Rozdział 42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jak na złość, padał deszcz.

Jak na złość, mieliśmy odwilż.

Moje stopy były przesiąknięte zimnem i rozpuszczonym śniegiem który przedostał się  za moje cholewki. Na głowę spadały ciężkie gęste krople deszczu. Szum wzmożyl się, rozpadało się na dobre.

Sasha trzymała lampion, oświetlając drogę.

Kotłujące się wyobrażenia przysłaniały moje zdolności percepcji. Zakładałam najgorsze, oczami widziałam ich w krytycznym stanie, jednocześnie nakazując sobie opanowanie. Chciałam ich już zobaczyć, upewnić się że żyją, że są, wrócili.

Negatywne myśli wyparowały, gdy zbliżyliśmy się do bramy skąd nadjechał orszak.

Już z daleka zarejestrowałyśmy nadlatujące z pomocą grupy zwiadowców, wyrwanych prosto z łóżek.

Już wiedziałam, że coś poszło nie tak...

Konie były we krwi.

Musiałam sprawdzić, dowiedzieć się, co się stało...

Rozpaczliwie wbiegłam w rozpychających się mężczyzn, odbierających od przybyłych sprzęt do manewrów.

Mignęła mi przemoczona do suchej nitki sylwetka Hanji; jej czerwona twarz wyrażała potworne zmęczenie ale też upór i ekscytację, wszystko to, co kwalifikowało ją na miano nieposkromionej wojowniczki. Prowadziła przed sobą zakapturzoną postać z wystającymi ciemnymi włosami.

Za nim zamajaczył bordowy szalik i czarne krótkie włosy, Mikasa. I Armin.

Co oni tutaj robią?

Nie było czasu, zniknęli mi z oczu tak szybko, jak się pojawili.

Ktoś spadł z konia. Usłyszałam za sobą krzyki. Odwróciłam się - nieznane twarze.

Gdzieś tam pokazała się Ymir, ale w ciemności niewiele dostrzegłam. Czy to na pewno ona?

Pod nogami chlupotał rozrzedzony śnieg, wymieszany z odciskami ciężkich butów i podków zwierząt.

Zamajaczyła Alison, pielęgniarka. Za nią jeszcze trzy pomocnice w ochronnych kitlach, z noszami i opatrunkami.

- Rose, wracaj! - usłyszałam za sobą nawoływania Sashy, ale ja musiałam się upewnić, że wszyscy wrócili.

Natknęłam się na wóz, w połowie zniszczony, z oderwanym kołem. W środku znajdowała się ogromną płachta, podejrzewałam, że z tytanem wewnątrz...

Ktoś mnie odepchnął, więc uderzyłam ramieniem w osobę obok.

Gunther, Claus.... Ich twarze pokrywały zaschnięte rany wymieszane z błotem. Ubrania były posklejane, nadszarpane i brudne a widniejące na pelerynach skrzydła wolności poplamione bordową cieczą.

Wóz przemieścił się, wjeżdżając w stronę sekcji strzeżonej. Rozpoznałam dwie osoby z drużyny pani pułkownik.

A gdzie Levi?

Za dużo ludzi.

Ta krew była najgorsza.

Brali udział w brutalnej rzezi, podczas gdy my lezałyśmy w swoich łóżkach...

Znów usłyszałam swoje imię, ale kręcąc się w kółko nie mogłam namierzyć źródła głosu.

Ktoś walnął mnie a bok, przepychając się. Straciłam równowagę i upadłam w rozlazłą zaspę.

- Zrób kurwa przejście, kretynko! - Wysoki, barczysty zwiadowca wymierzył we mnie mordercze spojrzenie.

Podniosłam się i odsunęłam, jak nakazał. Pod zadaszeniem nie dosięgał mnie deszcz, ale nic przez to nie widziałam...

Dobiegła do mnie Sasha.

- Widziałam Ymir i złapanego tytana - podzieliła się ze mną informacją.

- A Kapitan? Generał? Marco?

Brunetka wzruszyła ramionami, zaciskając usta.

Co z tego, że byłam cała mokra a z zimna nie czułam palców u stóp. Nie mogę ich tak przecież zostawić. Chciałam pomóc!

Zostawiłam Sashę, biegnąc w stronę skrzydła szpitalnego. Tam oczywiście piętrzył się największy tłum.

Wparowałam do holu, pełnego krwi, błota i śniegu. Uniosłam się na palcach i podskoczyłam kilka razy aby zorientować się, gdzie zanoszą rannych.

I wtedy chyba go zobaczyłam...

Kapitan leżał nieprzytomny, z zamkniętymi oczami. Jego twarz...

Medycy już się nim zajmowali. Na noszach wnieśli go do dużej sali ale ja nie miałam najmniejszych szans, aby się tam znaleźć...

Niech go uratują, proszę.

- Rose! Biegnij po gońca - dopadła mnie zziajana Hanna. Miała odpięty płaszcz, szalik prawie zlatywał jej z ramienia a z nosa skapywała woda. - Zawiadom Ilse, potrzebujemy dodatkową anodynę, a przy okazji niech Nile Dok wyśle garnizon eskortowy, ona będzie wiedzieć o co chodzi!

Wpatrywałam się tępo na cały ten rozgardiasz. Zmuszenie gardła i ust do wypowiedzenia choć słowa graniczyło z niemożliwością, choć docierające do mnie zewsząd głosy rejestrowałam wyjątkowo pojętnie.

- Leć już, nie ma czasu! - pchnęła mnie w stronę wyjścia.

Wypadłam z powrotem na deszcz, mijając gapiów, szalejących w amoku zwiadowców. Musieli zabezpieczyć teren i zająć się tytanem.

Goniec. Ah tak. Udało mi się załatwić szybki list do sekretariatu pani Langner. Dołączyłam także osobną karteczkę z prośbą do dowódcy Dotta Pixisa o to, by jak najszybciej przyjechał z dziećmi. Jeśli z Leviem miałoby być niewesoło, na pewno chciałby zobaczyć się z Leslie....

Wszelką logikę, zastanawianie się czy wypada, czy nie, rzuciłam w kąt. Priorytetem było zapewnienie im opieki medycznej. Swoją drogą, czy do zadań generała nie należało odpowiednio wcześniej przyszykować medykamenty, skoro wyprawa była planowana od dwóch tygodni? Nie mnie oceniać...Nie znałam strat i nie chciałam ich znać...

Wciąż bałam się o życie przyjaciół a otaczał mnie jedynie chaos.

Rozmasowałam obolałe ramiona, szczękając zębami. Miejsce zbiórki było już puste. Stajenni zwiadowcy zajęli się końmi, grupa Hanji pewnie zabezpiecza tytana a reszta zwiadowców z ciekawości sterczała pod drzwiami kliniki szpitalnej, przekazując sobie pogłoski. Ludzie biegali z kompresami, kocami, donosząc też miski z wodą i sprzątając zalaną śliską podłogę.

Zero śladu po Sashy czy Chriscie.

Stwierdziłam, że mimo wszystko nie poddam się i wysiedzę tu choćby do samego rana, póki nie dowiem się czegoś więcej o ich stanie zdrowia.

Nawiedzające mnie dreszcze stały się uporczywe dopiero wtedy z gdy odnalazłam salę z rzekomo przebywającym Leviem. Niestety ograniczał mnie cholerny zakaz wstępu.

W kolejnych gabinetach lekarze opatrywali generała Smitha, Gunthera i jeszcze jakieś dwie kobiety.

A Marco...?

Jeśli spotkała go tragedia... Tak bardzo bał się tej wyprawy...

- Bywało gorzej, robią tylko szum dookoła.

- Nie ma sensu teraz sterczeć, w południe wszystkiego się dowiemy.

- Tylko jeden tytan? Miało być co najmniej dwóch.

- Słyszałem, że ktoś nie wrócił...

- Ja widziałem Jeagera, pewnie przez tego smarkacza tak oberwali...

Robiło mi się słabo od tych absurdalnych pogłosek.

- A Kapitan Ackerman? Ktoś coś wie...? - zapytałam ich z nadzieją

Spojrzeli na mnie z politowaniem. Przez deszcz sami nie wyglądali lepiej...

- Zszywają go. Jak nie było większych uszkodzeń, to się wyliże, jak zawsze.

Nie pomogli. Gówno wiedzieli.

Usiadłam w rogu pomieszczenia, zapewniając sobie choć chwilę wytchnienia. Musiałam oczyścić myśli. Było mi potwornie zimno w plecy i ramiona. Pociągnęłam nosem, czując pieczenie policzków i przyklejone do czoła włosy.

Przede mną kolejne godziny w oczekiwaniu...

***

Ocknęłam się, gwałtownie podciągnięta do góry.

Zaszumiało mi w głowie, jęknęłam z bólu, otwierając oczy. Jakiś obcy mężczyzna trzymał mnie przed sobą, mówiąc coś do mnie i próbując złapać ze mną kontakt. Sekundę później ujrzałam Jeana, Sashe i... Ymir, wyraźnie zaniepokojonych moim otumanieniem.

Nadal tkwiliśmy w ośrodku szpitalnym.

Zamrugałam parokrotnie i zmusiłam się, by stać o własnych siłach.

- Nic mi nie jest - powiedziałam automatycznie, dobrze się nie zastanawiając, jak to musi wyglądać z ich strony.

- Masz gorączkę i zasłabłaś na korytarzu. Ty jesteś normalna?

Moja kochana Ymir. Przylgnęłam do niej, opierając się całym ciężarem a ona poklepała mnie po plecach. Była ubrana w gruby sweter, po cywilnemu. Zrobiło mi się ciepło na sercu, że jest cała i zdrowa.

Rzeczywiście, moja pozycja mogła być myląca, i głupio mi się zrobiło patrząc na zebranych w wianuszku gapiów, ale Jean jak to Jean, odesłał ich, tłumacząc, że już się mną zajmą.

Chwycili mnie pod pachy i zaczęli prowadzić do wyjścia, jak jakąś staruszkę. Wcale nie chciałam wracać do pokoju, ale przyjaciele byli nieugięci.

- Ej, dam radę, nie róbcie cyrku - syknęłam. - I nie zemdlałam, tylko zasnęłam. Czekałam na nich w końcu całą noc...

- Nie tłumacz się. Masz pojęcie, że wszędzie cię szukaliśmy?

- Która godzina?

- Po 7...

Trzy godziny od ich powrotu.

Zasypalam Ymir pytaniami chcąc wyciągnąć od niej jak najwięcej szczegółów z wyprawy.

- Ehh, mała, wyluzuj. Ja rozumiem, że się martwisz, ale nie przeginaj, dobra? Jesteśmy w pełnym składzie - uspokoiła mnie, przez co doznałam niesamowitej ulgi. - Stado tytanów dopadło nas jak już wracaliśmy. Nie będę mówić tutaj kto zawinił, bo nie znam się na dowodzeniu armią, ale wiedz, że twój chłopak naprawdę nieźle się popisał... - posłała mi lekki uśmiech.

"Jesteśmy w pełnym składzie", właśnie na to czekałam.

"Twój chłopak...", ale za te słowa miałam ochotę wrzucić ją do zaspy. Jeśli się uśmiecha, jest dobrze.

Skupiając się na jak najszybszej drodze do pokoju, w celu pozbycia się uczucia zamieniania w bryłkę lodu nie zauważyłam, jak przyjaciele wymieniają znaczące spojrzenia. W takim stanie można by rzec, było mi wszystko jedno, o czym pomyślą, choć nie był to dobry moment na tłumaczenia. Zasłoniłam się włosami, speszona.

Liczyło się dla mnie to, że dali radę.

Ymir opowiedziała w wielkim skrócie jak przebiegło schwytanie tytanów i że Marco zachował zimną krew, pomagając jej w pewnym momencie zmienić kilka mechanicznych elementów ze sprzętu do manewrów; bez niego, samodzielna naprawa mogłaby się dla niej źle skończyć. Marco poświęcił się, by uchronić ją, dał się schwytać bestii, a ta zmiażdżyła mu kilka żeber. Dodała, że Marco wylądował w oddzielnej sali i siedzi przy nim Christa. Dziewczyna opowiadała o tym z wielkim wstrząsem i niedowierzaniem, bez najmniejszej dozy zazdrości.

Ledwo trzymała się na nogach, pozwoliliśmy jej zatem wrócić do siebie; musi odreagować i porządnie wypocząć. Mnie wsadzono do łóżka i przykryto warstwami kołder i koców wygrzebanych spod skrzyni pod łóżkiem. Sasha natknęła się na mój notes, ale odłożyła go z powrotem nie pytając o nic, po czym wyszła z Jeanem, sugerując, że powinnam się zdrzemnąć.

Spojrzawszy w szare okno, za którym chmury pokrywały większość nieba, zatopiłam się w odmęty imaginacji i zasnęłam.

Obudziłam się kilka godzin później, spocona i zdrętwiała. Puste pomieszczenie zdawało się wirować, więc zrzuciłam z siebie pierzynę by schłodzić rozgrzane ciało. Na białej halce, którą miałam na sobie widniały mokre plamy od potu.

Przetarłam wilgotne czoło, czując się niebo lepiej. Mój nastrój również się poprawił, byłam spokojniejsza. Zbliżała się pora obiadowa, taki wniosek wysunąłam po umiejscowieniu przebijającego się przez chmury słońca. Muszę stąd wyjść. Muszę się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja.

Przebrałam się w coś czystego, a koszulę nocną rzuciłam do koszyka na pranie. Kąpiel nie była wskazana; mogłam się jeszcze bardziej pochorować a nie chciałem marnować czasu na podgrzewanie wody. Uznałam, że zwykłe obmycie twarzy i ramion na razie wystarczy.

Byłam już jedną nogą na zewnątrz, kiedy zza rogu baraku wyszła pani pułkownik, podpierając się na kulach. Ujrzawszy mnie, uniosła do góry jedną kulę i pomachała nią.

Odmachałam jej z bladym uśmiechem, skanując jej twarz: cienie pod oczami były tak wyraźne że jej kwadratowe oprawki nie były w stanie ich zakryć. Ścisnęło mnie w klatce piersiowej. Ta kobieta nie powinna się teraz pałętać po siedzibie tylko odpoczywać!

- Ja do ciebie - poinformowała mnie. - Doszły mnie słuchy, żeś się urządziła. Przyniosłam ci ziółka na zbicie gorączki.

O nie, ja już żadnych ziółek Hanji pić nie będę....

- Hm... dziękuję, ale nic mi nie jest...

- Weźże to ode mnie - wcisnęła mi słoik wypchany jakimiś zmielonymi trawami.

- Ja idę pracować, przy Okruszku pomoże mi Moblit. Gdybyś poczuła się lepiej to przyjdź.

- Ale... - to było dziwne. OKRUSZEK?!  Kobieta cała noc walczyła z tytanami i gotuje się do pracy a mnie każe odpoczywać? Powinno być na odwrót. - Ja chętnie dołączę, już idę!

- Nie nie, spokojnie, nie pali się. Najpierw odwiedź przyjaciół w klinice, chyba chcieliby się z tobą zobaczyć. Tam jest teraz zamieszanie, bo przyjechała Leslie ale nie mogą jej wpuścić bo Levi jeszcze się nie ocknął.

Zakłuło mnie w brzuchu.

- Jak to się nie ocknął?

- No, chyba podali mu za dużo środków znieczulających. Ale spokojna twoja rozczochrana, on nie z takich rzeczy wychodził! - zaśmiała się głośno, aż rozniosło się echo.

Mnie nie było do śmiechu. Chciałam tam iść i go zobaczyć.

Pognałam zatem do skrzydła szpitalnego, zostawiając wpierw w pokoju słoik z "ziółkami".

Minęłam poczekalnie i skierowałam się pod gabinety opisane dla pacjentów pourazowych.

Przechodząc przez duże drzwi wrąbałam się prosto w generała Smitha.

- Nie biegaj po korytarzu - skarcił mnie.

- Przepraszam... Generale? - chciał mnie wyminąć, ale przystanął. - Jak się pan czuje?

Myślałam, że nie odpowie, tylko ruszy przed siebie; jego twarz wyrażała zdziwienie. Uniósł zabandażowaną dłoń i na chwilę rozjaśnił twarz lekkim uśmiechem.

- Wybite palce. Poza tym w porządku, dziękuję.

- Jak... to znaczy, chciałam spytać, ale pewnie pan nie może odpowiedzieć... Czy Eren wdał się w walkę z innymi tytanami? Natknęliście się na Annie?

Za dużo pytań, zbyt dociekliwych. Wystarczająco czułam się przez niego spięta, gdy mierzył na mnie ze swoich 188 centymetrach wysokości.

- Nie, naszym zadaniem była ochrona Erena. Jeśli chciałaś z nim porozmawiać, spóźniłaś się. Został oddelegowany przez służbę żandarmerii.

- Nie, nie... - pokręciłam głową. Eren już dawno przestał mnie obchodzić; jego sprawa była trzymana w tajemnicy i nikt, z kim miałam styczność, nie orientował się w jego temacie. Odkąd dowiedziałam się o możliwości przemiany w tytana, i Smith wyznaczył nam za to karę, tym bardziej nie chciałam wchodzić dwa razy do tej rzeki i omijałam wszystko co było związane z Jeagerem.

Rozejrzałam się dookoła, wychwytując uchylone drzwi od jednej z bocznych sal. Wyszła stamtąd pani Yagami, z maseczką na twarzy i stertą brudnej pościeli. Powstrzymałam odruch zajrzenia do wnętrza albo zatrzymania lekarki, by udzieliła mi jakichś informacji. Bałam się, jak na to zareagowałby generał.

Jego na pewno nie wypada podpytywać o Kapitana... Wyczuwałam z jego strony barierę. Zresztą odkąd pamiętam, był wobec mnie zdystansowany i oschły. Gdy mijałam go i pozdrawiam, burczał niewyraźnie. Czasem przyłapałam go na gorącym uczynku, gdy jego jasne błękitne oczy nieraz wpatrywały się w moją osobę, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, tak, że trudno było mi określić czy obmyśla plan mojej zagłady czy może zawiesił się nieświadomie i tak naprawdę nie miało to nic wspólnego ze mną... W odróżnieniu do takiego Ackermana, myślącego zapewne, że jest w stanie się uchronić przed analizą myśli swojej twarzy, Smith to była wielka niewiadoma. Wspominałam, że się go czasem bałam?

Owy mężczyzna uniósł brwi, widząc jak bardzo się motam.

- Nie martw się o niego - odezwał się nagle. - Nie dopuściłbym do tego by coś mu się stało. Ma sporo obrażeń bo sam przyjmował na siebie wszystkich, szesnastu tytanów... Możesz być z niego dumna.

Tyle wystarczyło, by moje oczy nagle stały się wilgotne i zamglone.

Pokiwałam głową, unikając jego wzroku. Powiedział aż nadto.

Szesnastu tytanów? Skąd ich tylu się wzięło?

Oczami wyobraźni ujrzałam Levia w ferworze walki, gdy zgrabnie przeskakuje po wielkich cielskach tytanów i wbija ostrza w ich karki. U nas w korpusie mówiło się. że jeden Levi to jak dziesięciu żołnierzy. Przypomniało mi się jego zachowanie gdy wyjeżdżał. Był w innym świecie, nastawiony na wygraną. Ten jego świat pozwalał mu na maksymalną kumulację siły, wydobycie pokładów wytrzymałości i determinacji. Był wobec siebie rygorystyczny i bezwzględny.

Owszem, byłam z niego dumna.




Tak samo w poprzednim jak i tym rozdziale, miałam problem by dobrze wszystko zawrzeć. Dajcie znać, czy rozdział jest czytelny czy może za bardzo nad niektórymi scenami popłynęłam? :) 

Obiecuję, że kolejne rozdziały bedą lepsze, nieco bardziej zawiłe jak chodzi o relacje między naszymi bohaterami ale myślę, że Wam się spodoba :3 

Myślę też nad jakimś specjalem dla Was ^^ 

Jeśli macie jakiś pomysł, co mogłoby to być, to piszcie.

Życzę miłego dnia, kochani <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro