Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



Levi - pow 

58 wyprawa za Mury.

Nieważne, że rutynowa i nieważne, że Erwin postawił sobie za cel schwytanie dwóch pięciometrowców w zaledwie 12 godzin.

Rozumny, świadomy zwiadowca ma pojęcie, że może ostatni raz spoglądać w niebo.

Okrojony skład, zaledwie 15 żołnierzy. Hanji towarzyszyła nowo utworzona grupa badawcza, choć tak naprawdę podejrzewałem, iż potrzebuje ich tylko do łapanki albo asystowania.

Czekając, aż spóźnialscy się wreszcie zbiorą, omiotłem wzrokiem siedzibę, której nigdy tak naprawdę jeszcze nie nazwałem "domem".

Leon zaczynał się niepokoić tak długim postojem, więc uspokoiłem go, głaszcząc po pysku. Wierzchowiec stracił kaptur i dziabnął mnie w głowę. Niecierpliwy.

Dochodziła siódma rano, wyjazd planowany był na szóstą. Erwin załatwiał coś jeszcze przy bramie, a Hanji żegnała się z Leonne.

Zbyt wiele razy mój wzrok sięgał jej sylwetki. Dekoncentrowała mnie i traciłem czujność. Miała rozpięty płaszcz, spod którego wystawała dopasowana czarna bluzka ze srebrnymi guzikami. Nie wiem czemu odniosłem wrażenie, jakby te guziki były krzywo przypiete i spod spodu przebijała biała koronkowa...

- Gotowy?

Usłyszałem za swoim ramieniem niski baryton Smitha.

- Już od godziny - burknąłem, zganiając się w myślach za powtórną dekoncentrację.

Smith sprawdził dokładnie swoje rzeczy, zapinając paskiem torbę i związując rzemykiem dopięte zapasowe flary. Poszedłem jego śladem i wsadziłem dłonie do sakwy, upewniając się, że zabrałem dodatkową parę rękawic i metalowy kubek, towarzyszący mi od pierwszej wyprawy...

Przypięty rynsztunek sprawdzałem parokrotnie, za każdym razem natrafiając na wypchaną kieszonkę z boku spodni. W tej kieszonce przetrzymywałem papierowe zawiniątko, podniszczone i naderwane, ale dla mnie nadal ważne, bo podarowane od Leslie z jej własnym podpisem. Śmieć, do niczego się nie nadający ale poza nim nic innego tak naprawdę nie miałem a nie chciałem w korpusie przechowywać żadnych jej rzeczy. Ten jeden papierek przypominał mi dzień, w którym przyjechała do mnie z Pixisem i od progu wołała moje imię, nie mogąc się doczekać by wręczyć mi swój obrazek. Ilekroć dotykałem kieszeni, widziałem pucatą buzię, kruczoczarne włosy z grzywką, nos, podobny do kartfelka i błyszczące, radosne oczy. Najbardziej się dla mnie liczyło, że miała zapewnione szczęśliwe dzieciństwo. Dozgonnie jestem wdzięczny Pixisowi, że przygarnął ją a ja w ciągu tych 6 lat nie musiałem ani razu walczyć o jej bezpieczeństwo ani martwić przyszłością.

Zrzekłem sie roli ojca, czasem żałując, czasem dziękując niebiosom, bo nie miałbym nic do zaoferowania. W korpusie przyjęło się, że Pixis raz na jakiś czas nas odwiedzał z dziećmi, ale już wtedy spinam się gdy muszę zostać z nimi sam. Nie potrafiłem się odnaleźć. Tym bardziej, że Leslie kojarzyła się nie tylko ze szczęściem czy beztroską ale z bolesnym przemijaniem i żalem. Nie miałem pewności, czy jest moja, pomimo koloru włosów. Czas leczy rany, jak mawiają i ja się z nim uporałem. W jakimś stopniu... Bo przeszłość nadal gdzieś z tyłu głowy ciążyła, jak niespokojna, burzowa chmura. Ten żal i cierpienie po swoim dawnym życiu zmartwychwstaje, czasem w pozytywnym aspekcie, czasem w negatywnym. Najczęściej te rozterki spędzały mi sen z powiek właśnie przed wyprawami, kiedy zbliżałem się do granicy między życiem a śmiercią. Kiedy nie tylko właściwie moje życie wchodziło w stan zagrożenia, ale również kompanów, moich bliskich...

O dziwo, dziś, ten jeden raz czułem się inaczej. Mój umysł był nabuzowany rozmaitymi emocjami, w których ciężko było się doszukać rezygnacji.

Nie zliczę ile razy wyobrażałem sobie własną śmierć. Ile razy zastanawiałem się, czy wrócę w połowie żywy, czy może będzie to szybkie uchybienie od cierpienia. Czasem planowałem samobójstwo...

Ale dzisiaj nie. Chciałem już się stąd wyrwać. Gotowałem się do tej walki jak nigdy dotąd.

Walki... Tch. Może się okazać, że walka nie będzie potrzebna. Mimo to, byłem gotowy.

Spoglądając na rozgadaną z Hanji Rose, myślałem, że przejdzie obok mnie obojętnie. Od wczorajszego zajścia w kuchni nie zdążyłem zamienić z nią słowa. Cóz, Erwin zlecił mi tyle roboty, dodatkowo musiałem bardziej myśleć o swoim zespole, że nawet się z nią nie widziałem.

Ona jednak nie zapomniała o mnie.

Stanęła na wprost, wiatr uniósł jej włosy, zasłaniając oczy, więc przytrzymała je dłonią.

- Zaczęłam czytać. Tę książkę, pamiętasz?

- Ta - odparłem. Zwiadowcy dosiedli koni, a grupki żegnających nas pozostałych żołnierzy plątały się po placu.

Choć ściskało mnie w żołądku, bo od wczoraj nic nie jadłem, choć próbowałem wykrzesać w sobie determinację by poprowadzić oddział najlepiej jak potrafiłem, z tego wszystkiego najbardziej nieznośna była myśl, że widzę to miejsce i ją... być może ostatni raz.

Nigdy z nikim się nie żegnałem.

W końcu wszystkie wypady były wspólne, zawsze razem. Dziwne to było wrażenie wiedzieć, że ktoś będzie wyczekiwać mojego powrotu...

- Levi? - pochyliła się w moją stronę a ja głupi, dopiero teraz złapałem kontakt ze światem zewnętrznym. - Dacie radę, wierzę w was. Wrócicie wszyscy cali, zobaczysz.

Ale nie pisałem się na te puste słowa... Brakowało tylko "będzie dobrze", nic nieznaczące.

Zapomniałem o tym wszystkim, kiedy na jej twarzy zagościł uśmiech; tysiące mikro igiełek zakłuło mnie wzdłuż kręgosłupa, rozchodząc się ciepłem, docierając do okolicy klatki piersiowej.

Uśmiechnęła się na krótko, rozjaśniając oczy w których dostrzegłem swoje odbicie. Ona naprawdę była ładna; zarozowiona cera, burza ciemnych, platątających loków, układająca się w różne strony.

Taką chciałem ją zapamiętać. Wystarczające by zawładnęła mną nowa siła. Potrzebowałem tego. Ta motywacja równała się z diatrybami Erwina.

Dziewczyna zbliżyła się, wyciągając w moją stronę ręce. Złapałem je, przecierając zaklejonym plastrem palcem po jej nadgarstkach. Taki dotyk mi wystarczył, ale jej najwyraźniej nie. Zauważyłem w oczach zawód, gdy chciała się przytulić, ale ją odepchnąłem.

- Spylaj pod dach - odezwałem się jak debil. - Jeśli Erwin ma rację, zobaczymy się za 12 godzin.

Dostrzegłem kątem oka Smitha, odwracającego się by na nas popatrzeć. Nie chciałem by po drodze coś komentował. Odwróciłem się plecami do dziewczyny, szykując się do jazdy.

- Mnie nie oszukasz. Wszyscy dobrze wiemy że nie wrócicie przed północą.

- Nie mam nic do gadania - odparłem wymijająco.

Stałem tyłem, więc nie widziałem jej miny ani krzywo zapiętych guzików...Nie wiem czy specjalnie ich nie dopięła czy może jak zawsze była rozkojarzona i nie zwróciła uwagi?

Coś mnie jednak blokowało; stres, nerwy. Wszystko się na siebie nałożyło, że nie potrafiłem patrzeć na nią spokojnie wśród tylu ludzi.

Ona stała jeszcze chwilę a potem odeszła. Nie chciała opóźniać wyjazdu.

- Powodzenia - usłyszałem tylko.



***

Nie potrafiłem inaczej jej potraktować...

Gdy byliśmy sami, wypełniała całą moją uwagę, a teraz ta dekoncentracja stawała się nieznośna i frustrująca, jakby moja dusza chciała się rozdwoić.

Odprowadzając ją wzrokiem, udzieliła mi się chęć zatrzymania jej i jeszcze raz spojrzenia w te oczy; zapewnić ją, że tak, wrócę. Po to dałem jej tą pieprzoną książkę... Aby się nie martwiła. Aby zrozumiała, że bitwa to kolejny krok w stronę wygranej wojny. Sam kiedyś tego nie rozumiałem. Teraz mam lepiej poukładane w głowie.

Jechaliśmy już dobre trzydzieści minut. 

Zbliżaliśmy się do Murów. Po przekroczeniu granicy, moim obowiązkiem będzie skupienie na misji. Muszę zapomnieć o rozpraszaczach...

Jakby czytając mi w myślach, zbliżył się do mnie Erwin. Nie przestawałem gapić się w punkt przede mną, za to on gapił się ciągle we mnie, czym zasłużył na moją irytację.

- Bądź czujny.

- Zawsze jestem - fuknąłem.

- Zgaduje, że ostatnio sporo ci się naprzykrzyłem..

Ostatnio? Erwin to jeden wielki cholerny stwarzacz problemów.

- ... To dla twojego dobra - wytłumaczył.

- Dla mojego dobra w moim imieniu kazałeś wczoraj spierdalać Rose?

Brwi Erwina zmarszczyły się prawie całkowicie przysłaniając jego błękitne oczy. Westchnąłem. Miałem o Niej nie wspominać, kurwa.

Ale niech ten blond-włosy pan i władca wie, że wszystko słyszałem przez drzwi...

- Czyli... mam rozumieć... Byłeś z nią umówiony?

- Co? Na co?

Erwin chrząknął, dając mi jednoznacznie do zrozumienia, że nie zamierza tego wypowiadać na głos.

- Tch....Bądź poważny - odparłem.

- Myślisz, że nie widać, jak bujasz w obłokach? Chcę wiedzieć, czy to przez tę dziewczynę.

- Przestaniesz się kiedyś o wszystko srać? - panowanie nad sobą wzięło w łeb. - Co z tego, że spędzam z nią więcej czasu? Ty nie masz prawa o tym decydować.

Sądziłem, że to zamknie mu jadaczkę, ale on znalazł kolejną rzecz do zawrócenia mi dupy.

- Pamiętaj, kim jesteś i kim ona jest. Młodsza od ciebie o...

- To tylko przyjaźń. Czego nie rozumiesz? Z tego co ja zaobserwowałem, to chyba TOBIE brakuje kobiety, bo odwala ci na ich punkcie...

Może myślał, że potrafi przybrać pokerową twarz, ale wyszło mu to dość nieudolnie. 

Uraziłem go. I chuj. 

Uwielbiał drążyć temat, by wyszło na jego. Na starość mu się pogarsza. Bujanie w obłokach? Niech spierdala.

Już prawie przekroczyliśmy bramę. Teraz, gdy mur Rose upadł, znacznie bardziej odczuliśmy zmniejszone pole powierzchni bezpiecznej strefy.

Utworzony, jak w zegarku szyk scieśnil się, Smith powrócił na swoją pozycję.

Moment wydostania się poza kraniec granicy wywoływał wrażenie przekraczania innego świata. Wyfrunęlismy z tej klatki...

... I nie oczekiwaliśmy, że powrócimy w tym samym gronie...

Nie ma odwrotu, to jest nasz czas. Odwrót równał się porażce.

Skóra od szyi w dół pokryła się dreszczem pełnym emocji. Przyspieszyło tętno.

Naciagnalem szczelniej kaptur peleryny, unoszącej w pędzie mroźnego powietrza. Tutaj wiatr gnał razem z nami. Wiedziałem, że myślimy o tym samym. Tworzyliśmy jedność modlitw i pożegnań.

Tego momentu najbardziej się baliśmy. Wyczekiwania i maksymalnego skupienia w miejscu wolnym, acz tak śmiercionośnym.

To wszystko minęło po godzinie drogi...

Rozrzedzająca się mgła wreszcie pozwoliła nam na spokojniejsze wdechy. Dostrzeżenie tytanów stało się łatwiejsze. Wyostrzyłem zmysły, zapomniawszy o tym, o czym rozmawiałem z Erwinem. Czas na dywagacje się skończył.

Smith poprowadził nas ścieżką, z której korzystaliśmy tylko kilka razy w roku; mieliśmy objechać jedną część Murów i sprawdzić, czy nie został naruszony.

Przy Murach mogłoby się wydawać, że nic złego nas nie spotka, lecz byliśmy świadkami kilkakrotnie jak tytani zaczęli odłupywać kawałki ściany.

Jechałem mając przed sobą Smitha. Kilka metrów obok, po obydwu stronach galopowali Gunther i Claus, zaś za mną pozostali członkowie oddziału, rezerwa (oczywiście bez Kirsteina w składzie) i grupa Hanji: Moblit, Rashad, Lauda, Cage i Nifa.

Kilka razy podczas zimowych eskapad zdarzyło mi się rozmyślać nad sensem podróży w takich warunkach.

Może biel i gołe drzewa zapewniały nam lepszy widok i szybszą reakcję w razie zagrożenia, ale jako głowa brygady zwiadowczej nie podjąłbym się takich przedsięwzięć. Przede wszystkim Erwin wybrał najgorszy miesiąc: styczeń uchodził za najmroźniejszy. Niskie temperatury, grube płaszcze krępujące ruchy, śnieżyca czy deszcz wymieszany ze śniegiem nie sprzyjały. Zwierzęta też szybciej się męczyły i odczuwały wychłodzenie.

Nie lubiłem też mgły. A ta towarzyszyła nam na pustkowiach prawie za każdym razem w sezonie zimowym. Mgła to drugi, poważny wróg.

Minęły cztery godziny.

Na parę chwil zza chmur wyszło słońce a my podążaliśmy razem z naszymi cieniami odbijającymi się na śniegu. Gdzieniegdzie można było dostrzec zmrożone ślady wielkich stóp wydrążonych w puchu.

Trzymając wodze, poruszyłem palcami by sprawdzić, jak z moim krążeniem. Prawie codziennie biegałem, więc do zimna byłem przyzwyczajony, jednak przebywanie przez tyle czasu w jednej pozycji zaczynało dawać o sobie znać.

Marco najwyraźniej też odczuł sforsowanie bo zbliżył się na odległość, by było go dobrze słychać:

- Kapitanie, kiedy postój?

- A co się dzieje? - odkrzyknąłem.

Chłopak zamilkł, więc spojrzałem na niego. Miał czerwony nos, jego głowa wystawała spod kaptura.

Gdyby tytan wybiegł od jego południowych stron, nie zauważyłby.

- Musisz wytrzymać, Bodt. Jeszcze przynajmniej godzina.

- Tak jest - odparł posępnie.

Każdemu dokuczał chłód. Nie było wyjścia. Trasa w jedną stronę planowo miała zakończyć się o godzinie 14: dzielimy się na grupy i zmieniamy. Konie odpoczywają. My możemy zjeść posiłek.

Do tej pory nie wykryliśmy w murach żadnych nieprawidłowości.

Problem, jaki za to napotkaliśmy to leżące trupy, nieopodal dystryktu Karanese.

Erwin dał znać, by jeszcze bardziej zwolnić. Zbliżyliśmy się.

Woń unosząca się nad ciałami przyprawiła mnie o dreszcze. Skąd u diabła oni się tu wzięli?

Odór rozkładającego się truchła, części ciała niepasujących do reszty i twarzy, na wpół strawionych zapewne przez tytanie układy pokarmowe a reszta powykręcanych kończyn przeżarta przez ptactwo.

Dobrze, że nic rano nie zjadłem.

Za mną rozległ się odgłos zwracanego śniadania.Odwróciłem się. Nifa klęczała w śniegu.

Normalnie zejście z konia jest niedopuszczalne, jednak teraz...

Sytuacja była nadzwyczajna.

Erwin również zsiadł z konia i zbliżył do brutalnej, zbiorowej mogiły. Trącił butem odłamek z czyjegoś ubrania.

- Cywile - stwierdził, patrząc na mnie. - Samobójcy.

To się wcześniej nie zdarzało. Samobójców najczęściej znajdowaliśmy tuż przy murach, gdy spadali z 50-metrowej przepaści.

Hanji również zeskoczyła, zainteresowana dziwnym zjawiskiem.

Patrzyłem, jak kuca i zaczyna macać szczątki, by po chwili nie wyciągnąć czegoś w rodzaju saszetki.

- Musimy ich zidentyfikować. Erwinie, co robimy?

Smith nie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Przyłożył palce do skroni, ale ja byłem pewien, że ma podjętą decyzję, tylko waha się nam ją przekazać.

- Zbliżcie się - nakazał wreszcie.

Podjechaliśmy bliżej, w ten sposób, aby mimo wszystko nie zasłaniać sobie możliwości dojrzenia ewentualnych nadciągających stworzeń. Bądź co bądź, niektórzy tytani poruszali się w tak zawrotnym tempie, że każda minuta była na wagę złota.

-Będziemy zmierzać teraz w stronę Muru Maria, aż do lasu gigantycznych drzew. Mówię wam to teraz, bo nigdy nie ma się pewności, czy ta informacja nie przedostaną się poza siedzibę. Nie możemy zapominać, że naszym wrogiem są również inni tytani: Leonhardt, Hoover i Braun. Naszym celem są ruiny dawnego więzienia. Będziemy eskortować stamtąd Erena, Mikasę i Armina. Wybaczcie, że do tej pory wyprawa miała mieć charakter rutynowy i przepisowy.

Poziom pierdolenia Smitha przekroczył granice mojego szacunku. Zajebiste miał do mnie zaufanie...

Wpycha kibol w moje sprawy, a sam chowa się za konspiracją.

Zrobiło mi się gorąco więc zdjąłem kaptur. Dureń, jak on planuje obskoczyć wszystko w 8 godzin?

- Co o tym myślisz, Levi? - zapytał Smith.

- Proponuję wpierw zająć się nieboszczykami, chyba że nie przeszkadza ci zapach rozkładu?

Ja już miałem swoją teorię. Bał się, że wyśpiewam cały jego plan Rose? Nie ufał jej do tego stopnia, że pozbawił mnie wtajemniczenia?

Posłałem ku Hanji spojrzenie, ona też była zdezorientowana.

Olałem to. Chuj z nim, naprawdę...

Hanji z resztą oddziału zajęli się poszukiwaniem jakichkolwiek dokumentów czy rzeczy osobistych, leżących w zgniliźnie, rozłożonych na czynniki pierwsze wnętrzności, od których Nifa była cała zielona i razem z Laudą stały nieco na uboczu.

Ja patrolowałem teren. Nazwiska nic nam nie mówiły, dlatego zdecydowaliśmy przy najbliższej okazji oddać dokumenty żandarmerii.

Smith wytłumaczył dalszą część planu, słuchałem niby jednym uchem, drugim wypuszczałem...

Przerwę zrobiliśmy zaledwie 30 minut później. Po wcześniejszych widokach prawie wszystkim odechciało się jeść, ale ja skubnąłem tylko kilka kęsów mącznego ciasta, bo zaczynała boleć mnie głowa. Musiałem też mieć siłę do ewentualnych zmagań.

Gunther zagotował na przenośnym palniku wodę więc dzieląc się na grupy, wypiliśmy po kubku herbaty. Rozgrzaliśmy się wystarczająco, by móc kontynuować podróż.

Do więzienia dotarliśmy po południu, gdy słońce zaszło za chmury, temperatura obniżyła się o kilka stopni. Mieliśmy coraz mniej czasu na schwytanie tytanów.

Zdewastowane pozostałości po więzieniu pokrywał śnieg. Pamiętałem tylko przebłyski, że już kiedyś byłem w tym miejscu, możliwe nawet, że wchodziłem do środka.

Gdy tytan był w pobliżu, konie robiły się płochliwe i niespokojne, dlatego też utworzyliśmy "nitkę", aby pozwolić sobie na przepływ informacji i jednocześnie jak najszybciej zabezpieczyć małolatów.

Jako najbardziej doświadczony stanąłem w pierwszej linii. Marco obok Ymir, co zdążyłem zauważyć, ta dwójka nie pałała do siebie najmniejszą dozą jakiegokolwiek zainteresowania.

O ile mi wiadomo, tworzyli paczkę i widywałem ich zazwyczaj razem, ale cóż, nie moja sprawa...

Nawet na treningach nie byli skorzy do jakichkolwiek rozmów.

Ymir sprawiała jednak wrażenie bardzo opanowanej i odpowiedzialnej. Takich kadetów najbardziej ceniłem.

Trójka dzieciaków na czele z Erwinem i Hanji wyszło z podziemi, salutując. Kiwnąłem do nich głową.

Nie mieliśmy zapasowych koni, wobec tego Mikasa dosiadła się do Ymir a chłopcy do Cage'a i Rashada. Mój skład nie mógł sobie pozwolić na dodatkowy bagażnik.

Czekało nas jeszcze złapanie tytana. A jak na razie na horyzoncie nie pojawił się ani jeden...





Rose - pow 

Trzeci kubek herbaty za mną...

Gapiłam się w szare niebo, siedząc na stołówce przy niedokończonym obiedzie. Czekałam na Jeana, Christe i Sashe.

Wystukiwałam jakiś rytm widelcem o blat, w akompaniamencie innych odgłosów sztućców. Stołówka była w połowie pełna, przesiadywali głównie starsi Zwiadowcy.

Nie miałam ochoty na jedzenie. Fasolka w sosie już dawno wystygła, a kromka chleba została tylko trochę nadgryziona.

Łudziłam się, że przyjaciele szybciej skończą swoje obowiązki, i że dołączą do mnie, bo widok nadchodzącej Hanny spowodował wyzwolił we mnie jeszcze gorsze samopoczucie...

Młodsza Zoe zajęła miejsce naprzeciwko mnie, stawiając swoją miskę z głośnym brzdęknięciem, aż kilka kropel sosu wylądowało na serwetkach. Fu.

- Co tam powiesz? Myślisz o nich, nie? - nabrała łyżkę fasoli i wpakowała sobie do ust.

- Wiadomo - wstrząsnęłam ramionami.

- Mam taką propozycję, Rosie... Może zamiast zamartwiać się, poćwiczyłybyśmy razem?

To była chyba ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę.

- Hmm - próbowałam wymyślić jakąś wymówkę, ale ta mi przerwała:

- Ciągle grzebię w papierach, jestem w rozjazdach u Ilse. Jako zwiadowca chciałabym się czegoś nauczyć. Dzisiaj rano odebrałam swój mundur i pasy, takie wiesz, do manewrów. Umiesz je założyć?

- Hmm, tak... - przyznałam, bojąc się, z jakim głupim pomysłem wyskoczy....

- Świetnie! We dwie to raźniej! Hanji zostawiła mi łuki, znasz się na nich?

- Eh, podstawy...

- Mogą być, dla mnie ważne, by od czegoś zacząć! - machnęła ręką. - Jak zjesz, to wpadnij do mnie, pierwsze piętro, pokój 45.

Oto moja asertywność...

Dopóki się nie ściemniło, ćwiczyłam z Hanną strzelanie z łuku tuż za naszą siedzibą, w wyznaczonym do tego miejscu.

Nie powiem by ćwiczyło mi się z nią źle... gdy się wciągnęliśmy i walczyłyśmy na punkty, byłam zdziwiona swoją.. zręcznością. Łuk nigdy tak dobrze nie trzymał się moich dłoni a strzały z precyzją trafiały w środek tarczy.

Czułam się z tym dziwnie, bo Hanna nagle wzięła mnie za eksperta i nie przestawała mnie pytać o technikę.

Po prostu.... Los mi sprzyjał? Ale czy ja w ogóle wierzyłam w takie cuda?

Podrapałam się w głowę, gdy słuchając mnie, po raz pierwszy wbiła grot idealnie w punkt. Nigdy nie byłam dobra w żadnej dyscyplinie.

Hanna odnosiła się do mnie jak do przyjaciółki, waląc tak bezpośrednimi zdaniami i żartami, że już dawno przebiła temperament Hanji.

Im dłużej czasu z nią spędzałam, tym bardziej męczyła gadanina i głośny śmiech, od którego bolały mnie uszy.

Może nie zdawała sobie sprawy, jak mocno może irytować, ale ja na pewno nie byłam odpowiednia, by ją uświadomić.

Skrycie podziwiałam Levia że wytrzymywał z nią aż tyle.

No właśnie, Kapitan Ackerman....

Która już jest godzina? Jak sobie radzą?

Hanna nie wydawała się przejmować siostrą. Śmiała się do rozpuku, zupełnie jakby myśl, że Hanji jest hen daleko, za Murami, za lasami i w każdej chwili może stracić życie, zupełnie jej nie ruszał. Nie myślała o tym. Albo tak mocno wierzyła w ich siłę...

Wieczór wreszcie spędziłam w gronie Sashy, Christy i Jeana.

Dla Jeana siedzenie w pokoju było katorgą i co pięć minut wyglądał przez okno, by sprawdzić, czy nadjeżdżają...

Dziewczyny cerowaly sobie ubrania podjadając zakoszone z kuchni orzechy, a ja leżałam na łóżku z nogami opartymi o ścianę i podrzucałam z nudów poduszką.

Zakończyłam te głupia zabawę, gdy zaczęło z niej ulatywać coraz więcej pierza...

To czekanie na ich powrót było frustrujące i na siłę wynajdywalismy różnorakie zajęcia, byle zapchać czymś myśli.

Najgorzej przez to przechodził oczywiście Jean, wrodzona nadpobudliwość...

Podczas kolacji tknęłam nieco więcej grzanek, bo były wyjątkowo świeże i miękkie, a kładąc się do łóżka, specjalnie ubrałam się w luźne codzienne ubrania, nie chcąc witać przyjezdnych w koszuli nocnej.

Sasha zrobiła to samo, po czym zgasiła lampkę, ale żadna z nas nie mogła zasnąć.

Po godzinie czwartej nad ranem zabiły dzwony.

Z drzemki wyrwało nas stukanie końskich kopyt oraz przekrzykiwania. Zgiełk i szum.

Zerwaliśmy się z łóżek, chwytając lampiony.

Wrócili. 









Piszcie, co Wam się w tym rozdziale podoba a co nie, wierzcie, że ten rozdział pisałam bardzo długo. Opis przezyć zdecydowanie nie należy do łatwych. 

A na zakończenie nasza piękna Sashka <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro