podchody - prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


-Chyba zwariowałeś?! Nie zgadzam się na to!
-Ty nie masz tu nic do powiedzenia! Już zdecydowałem!
-Bądź poważny Louis! - krzyczy moja matka, wyrzucając dłonie w powietrze.
-Jestem poważny! Chciałaś żebym znalazł pracę, to znalazłem!-warczę, patrząc w jej oczy.
-Pracę blisko domu! Czy to tak wiele?!
-Najwyraźniej tak! Nikt nie przyjmie omegi bez partnera! Czy tak trudno ci to zrozumieć?! Nie mam nikogo! Jestem sam! W mieście na każdym zakręcie o mnie gadają! Wszędzie! Mam tego dość! Nie chcę tu być!-uderzam pięścią w ciemny stół.
-Lou...
-Jestem stary! Mam dość. Po prostu dość, mamo, więc proszę, zrozum- szeptam, siadając na wysokim krześle z białego drewna. Jay wzdycha i siada naprzeciwko mnie.
-Będzie mi ciężko. Bardzo ciężko, Louis. Będziesz daleko. Tysiące kilometrów stąd-mówi, chowając twarz w dłoniach.
-Będę was odwiedzał. Obiecuję-chwytam jej dłonie i odciągam je od jej zmęczonej twarzy-Będę pracował w szkole, tak jak zawsze chciałem. Dobrze płacą-posyłam jej lekki uśmiech, choć mi też nie jest łatwo-Dzięki temu będę w stanie ci pomóc-ściskam jej dłonie, chcąc dodać otuchy własnej matce.
-Wiem jednak...to...jest trudne...-mówi szeptem. Przez chwilę obydwoje milczymy. Ona wie, że nie zmienię swojego zdania. Już podjąłem decyzję. Delikatnie głaszczę wierzch jej dłoni. Zdaję sobie sprawę z tego, że właśnie to jest to, czego potrzebuje. Potrzebuje wiedzieć, że jeszcze tutaj jestem.
-Opowiedz mi o tym-mrugam zdziwiony, spoglądając w jej zmartwione oczy-Opowiedz mi jak wygląda ta szkoła, gdzie będziesz mieszkał, kto cię zatrudnił...opowiedz mi o tym jakie życie będziesz miał w Anchorage-posłała mi nieśmiały uśmiech, mówiący o tym, iż jest jej wstyd za wcześniejszy wybuch. Podnosi się, po czym podchodzi do kuchenki, a ja zaczynam mówić. Chcę, żeby była częścią mojego życia pomimo tego, że będę na innym kontynencie. W połowie mojej opowieści do domu wpadają dziewczynki, przywiezione przez partnera mojej matki, Marka. Spoko koleś, nie powiem. Jego też zapoznaję z moimi planami. Najgorzej będzie z dziewczynkami, jednak dam radę. Muszę dać. Trzeba iść dalej. Nie poddawać się. Żyć, choć jest to zła decyzja. Żyć, chociaż jest się wykluczonym ze społeczności. Trzeba pokazać tym wszystkim parszywym alfom i omegom, że mogę żyć po swojemu. Mogę być sobą. Nikt mnie nie złamie. Nikt mnie nie pokocha. Nikt nie zobaczy jaki jestem. Nikomu na to nie pozwolę. Uśmiechnąłem się do Fizzy, biorąc na ręce Ernesta i idąc do kuchni, żeby mama mogła go nakarmić. Po chwili przychodzi do nas Marylyn, uśmiecha się i czeka na dobre wieści, które chcę jej przekazać.

Jest jak jest.


Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.
Myliłem się.
Jednak ktoś mnie pokochał...jednak czy to na pewno to? Czy ktoś jest w stanie obudzić moje uśpione od lat serce? Nie wiem...sam straciłem już wiarę w to...
Alaska, Anchorage. Tam wszystko się zaczęło. I nigdy nie skończyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro