i większości parlamentu, pewnie w Żandarmerii też będą czystki. 

Levi wydał z siebie pomruk, który mógł uchodzić za przytaknięcie słowom dziewczyny, ale dużo bardziej niż na zadawaniu pytań na które odpowiedź była oczywista, był skupiony na szorowaniu rąk pod kranem. Natomiast ciężkie, czarne pudełeczko zawierające w sobie jedyną w małych Murach substancję która zdołałaby uratować umierającego, leżało sobie cicho i spokojnie na brzegu umywalki. Kapitan wbijał w owo pudełeczko wzrok z całą intensywnością od paru godzin, z pełną powagą rozważając, czy podanie go Kennemu na pewno byłoby taką złą decyzją.

W końcu teraz to przez jego decyzję Ackermann dosłownie walczył o życie, a nie było wiadomo, jak długo pociągnie, bo co i rusz przestawał oddychać. Właściwie funkcje życiowe wracały mu tylko na kilka sekund po reanimacji, więc mimo że już właściwie miał zszyte i nastawione co miał mieć, nadal wymagał tabunu pielęgniarek i lekarzy. A znając medyków, istnieje szansa że w końcu odpuszczą żeby ratować ludzi z większymi szansami na przeżycie. I nie dziwota, że tak robią.

Poza tym, czy ten skurwysyn który jakimś cudem był bratem jego matki naprawdę wszystko zignorował? Musiał się zorientować, że Levi już doskonale wie o historii rodziny, a nie dał mu żadnych wyjaśnień? Czemu mu nie powiedział, czemu nie wrócił po Kuchel, czemu tyle czasu się nie odezwał, czemu go zostawił, czemu...

- Levi. - odezwała się z niesamowitą łagodnością Lara, przytulając go od tyłu i splatając dłonie na jego mostku. - Już. Zostaw te ręce.

Kapitan spojrzał na swoje dłonie, z których woda spłukiwała już nie bitewny kurz, tylko jego własną krew z przetartych myjką knykci. Wrzask panicznego instynktu był w jego głowie jeszcze gwałtowniejszy i niemal niemożliwy do zagłuszenia, domagał się szorowania tych dłoni dalej, aż całe będą krwawić, aż będą piekły, a w końcu jego krwi będzie tak dużo, że nie zobaczy już tej należącej do ludzi, których dzisiaj zabił.

Ale już dawno nauczył się ufać Larze dużo bardziej, niż temu znerwicowanemu instynktowi. Nawet jeśli jej głos zdawał się sto razy cichszy i żałośnie wręcz łagodny od wszystkich jego obsesyjnych myśli, to jednocześnie był jedynym, który chciał dla niego dobrze. Jedynym, któremu mógł tak naprawdę zaufać.

Zakręcił kran i oparł się o umywalkę, a bliskość dziewczyny pozwoliła mu się stopniowo uspokoić. 

- Puść, lepisz się od potu. - powiedział w końcu, odwracając się i przejeżdżając dłonią po jej włosach. 

- Zamach stanu zawsze jest okupiony potem. Masakryczną ilością potu. I czasem rzygowinami.

Przewrócił oczami, zjeżdżając ręką na tył jej głowy, i krótko pocałował ją w usta. Krótko, bo naprawdę oboje potrzebowali prysznica, a w takiej sytuacji było to maksimum bliskości które mógł jej dać. 

- Myślisz, że jednak się wyliże? - zapytał niepewnie.

- Aż tak bardzo chcesz z nim porozmawiać?

- Sam nie wiem, chcę, ale nie wiem, czy będzie o czym. O coś go zapytam, on mnie wyśmieje i pójdzie w swoją stronę. Myślałem że od razu umrze i już nigdy się niczego nie dowiem, a teraz może żyć i też gówno mi powie.

- Może... wiesz, nie zazębiacie się charakterami po prostu? Obydwoje szczekacie na ludzi jak psy, każdy się czuje atakowany w rozmowie i jest coraz gorszym chamem. Chociaż Kenny jest skurwielem zdecydowanie bardziej i to on za wszystko odpowiada, bo był dorosły jak cię udomawiał, to teraz ty też jesteś dorosły...

- Jak on ma to w dupie. Będzie się ze mnie śmiał w kółko, wyjedzie z wiekiem i tyle porozmawiamy.

Dziewczyna spojrzała na niego z nieco pobłażliwym uśmiechem, zanim złapała go za ręce i powoli zaczęła swój kolejny monolog.

- Na początku, kiedy próbowałam z tobą gadać, kazałeś mi biegać po dwieście kółek, bo tak cię wkurwiało że cię zaczepiam. - oświadczyła. - Jak ktoś teraz tak samo będzie cię zlewał w rozmowie, to zamierzam się śmiać. Ale pomyśl o tym tak, jeżeli dojdzie do tego że się pokłócicie, to znaczy żeeeeee...?

- Że to złamas.

- Że w tym scenariuszu żyje. I trzymajmy się tego, żeby przeżył, bo jak zacznie sam oddychać to już reszta pójdzie z górki. Póki bije serce, jest szansa się dogadać. A ty jesteś świetny w rozmowie, wytargowałeś dla korpusu dostawy herbaty. 

To skierowało myśli kapitana na nieco inne tory, i mimo że strach o życie Kenny'ego nadal nie odpuszczał, to przynajmniej zaświtała nadzieja, że o ile ten skurwiel przeżyje, to ze wszystkiego mu się wytłumaczy. W końcu ostatnim czasy Leviowi naprawdę dużo łatwiej rozmawiało się nie tylko ze znajomymi z korpusu, ale nawet z kompletnie obcymi osobami, więc bez problemu wyczuje, kiedy wuj będzie znowu go podpuszczał albo mówił ironicznie. 

I co, kiedy nie będziesz już mógł się ze mnie śmiać, Kenny?

- Dobra. - westchnął, krzyżując ręce na klatce piersiowej, i odwrócił się w stronę dziecka, które na ten moment uparcie składało origami z papieru toaletowego. - To kim ty jesteś?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro