Rozdział 37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Rose - pow 

Uniosłam powieki, gdy za oknem było jeszcze ciemno.

Przypuszczałam, że jest godzina 5 albo 6, zwykle wtedy wychodziłam na poranny trening i po jakiś owoc do kuchni. Otaczała mnie martwa pustka, tak jakby nagle moja klitka wydała się zbyt przytłaczająca a ściany cienkie i odległe. Wszechogarniająca cisza jeszcze mocniej zakorzeniła się w moich uszach, niemal słyszałam jej piszczenie. Nikt nie uderzał w moje okno ani nie krzyczał, bym spieszyła się na zbiórkę.

Rozkoszowałam się zatem tą chwilą wolności, leżąc w pozycji embrionalnej, z ręką pod głową, próbując przyzwyczaić oczy do półmroku.

U Hanji zaczynam dopiero od 9, mogłabym jeszcze się powylegiwać... Ciepło pod kołdrą skutecznie wybijało mi pomysły, by nie podnosić się z łóżka.

Odgarnęłam włosy, przypłaszczone poduszką, wystawiłam rękę po szklankę i upiłam kilka łyków wody. W żółtawym świetle bijącym zza zasłonki tonął stosik papierów z wypisanymi odręcznie ogłoszeniami.

Levi.

Opadłam miękko na materac, zatapiając się w rozgrzanej pościeli. Przycisnęłam do piersi poduszkę.

Przytulił mnie.

Jak na zawołanie, poczułam mrowienie na plecach, takie samo jak wczoraj. Od jego dotyku, oddechu w moich włosach, uspokajającego bicia serca, które rytmicznie wybijało melodię.

Uśmiechnęłam się sama do siebie. Na chwilę wszelkie troski zniknęły.

Spoglądając w sufit, odwróciłam się na plecy i znowu targnął mną dreszcz szczęścia. Moja przepona unosiła się i opadła a ja wędrowałam dłońmi po brzuchu, płóciennym materiale koszulki nocnej, delektując się tym przyjemnym doznaniem.

Wystarczyło spędzić z nim tą godzinę, by zapomnieć o całym świecie i dać się ponieść głupim emocjom, jak jakaś zakochana nastolatka.

Zakochana?

Tylko pomyśl, Rose. Ty go po prostu lepiej poznałaś. Urządziliście sobie pogawędkę, potem temat sam się rozkręcił. Jesteś sobie sama winna, ukazując przed nim słabość a on miał pełne prawo akurat zareagować przytulaniem cię. Do niczego więcej nie doszło.

No właśnie, tylko od kiedy Levi Ackerman kogokolwiek przytula? Stronił od kontaktów fizycznych.

Zjeżdżałam w dolne partie tułowia, wzdłuż ciała, pod pierzynę. Rozluźniłam się tylko po to, by zaraz się spiąć.

Wyobrażam sobie za dużo. Może owszem, zadurzyłam się w nim, ale pora jak najszybciej się z tego wyplątać. Nie chciałabym plotek. Reputacja z pewnością jest dla niego ważna. Najsilniejszy człowiek ludzkości. Lecz nie tylko ja darzę go takim uczuciem. Jest jeszcze Hanna. To byłoby nie w porządku, nieważne, czy Kapitanowi się ona podoba czy nie. Mam teraz bardzo dobre stosunki z Hanji, niech tak pozostanie.

Wyciągnęłam dłonie spod pościeli i pozwoliłam sobie na głośne ziewnięcie.

Nie, no to nie ma sensu. Nie dam rady go unikać. Już zaczęłam się psychicznie dusić...

Zwlekłam się z łóżka, powoli podeszłam do zasłonek i odsłoniłam je, by uchylić po nocy okno. Coś mnie łupało w środkowej partii pleców. To bez wątpienia od wczorajszego upadku ze schodów. Schyliłam się i zrobiłam kilka skłonów, rozciągając ciało. Usłyszałam chrupnięcie kości.

Wciąż chciało mi się spać, ale musiałam wyjść za potrzebą...

Stanęłam przed szafą, by wyciągnąć jakieś ubrania. Mundur zwiadowców leżał upchany w kącie, niedbale złożony a paski i sprzączki zwisały z wieszaka domagając się atencji. Ciekawe, kiedy ponownie go założę?

Ubrania po Hanji były ładne, ale zbyt ekstrawaganckie, toteż ubierałam na siebie tylko te o najbardziej stonowanych kolorach i bez upiększeń. Nigdy nikt nie potrafił wskazać jednego koloru moich oczu; czasami były bardziej zielone, czasem niebieskie, a zazwyczaj, gdy mijałam się w lustrze, po prostu szare z ciemnymi, złotymi obwódkami. Dlatego postawiłam na szary, długi sweter, wąski w talii i szerszy w biodrach, a do tego moje ulubione czarne rajstopy i getry. Przysięgłam sobie, że już nigdy nie włożę żadnej kiecki, jaką wcisnęła mi Ymir, bo po przedostatniej nocy była to wielka kompromitacja.

Ubiór nie był dla mnie istotny, ale coś mnie kusiło, by dzisiaj zwrócić na siebie większą uwagę.

Wyszłam z domku.

Poranna cisza zalegała w całym obiekcie.

Musiałam się zacząć przyzwyczajać. Mój plan dnia ulegnie zmianie... 

Psychicznie byłam nastawiona na rozmowę choćby z Christą czy Jeanem, ale przez cały ranek na nikogo się nie natknęłam, a przed wybiciem 9 byłam już u Hanji w laboratorium.

Choć na razie nie wykonywaliśmy żadnej pracy, gdyż nie miałyśmy fizycznie obiektów do badań, a tym się Kobieta najbardziej fascynowała, cieszyła się z mojego towarzystwa.

Zdradziła mi kilka szczegółów dotyczących następnej wyprawy za Mury, oczywiście pochwaliła się, jak to wczoraj Kapitan pięknie zareagował na prezenty no i wychlapała, że nie dogaduje się z generałem. Za moją namową przystąpiłyśmy do małych porządków, umyłyśmy podłogi bo w niektórych miejscach lepiły się od niezidentyfikowanych substancji, Hanji poszła zrobić pranie a ja zmiotłam kurze. 

Po południu odwiedziła nas Hanna, przynosząc w kartonowych pudełkach cieplutki posiłek.

Zaburczało nam w brzuchach i natychmiast zabrałyśmy się za zjedzenie obiadu.

Młodsza Zoe miała trudność w utrzymaniu języka za zębami, zaczęła nawijać, głównie uskarżać się na swoje problemy. Zasiadła z siostrą przy stole, identycznym gestem zakładając nogę na nogę. Z profilu wyglądały jadnakowo, choć kształt okularów nieco je wyróżniał. Hanna była uzależniona od bawienia się swoim wisiorkiem z ametystem a Hanji miała nawyk kręcenia w powietrzu kółek, dyndając stopą. 

Zabrałam kubek z parującym naparem i przeniosłam się na kanapę, siadając w jej rogu, z podkurczonymi nogami. Zostało mi jeszcze kilka wolnych stron notesu więc opierając się głową o zagłówek, zaczęłam kreślić różne szlaczki by zagłuszyć paplaninę młodszej Zoe. Nie widziały się w końcu trzy lata, muszą się wygadać. 

- Ilse wzięła cię pod swoje skrzydła? Wspaniale.

Hanna wypiła już całą herbatę, głośno siorbiąc.

- Najważniejsze, że Erwin dał mi wolną rękę. Chwała mu. Swoją drogą, czemu on jest dalej sam?

- Ty tam nie pytaj o Erwina tylko zajmuj się Levim - zbeształa ją Hanji a ja wywróciłam oczami. - Robię co mogę, naprawdę się staram dać mu do zrozumienia, że potrzebuje kogoś u boku...

Westchnęłam, nieco głośniej niż chciałam.

- Nie Han, wyrządzamy mu tylko krzywdę. Widzisz nas razem za pięć, dziesięć lat? Z nim ciężko o jakikolwiek temat do rozmowy, męczy się. Albo nie mówi nic, tylko siedzi z utkwionym wzrokiem jak taki sęp... Albo krzyczy na mnie, odpycha, prycha...

Bazgrałam po zeszycie, jednocześnie jednym uchem słuchając rozmowy, która nabierała sensu.

- Oh Hanno, to mruk, ma swój świat. Myślisz, że przy nas się śmieje?

- Proponowałam spacery, przejażdżki konno, nawet chciałam z nim do miasta pojechać ale co ty, Levi na wszystko mówi "nie, jestem zajęty" - przedrzeźniła jego niski ton, wypychając szyję i ściskając brodę, na co Hanji wybuchnęła śmiechem.

- Postaw go przed faktem dokonanym - wpadła nagle na pomysł, z wyrazem olśnienia na twarzy. - Przyjdź wieczorkiem do jego sypialni...

Ksz. Złamał mi się ołówek.

Kobiety popatrzyły na mnie jakby dopiero teraz zauważyły moją obecność. 

- Macie strugaczkę? 


***



Cały stres zszedł ze mnie, gdy spotkałam Ymir przed wejściem do stajni po skończonej pracy u pani pułkownik.

- Jean jest zawieszony, siedzi w magazynie i sprząta ale z tego co wspomniał na szybko Marco, żałuje i gdy tylko nadarzy sie okazja, to chciałby cię przeprosić... A Christy nie mogłam poznać, inna dziewczyna. Ani jednego krzyku, naprawdę, Rose, siedziałyśmy w pokoju chyba przez godzinę i rozmawiałyśmy... Wiesz, mam mieszane uczucia, ale cieszę się, że przynajmniej poświęciłyśmy sobie czas.

Ogarnięta falą szczęścia, objęłam dziewczynę, a ona ścisnęła mnie ze śmiechem. Wyglądało na to, że ich relacja zmierza ku dobremu.

Dobiegły nas ze stajni hałasy otwieranych drzwiczek. Trzeba przygotować konie do drogi. Wyjrzałam zza rogu i dojrzałam Kapitana, głaszczącego swojego ogiera po łbie.

- Coś ty dzisiaj taki nerwowy, Leon? - zaczął do niego mówić. Chwycił z kosza marchewkę i nakarmił zwierzę które wszamało ze smakiem.

Ymir zachichotała półgębkiem.

- Teraz dopiero skumałam, że jego koń nazywa się Leon, czyli tak jak czyta się twoje nazwisko - jej śmiech rozniosło echo a ja miałam ochotę kopnąć ją w piszczel.

- Nie porównuj mnie do konia - odparłam ale było już za późno bo Ackerman odwrócił się w naszą stronę. Pozostawało mi wierzyć, że tego nie usłyszał.

- Gotowa?

- Na co? - szepnęła Ymir nie rozumiejąc.

- Jadę z nim do miasta coś załatwić, opowiem ci później - odszepnęlam jej na ucho paląc buraka, co nie uszło jej uwadze.

Wyprostowała się, mrugając.

- Saaaaami?

- No - mruknęłam. - W sprawach... osobistych. Kapitanie, pójdę tylko zabrać rzeczy!

Mężczyzna skinął głową, poświęcając uwagę nadchodzącemu zwiadowcy. Sprawował pieczę nad końmi, pomógł Kapitanowi wyprowadzić ze stajni Leona i przypiąć odpowiednio do wozu obok innego, siwego wierzchowca.

Ciężko było mi przywrócić Ymir do pionu. Uniosłam ręce nosząc się z zamiarem uderzenia jej w ramię ale że ta ma niezły refleks, uniknęła ataku, jeszcze głośniej rechocząc.

Tak w życiu bywa. Wczoraj dzień był do dupy, dziś cieszę się jak dziecko.

Zaraziła mnie dobrym humorem.

Upchałam ogłoszenia do pudełka, przebrałam się w cieplejszy i wygodniejszy strój i o godzinie szesnastej wyruszyliśmy spod bramy powozem. Jechała z nami jeszcze wspomniana Ilse, kobieta na oko trzydziestoletnia, jej głowę pokrywało kilka srebrzystych, siwych włosów, ale sprawiała wrażenie sympatycznej i rzeczowej.

Byłam pochłonięta myślami o rodzeństwie. Tak bardzo chciałabym ich odnaleźć. Wierzyłam, że moje starania nie pójdą na marne i wcześniej czy później ich odzyskam.... 

Mieliśmy się spotkać w ustalonym miejscu za dwie godziny.

Z podekscytowania nie zwracałam uwagi na to, że zapomniałam z korpusu rękawiczek, i że taśma przyklejała mi się do włosów. Obklejałam latarnie i witryny sklepowe, zostawiłam nawet po jednej kopii na poczcie i pod ratuszem. Kilka mieszkańców widząc moje poczynania podchodziło z zainteresowaniem, by odczytać treść ale gdy wypytywałam ich czy widzieli dzieci, kręcili głowami i załamywali ręce. Nie poddawałam się jednak i krążyłam po ulicach, które pamiętałam z ostatniej wycieczki z dziewczynami. Źle mi się kojarzyło to miejsce; ze względu na Annie... Oraz fatalnej pomyłki. Nie patrzyłam na twarze mijanych dzieci, bojąc się, że ponownie pomylę ich z Tomim i Leah. Parę razy spotkałam się z przechodniami rzucającymi mi obłudne spojrzenia, musiałam mieć się na baczność i co jakiś czas sprawdzałam, czy w kieszeni nadal mam nóż.

Odwiedziłam bardziej ustronną dzielnice, pamiętając aby nie zapuszczać się zbyt daleko bo zwiadowczy płaszcz mógł być przyczyną nieprzyjemności.

Zmierzch zapadł szybko, nasypało śniegu i nagle temperatura spadła o kilka stopni. Było mi na tyle zimno, że postanowiłam wracać.

Chwilę poczekałam na Kapitana. Pokazał się z teczką, sprawy urzędowe...

Na mój widok prychnął, aż kosmyk grzywki uniósł się do góry.

- Co ty masz we włosach - zatrzymał się przede mną.

Trzęsłam się z zimna jak galaretka, chciałam już wrócić do kwatery.

- Mogę? - uniósł w moją stronę dłoń. 

Udzieliłam pozwolenia skinieniem.

Powyciągał mi z włosów zlepki taśmy brutalnie posklejanych z lokami po czym wsiedliśmy do powozu. Ulokowałam się najbliżej mężczyzny, moje skostniałe ciało domagało się odrobiny ciepła.

- Ubieraj je - rzucił we mnie swoimi czarnymi rękawiczkami.

O tak, tak, ciepełko!

- Nie mogę Kapitanie, za sklerozę się płaci.

Przewrócił oczami.

- Kobiety. Wkładaj i nie gadaj.

Mężczyźni...

Przyjęłam więc rękawiczki zatapiając w nich palce i z moich ust wydobyło się rozradowane westchnięcie.

- Dziękuję.... Nie czekamy na panią Ilse?

- Nie wraca z nami.

A więc znowu przyszło mi z nim spędzić czas sam na sam.

Kapitan dał znak zwiadowcy, by ruszył. Wiatr owiał pukle moich włosów, które zatańczyły przed moimi oczami, opadając mi na nos.

Dobre dziesięć minut jechaliśmy w ciszy, nogi i ręce miałam zziębnięte, oczy mi się kleiły i nawet nie wiem kiedy oparłam głowę na ramieniu Kapitana.

Zamknęłam oczy, z zadowoleniem pogrążając się w rozmyślaniach, tętent koni działał usypiająco.

Marzyłam o kubku gorącej herbaty i położeniu do łóżka.

- Nie mogłaś spać w nocy? - odezwał się cicho Kapitan, nie poruszając się ani o milimetr.

- A pan? - wymruczałam.

- Budziłem się ciągle, wstałem przed 4 - przyznał.

- To znaczy, że niewystarczająco pana wczoraj zmęczyłam?

Chwila ciszy. Mogło to bardzo źle zabrzmieć.

- Teraz masz okazję mnie wymęczyć.

Na moje usta wdarł się uśmiech.

Chrząknęłam.

- Czyli mogę pytać o cokolwiek?

- Jeśli musisz...

- No chyba nie sądzi pan, że będziemy rozmawiać o pogodzie. Już mi pan wczoraj wypomniał, że jestem nudziarą, pamięta pan?

- Nie to miałem na myśli- sapnął. Poczułam jak mięśnie mu się spinają. - Mamy po trzy pytania, zaczynaj.

Nie mogłam się powstrzymać, by na niego nie spojrzeć. Rozmowy nie były w jego typie. Zapomniałam o zmęczeniu, skupiając się na wymyśleniu pytań.

Wykorzystam to jak najlepiej.

- Wytłumaczy mi Kapitan, dlaczego generał Smith nie zrezygnował ze świątecznej kolacji? Wspólnie z Ymir stwierdziłyśmy, że przez wzgląd na... wie pan, żałobę... i tak dalej, taka impreza nie powinna się odbyć.

- Za krótko tu jesteście, dlatego nie rozumiecie - rzekł pochmurnie.

Minęliśmy obrzeża, ostatnie ogrodzenia domostw i wjechaliśmy na leśną ścieżkę prowadzącą do naszej siedziby. Droga odznaczała się wertepami, robiło się niewygodnie, dlatego niechętnie oderwałam się od ramienia mężczyzny by nie przygryźć sobie języka.

- Ulotność. Kruchość. Szkoda cennego czasu na opłakiwanie żołnierzy. Zwiadowcy muszą mieć zapewnioną rozrywkę, bo by zwariowali. Mamy wystarczająco ponure i nieprzewidywalne życie, uzależnione od śmierci.Co miesiąc ktoś ginie. Idąc waszym tokiem rozumowania, żałoba nigdy by się nie skończyła...

Pożałowałam, że na pierwszy ogień zadałam tak przygnębiające pytanie. Udzielił nam się ten melancholijny nastrój. Teraz kolej Levia.

- Naprawdę chciałaś dołączyć do członków rezerwy?

O nie. Podchwytliwe pytanie. Przepraszam, muszę pana okłamać...

- Miałam takie prawo, czyż nie?

Zbyt wymijająco, mogłam postarać się bardziej...

- Cóż, poważnie mnie wtedy zszokowałaś....

"Jesteś najbardziej wkurwiającym stworzeniem, jakie stąpało po tej ziemi".

"Jak mocno uderzyłaś się w głowę, że odebrało ci rozum"?

Tak, szok to mało powiedziane, Kapitanie. Pan wtedy mnie obraził.

- Co pan sądzi o Hannie? - zmieniłam front.

- Jesteście na "ty"?

Uśmiechnęłam się do niego tajemniczo. Błysk palonej pochodni odbił się w jego szarych tęczówkach. Odwrócił wzrok, przypomniawszy sobie, że gramy na pytania.

- Co mam sądzić? Wierna kopia Hanji. Furiatka. Strojnisia. Obrażalska.

- Strojnisia?! - parsknęłam śmiechem. Skąd w słowniku żołnierza takie słownictwo?

- Jak inaczej nazwać kobietę, która wygląda, jakby strzelił w nią piorun, uważając fryzurę za dzieło sztuki i która nakłada na siebie tyle biżuterii, że od ciężaru zaniża jej się poziom myślenia?

- Nie lubi pan jej?

- Ona wie, że jej nie znoszę! - słodko się wzburzył, a ja poczułam triumf. Kapitan wyczuł we mnie nową emocję, bo spojrzał na mnie badawczo.

- Czy ty jesteś o nią zazdrosna?

- To pana kolejne pytanie? 

Proszę, nie.

- Tak.

Zaczęłam gapić się na drogę przede mną. W tę leśną ciemną przestrzeń, znaki wypisane na drzewach i siedzącego przed nami na podwyższeniu woźnicę.

Czułam na sobie wwiercające przenikliwe spojrzenie ale nie ważyłam się choćby mocniej mrugnąć.

Niestety, im dłużej milczałam, tym bardziej moje policzki nabierały purpurowej barwy. Musiałam przypominać dorodnego pomidora. 

- Rose?

Nie odwracaj się. Nie patrz na niego.

Problem w tym, że Levi Ackerman był bardzo niecierpliwy. 

Odgarnął za moje ucho zapodziany lok, przytrzymując dłużej dłoń na moim policzku, który teraz nie dość, że mnie szczypał, teraz zapiekł żywym ogniem.

Co on, do cholery wyrabia? Czemu mnie dotyka w ten sposób?

Znalazłam w sobie siłę, by przechylić brodę w jego stronę. Nie spodziewałam się że znajdę się tak blisko jego facjaty, prawie stykając się nosami. Nie robił nic. Czekał i patrzył wyzywająco, zmuszając mnie do odpowiedzi. Taka jego taktyka.

Zniżyłam spojrzenie, kierując je na uchylone, wąskie usta mężczyzny i gładką twarz.

Słowo "tak" uwięzło mi w gardle. Powiedzieć? Nie powiedzieć?

Jeśli kiedykolwiek chciałam go pocałować, to mniej więcej podobnie wyobrażałam sobie ten moment.

Jaka byłam sfrustrowana, gdy miesiąc temu Sasha była świadkiem pocałunku Levia i Petry...

Gdybym zrobiła to teraz... Wystarczy się zbliżyć...

- Uwagaa! - wrzasnął woźnica.

Powozem zatrzęsło. Przeskoczyliśmy w górę, wpadając i ubijając sobie tyłki. Prawie nie wylecieliśmy z wozu na tej wyboistej drodze.

- Co to do cholery było? - zapytał Levi.

- Sarna - odparł woźnica poprawiając kapelusz. 

Przetarłam twarz, odgarniając włosy które miałam w buzi. Levi też się tego trzęsienia nie spodziewał. Byliśmy trochę nieprzytomni.

Usadowiliśmy się bezpieczniej na siedzisku, oddychając głęboko ale dzieląca nas odległość zwiększyła się. Nie stykaliśmy się nawet łokciami.

Z daleka widać było rozświetlone placyki, wybieg i stajnię naszej siedziby.

- Zostało ci ostatnie pytanie - dobiegł mnie głos Ackermana. - Na tamto chyba znam odpowiedź.

- Hm... - mruknęłam, ponownie oblana potem. - Ja... Po prostu Hanji za wszelką cenę chce pana z nią zeswatać...

- Rąbnięta okularnica - fuknął Kapitan, jednak magiczna otoczka która jeszcze chwile nas oplatała, rozpłynęła się.

- Ostatnie pytanie wobec tego. Jakie ma pan plany na sylwestra?

Mężczyzna wzdrygnął się ze zdziwieniem.

- O wszystko mogłaś mnie zapytać, a wybrałaś taką głupotę. Nie mam żadnych.

Zajechaliśmy na podwórze. Kapitan podał mi dłoń, niczym dżentelmen i pomógł zejść z wozu. Oddałam mu rękawiczki, a on szybko schował je do kieszeni nakazując mi wracać do baraku i się ogrzać.

Sam jeszcze chwilę postał na zewnątrz, błąkając coś niezrozumiałego do zwiadowcy w zielonej pelerynie.


***


Levi - pow

Nie znałem siebie od tej strony.

To był dziwny popęd, przeświadczenie, że robię właściwy ruch ale nurtowały mnie myśli, jak ona się czuje, co o mnie myśli, czy tego...chce?

Jakby nie patrzeć, Rose jest pierwszą kobietą, którą sam z siebie szczerze wziąłem w ramiona. Z którą łączyła mnie nietypowa, niestandardowa relacja. 

Taka poufność i bliskość nie łączyła mnie nawet z Petrą.

Wróciłem do początku. Wrzesień:

Leonne na rozprawie Erena w sądzie. 

Wybijała się z tłumu przez kręcone włosy, narobiła wokół siebie szumu; dawałem jej 5% szans że jest kimś pokroju Erena. Rose tytanem? Brzmiało niedorzecznie. Nie potrafiła prawidłowo utrzymać noża.

Ale to nie był pierwszy raz, gdy ją zobaczyłem. Rzucała się na tytanów w walce, nieudolnej, chaotycznej, by ratować Jeagera, który utknął tego dnia w swoim cielsku, w bitwie o Trost, zapisanej do historii w naszych kronikach. Przybyłem w idealnym momencie, łapiąc ją, gdy zepsuty sprzęt zawiódł i byłby przyczyną jej śmierci. Pomagaliśmy sobie nazwajem. Ratowaliśmy. Przed oczy wyskoczył mi moment, gdy wybawiła mnie od śmierci w lesie gigantycznych drzew.

A wcześniej? Zaimponowała mi gdy zamiast rezygnacji i poddania się, cięzko pracowała, ćwicząc na deszczu, łamiąc sobie pięści na obdartym z kory drzewie, trenując ciosy, siłę, kondycję. Czasami razem biegaliśmy.

Gdy miała problem z Sethem i Conradem, wydupiłem tych gnojarzy a ona w podzięce kryła mnie przed Erwinem. Nigdy nie zapomnę jak męczyła się ze mną targając po schodach, aby tylko ukryć przed nim moje pijaństwo. Olśniło mnie. Może to ona schowała do magazynu cały zapas alkoholu mając pojęcie, że przez pedantyzm nie odważę się tam zejść?

Albo pamiętna rozmowa w bibliotece, gdzie wygarnąłem jej tyle idiotyzmów podczas gdy ona starała mi się pomóc. Boże, rozmawialiśmy wtedy na jeden z najbardziej trzymanych w sekrecie tematów. O samobójstwie.

"Czasem nie wiemy, czyje ciała sprowadzamy, bo są tak zdeformowane. Najczęściej to ja wydaję im ostatni rozkaz. Mówię ci, jest wtedy zajebiście. Zajebiste jest życie Kapitana"

Przerażenie i dezorientacja były w ten czas namacalne. Dziewczyna nic nie wiedziała o życiu, które wybrała.

To nie jej świat... Nie zliczę, ile razy było takich sytuacji, gdy widziałem w niej jedynie strach. Określa siebie, jako tchórza. To nie tchórzostwo, tylko wrażliwość i słabość niedopasowane, błąd.

Może to był powód, dlaczego Petra mnie nie pociągała... Zapalona wojowniczka. Odważna do bólu, lojalna, naiwna, nie wyobrażająca siebie w innym miejscu niż wojsku. Rose nic nie łączyło ze śmiercią i walką - czysta perła, niezmącona brutalnością. Brudziła się tylko w potrzebie, nadstawiając karku.

Znacznie częściej widywałem ją w snach.

Igrałem z ogniem.

Opcja zakochania się czy czegokolwiek podobnego nie wchodziła w grę.

Zbyt mocno przeżyłem ostatnią stratę, nie zamierzam wchodzić w związek teraz ani nigdy.

Poza tym moim celem była ochrona i wsparcie. Zasługiwała na spokojne życie. Zależało mi na tym, by ją poznać i utrzymać przyjacielskie stosunki.

Zmieniłem ubranie, sprzątnąłem w sypialni i na korytarzu (gówniarze znowu lezą po budynku w upierdolonych buciorach) a potem stwierdziłem, że rozejrzę się po okolicy, czy nie pałęta się szary kocur. Miałem dla niego idealne schronienie; wyszedłem z zamiarem złapania go. Gdzieś w kuchni widziałem butelkę mleka...

Obchodząc teren, nigdzie zwierzęcia nie widziałem. W zamian za to, przypadkowo odkryłem miejsce, z którego idealnie widać okno od pokoju Rose.

Światło było zapalone, zasłony odsłonięte, a dziewczyna siedziała na łóżku i coś zawzięcie rysowała.

Włosy opadały jej na czoło, zasłaniały większą część twarzy. Była przebrana w koszulę do spania, białą. Zwyczajną.

Obserwowałem przez kilka minut jej poczynania, co kilka sekund przekrzywiała głowę raz w lewo raz w prawo, wystawiając koniuszek języka.

Czy odebrałaby mnie za nachalnego typa, gdybym zapukał do jej drzwi?

Ostatnio za dużo czasu spędzamy razem. Może po dzisiejszym.... nie chce mnie widzieć?

Gorączkowo wymyślałem powody, dla których mógłbym złożyć jej wizytę ale wszystkie były głupie, infantylne. Czułem się jak idiota. Wystarczajaco długo sterczałem przed jej drzwiami, zaczynała mnie ogarniać panika.

Głupek.

 Zrezygnowałem i odszedłem... 


***


W pocie czoła bazgrałam ołówkiem po kartce papieru. Starałam się przenieść na papier ten obrazek, co do szczegółu.




Pasowałoby wziąć kilka lekcji szkicu. Nie szło mi chyba najgorzej... Jeśli rano jestem całkowicie zwolniona z treningów, będę cierpieć na nadmiar wolnego czasu.

Kawałek między werandą a barierką i moimi drzwiami rozpościerało się miejsce z odstającymi deskami, które przy każdym kroku wydawało głośne skrzypienie. 

Właśnie taki dźwięk usłyszałam. Był to znak, że ktoś stoi pod drzwiami.

Odłożyłam notes, zamykając go i wstałam, by wpuścić przybysza. Pewnie to Ymir, umówiłyśmy się, że dziś wieczór śpi u mnie.

Nieśmiało otworzyłam drzwi i już wiedziałam, kto tutaj był.

Na horyzoncie majaczyła sylwetka Kapitana. 

Dziękuję za wszystkie komentarze i gwiazdki <3 

Kolejny rozdział postaram się wrzucić w czwartek i tu zdradzę, że będzie się działo <3 









Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro