Rozdział 39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Levi - pow 

Świtało.

Obudziłem się, leżąc krzywo na brzuchu, pozwijany w koce.

Dzień zapowiadał się pochmurny a ja byłem w paskudnym humorze.

Ogień z paleniska już dawno wygasł a świece się wypaliły, brudząc regały woskiem.

Obok mnie leżał kot i wlepiał we mnie swoje duże żółto-zielone oczy. Spojrzałem na jego miskę - pusta.

Cukierek, jak go nazwała...

Rose.

Co się wczoraj wydarzyło? Napłynęło do mnie stado myśli, od których zakręciło mi się w głowie; zupełnie jak na kacu.

Odczułem chłód siadając na materacu i przecierając oczy. Nieraz zdarzało mi się tu spać, ale chyba byłem bardziej przygotowany.

Rose była jak zakazany owoc.

Jej dotyk równocześnie mnie podniecał i wnerwiał, aż nie mogłem go znieść.

Wykorzystałem ją, i to był główny powód mojego konfliktu.

Chciała tego tak bardzo jak ja. Zgrywaliśmy się, dopełnialiśmy idealnie, zatracając w pocałunkach i w tamtym momencie liczyła się tylko ona, obezwładniająca siłą i pewnością a ja chciałem tego wszystkiego. Była w mojej duszy, myślach, żyłach, ciążyła na moim ciele. W pewnym momencie nie mogłem oddychać, bo tak silnie na mnie działała.

Przewracając na plecy i dominując, nie miałem już kontroli. Pozwoliłem jej robić wszystko na co miała ochotę, mimo, że wiedziałem, że to błąd. Nie powinniśmy. Nie mogliśmy. Przyrzekałem sobie, nigdy.

Wtedy doznałem jakiejś iskry i po prostu musiałem to przerwać. To była ta granica. Zdałem sobie sprawę, choć zachwycał mnie jej urok, wcale jej nie chciałem. Nie potrafiłem tego wyjaśnić; to było tylko chwilowe doznanie i nieprzemyślany przejaw mojej głupoty. Próbowałem ją z siebie zrzucić, więc wyrwałem się i chwyciłem za nadgarstki.

Usiadła mi na biodrach a ja podniosłem się do siadu, wciąż przytrzymując jej rozgrzane ręce.

- Dość - powiedziałem wyraźnie.

Miała zaróżowione usta i nieobecny, zamglony wzrok. Oddychała ciężko, jak ja.

Zmusiłem ją do spojrzenia mi w oczy, choć kontakt z nią był słaby.

- Ty zacząłeś... - szepnęła, nie rozumiejąc, czemu tak brutalnie to przerwałem. Kolejny mój błąd...

- Wybacz. Nie sądziłem, że się na mnie rzucisz.

Zawstydziłem ją.

- Przepra... - przyłożyłem palec na jej otwartych ustach, by się zamknęła. To nie był powód do przepraszania, zaczęła mnie irytować.

Gęsią skórka wciąż pokrywała jej ręce a klatka piersiowa unosiła i opadała szybkim tempem.

Nie czułem się za dobrze. Wstałem i podszedłem do okna opierając czoło o szybę. Natychmiast zaparowała.

Za dużo dotyku i za dużo Rose. Miałem długą przerwę od czułości, wszelkiego kontaktu. Powinienem to dawkować.

Uspokój się i zduś to w sobie, nakazałem myślom.

Usłyszałem szelest, Leonne się ubierała.

Ale nie chciałem, by wychodziła. Skrzywdziłem ją? Cholera, co w nas wstąpiło?

Ona musi wiedzieć, że niczego od niej nie chce i nie wymagam. Dałem jej bezpieczeństwo, pozwoliłem by tkwiła w tym gównie, choć domyślałem się, jaki to będzie skutek...

Już się od niej nie uwolnię.

- Zaczekaj - dopadłem ją w drzwiach łapiąc za rękę. Parzyła. - Jeśli w jakimkolwiek stopniu zrobiłem coś nie tak, powiedz mi. Nie miałem zamiaru cię wykorzystywać. Ten pocałunek nic nie znaczył.

Pozbyła się jasnych, błyszczących punkcików w oczach, mrugając. Uśmiechnęła się lekko, choć oczy nadal pozostały... smutne?

- Nie martw się, Levi, z mojej strony też nic się nie zmieniło. Ale padam z nóg i chce mi się spać...

Odetchnąłem z ulgą, że myśli tak samo. Naprawdę nie mogłem oprzeć się magnetyzmowi który między nami działał. Bałem się, że może przeciągnąłem strunę i nie zdołam jej naprawić... Już wyrywałem się by zaproponować jej by została tu ze mną na noc, ale ona podniosła głos.

- Dziękuję za miło spędzony wieczór, ale chyba oboje powinniśmy dziś zasnąć w swoich łóżkach.

Nie miałem kontrargumentu, zresztą, w tej sytuacji to chyba był słuszny wybór - kiwnąłem głową.

- To co się tu stało, nie wychodzi nigdzie. Jasne?

- Tak jest, Kapitanie - posłała mi zmęczony uśmiech a ja ostatni raz skierowałem wzrok na jej różowe, pełne usta, których jeszcze parę chwil temu pożądałem.

Myślenie o niej zajęło mi cały dzisiejszy dzień. Z jednej strony sprawa była prosta i już dawno się określiłem: Leonne to tylko kadetka, nastolatka. Dziewczyna przy której czułem się niewyobrażalne swobodny, czułem się... Sobą. Rozumiała mnie, w jej oczach byłem...kimś całkowicie zwyczajnym, czyli tym, kim chciałem być. I właśnie tak powinna wyglądać nasza przyjaźń i tylko przyjaźń.

Z drugiej strony zdziwiony byłem własnym zachowaniem: co mnie omamiło, że w tamtym momencie przegięliśmy? A Rose, do tej pory delikatna i spokojna, nagle przejęła inicjatywę, ukazując swój zapalczywy temperament, bo innego określenia nie mogłem wymyślić... Sam ją niesłusznie zachęciłem do tego pocałunku. Kretyn. Wolałem się nawet nie zastanawiać, czy wtedy poczuła do mnie coś więcej, bo po prostu uważałem to za niemożliwe. Znamy się krótko, jestem od niej jedenaście lat starszy, mój status służbowy nie pozwala mi na wchodzenie w związki. Poza tym nie jestem odpowiedni dla Rose ani ona dla mnie.

Rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się całe życie a jednak byliśmy tak różni. Sama to przyznała. Niemal wszystko nas różniło.

Rose - pow 

Przestałam się okłamywać. Zaakceptowałam stan rzeczy.

Byłam bezapelacyjnie zabujana w mężczyźnie, który wyznał, że pocałunek nic dla niego nie znaczył...

Powinnam być wściekła na niego, a byłam na siebie, jak diabli. Wprost rozpierało mnie, by coś rozbić, albo czymś rzucić.

On był niewinny. Człowiek z niełatwa przeszłością, któremu zmarła kobieta, dziecko nieświadome, że ma ojca. Najsilniejszy i najlepszy żołnierz ludzkości z misją odbicia świata a w tym wszystkim ja - głupia dziewczynka, naiwna, niepoprawna romantyczka.

To ja dałam się omamić.

Spojrzał na mnie - moje ciało już drżało. Dotknął mnie - traciłam rozum.

Wpadając do swojego pokoju, rzuciłam się pod łóżko i wygrzebałam notes z rysunkami. Wyrywalam kartki, jedna po drugiej, mięłam i rzucałam w kąt.

Trzęsłam się, napływały mi do oczu łzy.

Co ty sobie uroiłaś, głupia idiotko.

On cię tylko lubi. Może nawet bardzo lubi. Ale nadal tylko "po przyjacielsku"...

Daj mu czas, Rose, odezwał się drugi głos w mojej głowie. Dla niego jest to pewnie tak samo trudne jak dla ciebie. Nie oczekuj że się w tobie zakocha, bo miłość w tym porąbanym świecie to suka.

Ackerman to samotnik.

Ale to z tobą chciał spędzić ten wieczór i ciebie dopuścić do swojego świata.

Jesteś mu bliska, potwierdził. To musi ci wystarczyć.

Usiadłam zmartwiona na podłodze, głosy ustąpiły.

Może powinnam rozejrzeć się za kimś innym? Za kimś w moim wieku? Ale nagle przypłynął mi obraz pijanego Jeana albo Marco wyznającego miłość Chriście klęcząc na środku karczmy i odgonilam te myśli. Nie chce chłopaka, tylko mężczyzny. I tylko Jego. 

***

Pierwszy dzień roku był ospały. Zwiadowcy wrócili z zabawy dopiero nad ranem. Ja spałam prawie do południa i obudziło mnie pukanie do drzwi.

Wstałam z łóżka, zaskoczona, w czym właściwie spałam: wczorajsza spódnica, kremowa bluzka na ramiączkach. Sweter leżał niedbale zawieszony na krześle.

Nie dbając o to, by coś na siebie nałożyć albo chociaż przeczesać dłonią włosy, otworzyłam drzwi.

Ymir.

Omiotlam ją spojrzeniem bardzo dokładnie, aby odgadnąć w jakiej jest formie.

Była nerwowa. Ale trzeźwa. Wpuściłam ją do środka.

- Rose... - przemówiła przekształconym głosem, z zaciśniętymi gardłem. - Pocałowałam ją.

Ją?

- Christe... - wyjaśniła Ymir kręcąc się. W końcu stanęła przy oknie i zaczęła obgryzać paznokcie.

- Och... - mój komentarz.

Ciekawe co by powiedziała, gdybym wyznała, że ja całowałam się z Ackermanem.... Chrząknelam. - Mogłabyś zacząć od początku?

Ymir nagle wybuchnęła śmiechem.

Ugięła kolana, wyginając się od ataku skurczu i zakryła dłonią usta, tłumiąc chichot. Otarła łezki rozbawienia.

Potrząsnełam głowa, zmuszając się do myślenia, co ona do mnie mówi.

- Kurwa Rose... Zakochałam się w dziewczynie! Gdzie ja mam głowę?!

Usiadła na łóżku Sashy, starając się uspokoić.

Trochę przestałam za nią nadążać. Najpierw Peter, później Jean i afera z Christą, a teraz... zaraz, zaraz, że co? Ymir i Christa?

Zadławiłam się powietrzem i zakaszlałam się do tego stopnia, że Ymir musiała łupnąć mnie w plecy.

Deja vu. Kilka dni temu Ymir siedziała u mnie dokładnie tak samo, z tym, że opowiadała o Jeanie. Teraz sytuacja się powtarza, nawet siedziałysmy w identycznych pozycjach.

Zaręczyny Christy wciąż nie docierały do mnie w pożądany sposób; odczuwałam niepokój, zwłaszcza, że pojutrze szykuje się kolejna ekspedycja za Mury i Marco niejednokrotnie oświadczył, że boi się śmierci, porażki, rozlewu krwi a zwłaszcza boi się o Christę, której nie będzie mógł już obronić.

Ymir streściła mi cały przebieg Sylwestra. Nie działo się najlepiej, Hanji z Hanną musiały wkroczyć do akcji, bowiem stacjonarni zrobili im awanturę o zakłócanie porządku w mieście. Mieszkańcy nie przepadali w końcu za naszym korpusem, skrzydła wolności to najgorszy korpus na który idą tylko podatki, giną ludzie a tytani jak byli, tak dalej są. Doszło nawet do małej szarpaniny ale na szczęście umiejętności i urok Hanji poskutkowały i stacjonarni dali sobie spokój, choć niesmak pozostał.

Dziewczyna wspomniała także o moich kartkach z ogłoszeniami, które fruwały na wietrze w strzępkach; teraz byłam pewna, że to sprawka stacjonarki czy tamtejszej populacji...

Marco podobno tak mocno się spił, że Christa ze złości oblała go kuflem piwa a potem zerwała zaręczyny. Ymir w tym czasie przebywała z - o dziwo - trzeźwym Jeanem, który czuł skruchę i wyrzuty sumienia za tamto i wcielił się w rolę mediatora. Usiedli we trójkę na ławce w parku i wyjaśnili wszystko, o co toczyli bój. Dzięki Kirsteinowi dziewczyny zrozumiały, że uprzednie ich emocje były spowodowane zauroczeniem, uczuciami których nie rozumiały a które wykiełkowały między nimi. Potrzebowały siebie nawzajem, nie mogły bez siebie żyć, a Christa patrzyła na Marco przez różowe okulary, by zapomnieć o Ymir. Siedziały potem same w parku dopóki nie zaczeło się przejaśniać i impreza w karczmie calkowicie nie ucichła. Wróciły razem do pokoju i zasnęły trzymając się za ręce.

- ... I właśnie tak spędziłam ten wyjątkowy wieczór... Wiedziałam, że Nowy rok będzie dla mnie wielką zmianą, przeczuwałam to, pamiętasz? Mówiłam wam jak jechaliśmy, że czekam na znak od losu... - podałam dziewczynie chusteczkę a ta wytarła łezki wzruszenia i szczęścia.

Przytuliłam ją mocno do siebie, a ona mnie i chwilę trwałyśmy w tym uścisku dopóki nie wyskoczyła z pytaniem:

- A ty jak spędziłaś Sylwestra? Nie pamiętam nawet o której wyszłaś...

Zahuczało mi w głowie. Syknęłam cicho, odsuwając się i unikając jej spojrzenia.

Znajdowałam się w patowej sytuacji; Ymir była mi teraz bliższa niż Sasha, wykazywała przejaw przyjaźni i zaufania, w związku z tym jaką byłabym przyjaciółką, gdybym nie podzieliła się z nią swoimi rozterkami?

Ale nie mogłam. Levi nie życzył sobie, bym komukolwiek o tym wspominała. A mnie samej było z tym głupio i chciałam zapomnieć.

Zapomnieć albo udawać, że do niczego między nami nie doszło...

Głupi wybryk, tak to potraktował. Nic nie znaczący gest, a mi odwaliło.

Tylko co powiedzieć Ymir?

- Buzia na kłódkę, dobra? - westchnęłam.

Dziewczyna z wielkim zaciekawieniem usadowiła się wygodniej, podpierając łokcie na kolanach.

- Kapitan mnie zaprosił na herbatę...- Jak to niewinnie brzmi...

Zachichotałam głupkowato, łapiąc się za głowę.

- Dał mi książkę do przeczytania. Rozmawialiśmy o... o wszystkim i chciał. żebym zwracała się do niego po imieniu...

Znalazłam się na podłodze, przyciśnięta do parkietu.

- Ty się w nim serio zabujałaś, kobieto!! - ryczała mi do ucha.

- Świetnie - wybełkotalam próbując wstać. - Ale z tego nic nie będzie więc nie masz co się cieszyć. Jesteśmy tylko... znajomymi.

Nie zrobiło to na niej wrażenia. Złapała mnie tym razem za ręce.

- Przyjaźnisz się z samym pieprzonym Ackermanem! Niejedna chciałaby zająć twoje miejsce. Jaki on w ogóle jest, tak naprawdę?

- Jaki jest? Eee... Inny, całkowicie inny.

Ymir kiwała głową po każdym wypowiedzianym słowie.

- Tak żem czuła że cię lubi, Rosie. A wiesz, że on mało kogo w ogóle darzy szacunkiem. Masz coś w sobie, że pozwolił ci się zbliżyć.

Popatrzyłam na nią. Cóż, jak się okazuje, z jej perspektywy to wygląda jeszcze inaczej...

- Wiesz Rose, jesteśmy specyficzni. Ackerman to już w ogóle dziwak... Uwierz, że ja na początku srałam w gacie, gdy miał z nami trening. Do tej pory mnie przeraża, czasem jak go mijam to tak zawieje chłodem... Może nie pamiętasz ale jeszcze w wojsku się o nim mówiło, Eren się nim strasznie jarał i mówił jak to mu dorówna..., no nieważne... zmierzam do tego, że nawet ktoś pokroju Ackermana mierzy się z samotnością. Ludzie wierzą w niego, sami zapominając, że to normalny człowiek, mężczyzna z uczuciami. Potrzebuje wsparcia, potrzebuje innych by nie zwariować. Naoglądał się śmierci żołnierzy, pewnie przeszłość sprawiła, że jest jaki jest....

- Skomplikowany i trudny - przyznałam, nie spuszczając wzroku z dziewczyny.

- Tak, życie go tak ukształtowało Nie będę wypytywać o szczegóły, bo to nie moja sprawa i szanuje waszą prywatność. Ale na twoim miejscu chyba bym ostudziła te zapędy. Miłość jest cudowna, ale niech cię nie zgubi.

- Mówiłam, że się tylko przyjaźnimy - podniosłam głos. - Nie rozmawiajmy już o tym - zaczęło mnie to męczyć.

- Rosie, ja czuję, że chyba powinnyśmy o tym porozmawiać... Ackerman to kto inny niż taki nasz Jean. To świetny kapitan, wykazał się dobrym posunięciem, mianując cię asystentką w grupie badawczej. On się na pewno cieszy, że trzymasz się z dala od niebezpieczeństwa. Ale on poświęca swoje życie w imię dobra nas wszystkich... Jego codzienność to wojsko, treningi, trudne decyzje, straty w ludziach, śmierć... Wyobrażasz go sobie u twojego boku? Wiem że też nie wszystko mi mówisz i może było między wami więcej jakichś sytuacji które was zbliżyły...

- Ratowałam mu tyłek - odezwałam się. - kilka razy...

- Czyli macie w sobie oparcie - podsumowała dziewczyna.

- Głównie przez przypadek...

- Mała, nic nie dzieje się przez przypadek - żachnęła się Ymir. - Tak czasem jest że dwoje ludzi się spotyka i okazuje się że to bratnie dusze. Sęk w tym, że generalnie... miłość w naszym wypadku nie jest wskazana. On na pewno też nie chce się pakować w związki bo wie, z czym to się wiąże.

Spojrzałam na nią smutno.

- Ze stratą. I bólem... Musisz luźniej podejść do tematu, tak jak ja. Zakochanie jest piękne, ale nie można stracić głowy. Jesteśmy na wojnie.

- Więc najlepiej być takim Ackermanem i przybrać maskę obojętności... - zażartowałam.

- A żebyś wiedziała.....

***

Popołudniu siedziba wreszcie stanęła na nogi. Po całym tygodniu wolnego, cześć żołnierzy powróciła z dystryktów. Sasha i Conny będą dopiero jutro, ale i tak po rozmowie z Ymir cieszyłam się dobrym nastrojem. Potrzebowałam takiej rozmowy. Potrzebowałam się upewnić, że moje uczucia do Ackermana są bezcelowe i powinnam dać sobie z nim spokój...

Drużyna Kapitana przeniosła poranny trening na popołudnie, wybrali się na ćwiczenia do lasu, a ja spędziłam czas znowu w bibliotece, zaczytując się w książkę która dostałam.

Cienki tomik nieznanego autora. Bardzo stary, z pożółkłymi kartkami i zjedzonym przez myszy, grzbietem.

Rozsiadlam się na parapecie w najdalszym kącie pomieszczenia i zagłębilam w lekturze, odkrywając powód, dlaczego chciał, bym ją przeczytała.

Były to opisy, krótkie historyjki i wiersze ludzi żyjących w czasach wojen. Nie były one smutne jak sądziłam... lecz radosne. Piękne, pokrzepiające serce, przy których można się było usmiechnąć i zdać sprawę, co tak naprawdę się liczy. Że wojna ma jeszcze inne oblicza. Krótko mówiąc: dla żołnierza lektura obowiązkowa.

Kapitan musiał to czytać w trudnych chwilach, gdy nadzieja była jedynym, co posiadał.

Przymykając oczy i trzymajac nadal otwarta książkę, zasnęłam...

Hanji  - pow ^^

Coraz bardziej bolały mnie kolana, chyba zbyt szybko się starzeję... Byłam tak potwornie niewyspana, że nawet w okularach obraz mi się zamazywał. Potrzebowałam kawy. Duuuuużo kawy...

No i z tego wszystkiego wdepłam w kałuże błota, która rozchlapała się na wszystkie strony, brudząc mi spodnie. Świetnie.

Ale czego się nie robi dla przyjaciół...

Szłam do Rose, z informacją o jutrzejszym, bardzo ważnym zebraniu. Erwin sobie wymyślił takie po wczorajszej aferze w knajpie. Dla mnie bez sensu. Lepiej po wyprawie o wszystkim decydować, ale nie - temu też już chyba że starości na łeb pada.

Głośno tupnelam najpierw lewym butem a potem prawym, by strzepnąć śnieg i nie wybrudzić pokoju dziewczyny takimi buciorami. Zapukałam, ale nikt mi nie otworzył.

No chyba dobry adres, nie? Rose Leonne, pokój 5.

Zapukałam jeszcze kilka razy mocniej, może śpi? 

 Ale nikogo nie było.

 Ciekawość mnie zżerała, co robi, a jeśli jej nie będzie faktycznie, to najwyżej zostawię jej kartkę z informacją.

Może jest w łazience i zaraz wróci?

Ponownie zapukałam i odpowiedziała cisza.

Weszłam więc do środka. Myślałam, że pomyliłam pokoje kadetów bo wnętrze wyglądało na czyściutkie. Szok.

Na krześle był zawieszony jej sweterek: kojarzyłam, że jej taki dałam, więc śmielej wkroczyłam do środka na dywan i usiadłam przed stoliczkiem, by poczekać spokojnie na dziewczynę.

Z westchnieniem rozejrzałam się po pokoju, na czym by tu skupić wzrok.... Pokoje kadetów to takie klitki, wszystko albo drewniane albo szare.... Nuda.

Pogmerałam na jej stoliku w poszukiwaniu czegoś do pisania i kawałka papieru, kiedy moim oczom ukazał się szkic.

Przepiękny szkic na wymiętej kartce.

Chwyciłam go w palce i przyłożyłam pod okulary.

Ja pierniczę. Przecież to Levi.

Normalnie aż mnie ścięło w krzesło. Nie sądziłam, że z Rose taka artystka! Będzie mi teraz tytanów rysować.

Chyba się nie obrazi jak jej jeden rysuneczek zakoszę. Levi musi zobaczyć jaką mam zdolną asystentkę! Poza tym, skoro szkic był zmięty, pewnie chciała go wyrzucić. Jasna sprawa. Wobec tego zabrałam też dwa pozostałe rysunki i schowałam sobie do torebki.

Nie było sensu na nią dłużej czekać. Może dorwę ją na kolacji?

Sprawdziłam jeszcze czy czegoś nie zostawiłam i wyszłam z pokoju. 

A teraz mały bonusik - Levi i Cukierek <3 

Oraz reszta artów nadesłane przez 



Dobranoc <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro