Rozdział 51

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Została godzina do końca operacji Marco.

" Jest ze mną źle. Nawet Kapitan nie daje mi szansy... "

Przypomniały mi się również słowa Ymir: " Pewnego dnia dopadnie go przeznaczenie i straci życie w walce, chroniąc Christę albo honorowo odwali rolę bohatera u boku Kapitana..."

Choć z Marco nigdy nie byłam blisko, bez niego nasza paczka nie będzie taka sama. Zawsze dzielił pokój z Jeanem, to z nim zazwyczaj ćwiczył sparing, to z nim się najwięcej śmiał i spędzał czas wolny.

Ale chyba nie powinnam go tak szybko skreślać. Istniała szansa, że się wyliże. Że operacja uratuje mu życie. Więc, Rose, przestań już niepotrzebnie dramatyzować!

Spojrzałam na Ymir, siedzącą obok Christy i trzymającą głowę na jej ramieniu.

Marnowaliśmy czas na posępnym dumaniu na ławce i kopaliśmy kamyki. Choć minęły prawie dwa tygodnie odkąd widziałam Sashę ostatni raz, spotkanie z nią i jej obecność dodawała mi otuchy. Uspokajało mnie samo to, że jest. Spoglądała w dal, w stronę majaczącego w oddali parku. Co jakiś czas przekierowywała wzrok na przyjaciół, a oni jakby odwzajemniali osowiałe spojrzenia.

Pochmurna aura sprawiała, że miałam dziwne przeświadczenie, jakby ciążyło nad nami dziwne napięcie. Zupełnie, jakby chcieli coś powiedzieć, ale coś ich hamowało. Może moja obecność? Nie wiem czemu tak sądziłam. Czułam, jakby mi czegoś nie mówili...

Przynajmniej dobrze, że nie padał deszcz. Poranek był mglisty i chłodny i przebywając na zewnątrz zaczynaliśmy trochę przemarzać. Postanowiliśmy okrążyć szpital i przejść się po parku, ale po kilkunastu minutach weszliśmy do środka, bo Jean dostał kataru.

W końcu nadszedł ten moment. Na korytarzu w poczekalni zjawił się lekarz odpowiedzialny za leczenie Marco.

Wstaliśmy z rozstawionych pod ścianą krzeseł, jak na akord.

- Operacja się udała, wszystko przebiegło prawidłowo - rzekł, na co z ust Sashy ulotniło się przeciągłe westchnienie z ulgi. - Jeszcze się nie wybudził, więc nie możecie wejść, natomiast... - rozejrzał się. - ... Porozmawiajmy o tym w moim biurze, zapraszam.

Nasze żołądki zacisnęły się w supeł. Czyli jest jeszcze coś na rzeczy...

- O ile organy wewnętrzne zostały prawidłowo zoperowane i chirurgom udało się zszyć tę głęboką ranę, okres rekonwalescencji nie będzie łatwy. Minimum dwa miesiące do odzyskania wstępnej sprawności, przy pomocy rehabilitacji. Kręgosłup też trochę ucierpiał a żebra goją się bardzo długo. Zwłaszcza jako żołnierz, pan Bodt nie może sobie pozwolić na wysiłek. Nie mówię już nawet o samych szwach i gojeniu ran... Złamane żebra mogą sprawiać trudności przy oddychaniu i mogą boleć. Narazie zapewniliśmy mu sztuczną wentylację, dzięki której się utrzymuje. Niezmiernie ważne będzie teraz dopilnowanie, aby pan Bodt się nie nadwyrężał, a najlepiej wstrzymać jakiekolwiek ćwiczenia na trzy miesiące, o ile nie dłużej...

- Ale to tylko złamane żebra! - obruszył się Jean. Był blady i jego cera niemal zlewała się z kolorem ścian.

- Pod żebrami znajdują się najważniejsze dla człowieka organy. Płuca, serce, wątroba. Liczne krwawienia i krwiaki mogą doprowadzić do narażenia życia. Pana przyjaciel i tak miał szczęście, że otrzewna jest w tak dobrym stanie.

- Co dalej? Czy ktoś z rodziny może się nim zająć? - zapytała cicho Christa. Wyglądała na przestraszoną i bardzo smutną. Stała z tyłu, niemal przy wyjściu z gabinetu doktora.

- Mamy zapisany adres do jego cioci, która mieszka najbliżej, więc wysłaliśmy zawiadomienie ale w dalszym ciągu brak odpowiedzi. Prawdopodobnie pierwsze miesiące spędzi w klinice, bo wiem, że wasz korpus nie ma teraz za bardzo warunków i miejsca dla chorych...Będę musiał porozmawiać z waszym opiekunem i ustalimy co dalej. Nie martwcie się. Już po wszystkim. Wasz kolega jest silny. 


***



Levi - pow 

Leon domagał się jeszcze porządnego śniadania, więc podstawiłem mu wiaderko z owsem. Wcinał, jakby nie widział jedzenia od tygodnia. Służbowy zajął się nim, ale chyba nie miał dużego doświadczenia, bo Leon wydawał z siebie co rusz swoje żałosne rżenia, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że coś mu nie pasuje.

Sam byłem wkurwiony, jak jasny pieron. Na wszystkich i na wszystko. Oddelegowalem tego stajennego, bo nie miałem z niego żadnego pożytku i chciałem sięgnąć po szczotkę, by wyszorować ogierowi kopyta, ale oczywiście czego ja się mogłem spodziewać po wyposażeniu żandarmów. Musieli przed nami wszystko pochować...

Kopyta wyglądały jakby wołały o pomstę do nieba. Stwierdziłem, że pójdę na górę po swoją, o ile znajdę ją w stercie pakunków.

Sądziłem, że na meldunku nikogo nie zastanę, a tu proszę. Imprezka.

Zaskoczyłem się, widząc na blacie portierni dwa kieliszki i trunek z whisky. Kilku żandarmów siedziało wygiętych na krzesłach , jeden z nich miał szwy na łysej głowie i podbite oko. Widziałem go tu pierwszy raz. Typ spod ciemnej gwiazdy. Wzdrygnąłem się. Do cholery, już stacjonarni mają więcej godności. Pasowałoby, by zjawił się tutaj Smith.

- Ej, co się lampisz? - odezwał się do mnie koleś ze szwami. Miał chropowaty, nieprzyjemny głos, jakby przepity.

Minąłem ich, nie zamierzając wdawać się w jakąkolwiek rozmowę ale on nagle wstał i niemalże nade mną wyrósł. Był przynajmniej dwie stopy wyższy, co również przestało mi się podobać, gdy zasłonił mi przejście swoimi barami.

- Odsuń się - warknąłem.

Nie wszystkich kojarzyłem, tylko Hansa - tego w przyciasnym mundurze. Grubawy, z okrągłą ulaną twarzą. Dozorca.

- Weź zostaw "Skrzydłowego" w spokoju, przecie to najlepszy żołnierz ludzkości.

Wybuchnęli rechotem. Nienawidziłem takiego bezczelnego zachowania.

- Cofnij się albo wyfroterujesz podłogę własną dupą.

- Ma kapitan poczucie humoru! - odezwał się jeden. - Nawet ze złamaną ręką jest kapitan niezwyciężony, co? Może kielicha na rozluźnienie?

- Podziękuję - burknąłem.

- Taki zwiadowca nie będzie z wami pił, co wy sobie chuje wyobrażacie - odparł łysy przede mną. - On woli najebać się w samotności.

Wystawił pożółkłe zęby. Kretyn.

- Zacisnąłem pięści, aż krew się we mnie zagotowała. Zbliżyłem się do łysola, lecz nie na tyle blisko, by zetknąć z jego wymamlaną koszulą. Waliło mu z gęby tanim alkoholem.

- Skończcie pieprzyć bo nie zamierzam się powtarzać.

- Pragnę zauważyć, że nie jest pan kapitan u siebie...

- Zostaw go, o tej porze to wracają z randek. Ale chyba nie było zbyt upojnie skoro pan kapitan nie jest w humorze. Z ukochaną to trza być do rana! A nie zrywać się jak jeszcze ciemno, hehe!

- Siedział tyle, za ile zapłacił!

- My tam możemy załatwić na następny raz lepsze panienki...

Kurwa, nie byłem w stanie dłużej wytrzymać tego pierdolenia.

Już chciałem wystawić rękę, szykując się na manewr, który wypraktykowałem sobie na przestrzeni ostatnich lat. Mocne pchnięcie jednocześnie blokujące kontratak. Nie zamierzałem się przecież z typem napierdalać. Jeden cios by wystarczył.

Ale coś mnie powstrzymało. A raczej ktoś.

- Fred, pacanie jeden, możesz łaskawie mi powiedzieć, czemu zaczepiasz Levia?

Na schodach ukazała się Hanji.

Spojrzałem na nią, nie kryjąc swojego zdumienia. 

- A szefowa wybaczy, my tu chcieliśmy zagadać! - wyburczał łysol.

- Do roboty, pijaki, jest siódma rano! Zara wam zabiorę tą flaszkę i skończy się!

Żandarmi schowali wspomnianą butelkę pod stół, mrucząc coś pod nosem.

Jak ręką odjął, typ przede mną cofnął się, nie patrząc nawet na mnie i krętym krokiem obszedł ladę i usiadł na krześle obok wieszaków na płaszcze.

- Szefowa się uspokoi, bo złość piękności szkodzi!

Miałem dość przysłuchiwania się tej żenującej wymiany zdań, więc wyszedłem wreszcie na górę a czterooka spoglądała na mnie z triumfem na twarzy. Byłem zdziwiony, że Hanji trzyma sztamę z tymi zapijaczonymi typami i skąd zna tego łysola, ale chciałem o tym jak najszybciej zapomnieć. Może następnym razem napatoczy się okazja, by skopać im dupę. 

- Oj Levi, coś żeś im nagadał? Jeśli znowu coś o tym, by wycierali buty na wycieraczce to..

- Tch, skończ.

Wyciągnąłem klucze od pokoju i wszedłem do środka. Hanji nie byłaby sobą, gdyby nie wparowała tam razem ze mną.

Zabrałem się do małych porządków ( chowanie prania), po czym przeszedłem do pokoju z kuchnią. Nie jadłem prawie całą noc, odczuwałem słabość no i chciało mi się potwornie pić.

- Jak się trzyma chłopak? - spytała już swoim "normalnym" głosem Hanji.

- Kiepsko.  Rose przy nim została, daję jej dziś wolne, niech spędzi ten dzień ze znajomymi - powiedziałem, smarując kromkę masłem. Nóż od razu umyłem i zawiesiłem na suszarce.

- A jak tam z Rose?

- Nie rozumiem?

- No wiesz, między wami ciągle jest jakaś burza. Przynajmniej ostatnio. Dziewczyna jest znerwicowana, psychicznie nie wyrabia... Ta sprawa z jej ojcem, rodzeństwem. Dobrze, że nie jest w tym wszystkim sama.

Nie bardzo zrozumiałem, co tymi zdaniami chciała mi przekazać. Wpakowałem kawałek kromki do ust i przystąpiłem do parzenia herbaty.

- Wiesz, co sobie pomyślałam? Że ona chyba po kłótniach z tobą taka jest... Nie możesz być bardziej delikatny?

- Jestem delikatny! - warknąłem na nią. - Tylko że ona nie jest na tyle świadoma swoich problemów.

- Nie wmawiaj mi! Ile razy was widzę to warczycie na siebie. Do cholery, jesteś mężczyzną, okaż trochę wsparcia! Nie jej wina, że tyle problemów na nią spadło...

- Idź leczyć swoich tytanów - syknąłem do niej, chcąc przenieść się w inne miejsce. - Nasza relacja jest...skomplikowana.

- Ja tam widzę, że się zbliżyliście do siebie. Rose to cudowna dziewczyna. Nieśmiała, ale można na niej polegać.

- Kobieto, daj mi zjeść w spokoju - powiedziałem z pełnymi ustami.

- A właśnie, muszę ci coś powiedzieć! Erwin nie wrócił dziś na noc!

Przewróciłem oczami.

- Tak? I jak sądzisz, gdzie może być?

- Zajarany jest naszą nową siedzibą. Znasz go, potrafi pracować dniami i nocami. Przez pracę nam się wykończy biedaczyna...

- Ta, dziś w nocy z pewnością Erwin bardzo mocno się napracował...

- Myślisz? Wakacji mu trzeba! Może dziś po południu się z wami wybiorę na plac budowy bo chcę sobie już powoli urządzać gabinet!

- Swoją drogą, skoro mowa o Erwinie... Gdy wróci, przekaż mu, że...

- Erwin! Właśnie! - przerwała mi, wykonując jakieś dziwne taneczne podskoki. - Nie nadążam za tym człowiekiem! Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego posrało go tak nagle z naborem rekrutów? Bez nich mamy gigantyczne problemy, a co dopiero jak przyjdą świeżaki. I gdzie ich będziemy trzymać? W stajni z końmi? Niechże on zacznie wreszcie logicznie myśleć. Mamy milion spraw do załatwienia. Trzeba zatkać dziurę w murze, wrócić do starej bazy...

- Zamknij już ten dziób, bo zaczyna mnie łeb napierdalać od twoich jęków - wnerwiłem się.

- Aleś ty wrażliwy dzisiaj... O, i plaster ci się odkleja - wysunęła swoje tłuste paluchy w stronę mojej twarzy więc zgromiłem ją wzrokiem, a ta odsunęła się od razu na kilka metrów.

- Przez ciebie już zapomniałem, co masz przekazać temu idiocie... - zasępiłem się nad talerzem, dotykając ostrożnie miejsca przyklejonego opatrunku. Faktycznie, od góry zaczął lekko schodzić...

Gdyby mogła, Hanji by zachichotała. Widziałem jak jej policzki nadymają się a oczy zmniejszają się w szparki. Coś tam wybełkotała po cichu, lecz widząc, że nie interesują mnie jej farmazony, usiadła na wprost i wyjrzała przez okno. 






A teraz zapraszam na kontynuację Dodatku <3 




2 .


Coś, co pozwalało się skupić młodemu zwiadowcy i zapomnieć na jakiś czas o bólu, to były książki. Gdy tylko miał okazję, chodził do biblioteki, ale że zbiór książek nie do końca był zadowalający, zaczął jeździć do miasta. Odkrył, że przebywanie w księgarniach uspokaja go a cisza i zapach zadrukowanych książek działa na niego kojąco, jakby przebywał w zupełnie innej rzeczywistości. Nie chciał jednak kupować książek, uważając to za niepotrzebne zbieractwo, które kurzy się i zagraca jego przestrzeń. W zamian za to, pieniądze wrzucał do słoika na ladzie jako wsparcie dla księgarni. Kilka książek dostał w prezencie od Erwina, jedną od Hanji. Gatunek oczywiście psychologiczny, bo tylko takie czytywał Ackerman. Lubił uczyć się nowych rzeczy, lubił zatracać się w artykułach i dopasowywać charaktery do znajomych mu osób. Często porównywał swoje życie i swoją osobowość do tych z książek. Uczył się, jak ludzie reagują na stres, jak uspokajać myśli, jak pracować nad sobą. Zbierał wiedzę. Z czasem po prostu wypożyczał książki z pobliskiej, graniczącej biblioteki. Było tu dużo więcej ciekawszych tytułów niż w księgarni, którą już znał na pamięć.

Kilka razy widywał z daleka kwiaciarkę, dziewczynę z czarnymi włosami, która wychodziła na zewnątrz z kwiaciarni by przystroić okna sklepowe. Czasem gdy siedział na ławce na rynku obserwował, jak układa kwiaty i łączy je według gatunku i kolorów. Od ostatniego upadku trochę kulała na prawą nogę, czemu się nie dziwił, ale więcej już nie wchodziła na drabinę. Zastępowała ją kierowniczka.

Levi lubił korzystać z ładnej pogody i zwykle siadał w cieniu albo w kawiarni na rogu albo na ławce pod drzewami. Obserwował przechodniów, mijających ludzi. Nie krył się, że należy do zwiadowców. Jego emblemat nosił na piersi kurtki, ale gdy wjeżdżał do miasta czuł się jak zwyczajny mieszkaniec, jak normalna osoba nie związana z wojskiem. Tutaj życie tętniło, wszystko było radosne i motywujące do działania. W Centrali najczęściej przebywał sam a szare mury przypominały mu o tym, co stracił.

Najgorsze były te pierwsze dni od śmierci Farlana i Isabell. Gdy wychodził po schodach, wyobrażał sobie, że z jego cieniem idą ich cienie. Gdy jadał posiłki, wyobrażał sobie że z tego talerza kiedyś jadał Farlan. Kiedy kierował się do swojego pokoju, którego dzielił z mężczyzną, którego imienia do tej pory nawet nie poznał - bolała go myśl, że jest sam. Że w tych murach przebywali jego przyjaciele. Oni również dotykali tych barierek przy schodach, spoglądali w te same okna, stąpali po tej samej trawie i otwierali te same drzwi.

Najtrudniej było się pogodzić z tym, że oni wciąż żyli w jego głowie. Opętują go i nie pozwalają zapomnieć. Noce były najgorsze. Noce były czającym się gigantycznym potworem, nad którym mężczyzna nie potrafił zapanować. Wpadał w sidła. Ucieczka nie pomagała. Sen nie nadchodził. Do rana było daleko... A on tkwił sam, z głosami w głowie.

Dlatego przestał sypiać.

Wymykał się z pokoju, chodził po placu do ćwiczeń bez celu, odwiedzał stajnię, zajmował się końmi, czasami przychodził do kuchni by zrobić herbaty i pogapić się na płonące świeczki. Wiele razy zdarzało sie, że zabierał ze sobą książki i zasypiał w najróżniejszych miejscach budynku. Rano budził się z bólami pleców i karku, zazwyczaj z kocem na ramionach. Aż do czasu, gdy pewnego wieczora swoje towarzystwo zaproponował Erwin, przynosząc butelkę bimbru.

Młody wtenczas Ackerman dobrze wiedział, czym to się skończy. W jego stanie alkohol we krwi spotęgował tylko smutek i poczucie rozpaczy, zdrady losu, niepowodzenie się z tym, że stracił swoich przyjaciół. Rodzinę.

I choć podążał za Erwinem, wiedząc i ufając, że to człowiek honoru, pałał do niego mieszanka bardzo różnych emocji. Sam nie wiedział, czy może go polubił, czy może zaakceptował fakt, iż Smith jest wyższy rangą i należy mu się szacunek, choć... Levi nigdy na stopnie nie zwracał uwagi. On patrzył na wnętrze człowieka. Serce i zachowania. Na to, co widać i na to, co jest ukrywane. A Erwin miał kilka rzeczy do ukrycia.

- Zawsze czułem, że to jest moje miejsce. To tutaj zaprowadziła mnie droga. I tutaj miałem się znaleźć - zaczął opowiadać kiedyś Smith.

Razem z Leviem siedzieli w niewielkim pokoju, które służyło za sypialnie blondyna. Było już grubo po północy, kiedy oboje skończyli pisać plan treningów na najbliższe tygodnie. Erwin bardzo lubił słuchać rad od czarnowłosego, który bardzo dobrze się na tym znał. Kilka razy zdarzyło im się razem walczyć, oczywiście jako ćwiczenia. Choć różnica wzrostem była znaczna, Erwin za każdym razem powalał go na plecy, czym później nauczył się że po zakończonym sparingu czeka go porządne wypranie jego ubrań. Levi nie znosił brudu i przesadnie dbał o czystość.

Można rzec, że po kilku miesiącach się zaprzyjaźnili.

Wspólne wieczory z butelką bimbru zdarzały się częściej. Wyprawy, ćwiczenia, wspólne posiłki. Erwin widział w nim ogromny talent. Nie mógł pozwolić, by ten niski, humorzasty zwiadowca się zmarnował. Dlatego zaraz po awansie na dowódcę korpusu, mianował go Kapitanem drużyny od zadań specjalnych. Wierzył, że dzięki niemu świat zmieni się na lepsze.

Swego czasu rola zwiadowców w społeczeństwie znacznie się poprawiła. Zwiadowcy uchodzili za najbardziej potrzebny i rozwijający się korpus. Wszelkie pieniądze, którymi dysponował Erwin szły na słuszny cel; ulepszenie armii, ulepszenie sprzętu do manewrów, nowe lżejsze mundury, remont siedziby i służba zdrowia. Erwin piął się coraz wyżej. Levi, jako Kapitan trenował swoją drużynę lecz każda śmierć żołnierza którego szkolił, odciskała piętno na jego sercu. Czuł się odpowiedzialny. Potrzebny.

Nadal miewał problemy ze spaniem i sięgał po alkohol. Gdy pił, szybciej zasypiał. Błędne koło. Wtedy jeszcze mu się nie wydawało, że się uzależnia. Trunek traktował jak lek. 

Do czasu... 








No dobrze a teraz przyznaję się, jakim jestem nieogarem xD

Pamięta ktoś rozdział 49? Mini ankieta itp? 

Prosiłam Was o pytania do opowiadania, jeśli jakieś macie. 

Odpowiedzi miałam udzielić w kolejnym rozdziale czyli w poprzednim, ale zapomniałam xD

Dlatego robię to teraz, mam nadzieję że wybaczycie xD 


1. Pytanie zadane przez cepaan 

" Czy będzie happy end?" 

Zależy co nazywasz happy endem xD 


2. Pytanie od Duszka_

"Kto jest matką córki Leviego?" 

Przeczytaj dodatek to się dowiesz ;* 

Specjalnie go zamieszczam, gdyż w nim jest rozwinięcie wątków z głównego ff. 


3. Pytanie od Mruczalka

" Bierzecie wy się w końcu za swoje kobiety czy nie?!" 

Erwin: Dziś w nocy ;3 

Levi: Tch, kobiety to tylko problemy. Nigdy ich nie zrozumiem... 




Przesyłam milioooooon tulasków <3 





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro