Rozdział 56

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hej kochani!

Zapraszam do czytania :)




Rysunki autorstwa oczywiście Mruczalka
<3


Na początek:


Narrator


- Erwin? Wiedziałam, że cię tu zastanę! Tylko się nie odwracaj!

Drewniany, świeżo kładziony parkiet pokrył cień, tajemniczo eksponując zgrabną kobiecą sylwetkę.

Niskie obcasy trzewików zastukały, zbliżając się do wysokiego mężczyzny, który stał odwrócony tyłem do drzwi. Na dźwięk podchodzacej powolnym krokiem kobiety, uśmiech wypełzł na jego poważną twarz, tym samym pobudzając swoją wyobraźnię.

Generał Zwiadowców opierał się o parapet biodrem, zaś cały jego tułów zwrócony był w stronę komody ze szklanymi półkami, na których układał część swoich drobiazgów.

Jedną z tych rzeczy trzymał w dłoni, obracając i oglądając ją do światła padającego z okna, pod różnym kątem - swój krawat bolo. Wyrzeźbiona obwódka z białego złota, kamień bez żadnych rys. Srebrne końcówki, porowate pod dotykiem palców i wzmacniany sznurek, nadal utrzymany wręcz w idealnym stanie.

Lubił spoglądać w zieleń oczka. Lubił jego głębię a także sam ciężar cennego przedmiotu. Lekki nie był, acz gdy ubierał go na szyję, czuł, że jego waga jest odpowiednia. Odznaka przynależności jego serca do głoszonej idei, marzeń i ludzi walczących u jego boku, oddających życia z jego rozkazów. Jeden człowiek na czele, odpowiedzialny za losy całego narodu.

Lecz aby zostać przewodnikiem, najpierw należy zatroszczyć się o tych, z którymi gnasz wprost w paszcze śmierci.

" To my nadajemy sens życia naszym towarzyszom" *

Smith nadal nie oglądał się za siebie, celowo zwabić Miel do podejścia jak najbliżej.

Wyczulony był na każdy najcichszy szmer, bowiem spędził samotnie w swoim nowym gabinecie dość sporo czasu jak na jeden dzień i wszystkie docierające sygnały z zewnątrz były bardziej intensywne. Wyglądał przez okno, ciesząc wzrok nowym widokiem. Życzył sobie spędzenia w tym nowym miejscu kolejnych dziesięciu lat... Rzucił okiem na ustawione w rzędzie komody pamiątki nasłuchując wciąż kroków skradającej się Aracebeli.

- Jak bardzo pragniesz skosztować czegoś...Co tak uwielbiasz?

Usłyszał ponownie ten słodki i pewny siebie głos Miel, aż zjeżyły mu się włoski na rękach. Z subtelnego uśmiechu grymas przerodził się w filuterne uniesienie tylko jednego kącika ust. Rzadko można było oglądać takie wydanie generała Smitha: zmrużone oczy, zmarszczki wokół policzka dodające męskiego charakteru i wypłynięty na twarz cień nakreślały teorie, o czym właśnie pomyślał. Kontrolował się, by nie zerknąć przypadkiem w szklane odbicie regału. To zepsułoby cały efekt.

Zatrzasnął drzwiczki mebla i poczuł dzielącą go od kobiety odległość. Znajdowała się już tylko metr od niego, co doprowadzało go tylko do jeszcze większych rozmyślań i wyobrażeń na jej temat. Przemknął wzrokiem po ścianie na wprost udzielając sobie pozwolenia, aby chociaż odbijający się na ścianie niski cień dopowiedział resztę...

- Nie zamknęłaś drzwi na klucz - zauważył.

W prawie pustym gabinecie tembr głosu rozniósł się przytłumionym echem bardziej podkręcając niski i tubalny głos Erwina.

Miel przystanęła za nim cichutko chichocząc, jak to miała w zwyczaju. Lubiła doprowadzać do sytuacji, kiedy ta druga osoba nie wiedziała, co ją czeka wywołując to słodkie zniecierpliwienie.

- Nie lubisz ryzykować? - zapytała, hamując wybuch śmiechu. - Och, mój kochany, naprawdę nic nie czujesz?

Twarz mężczyzny nabrała tak dorodnego odcienia czerwieni, łącznie z uszami, że przypominał nastolatka, który pierwszy raz zobaczył na rysunkach prawdziwe kobiece części ciała. W jego głowie piętrzyły się coraz bardziej bezwstydne obrazy i był prawie pewny, że stojąca za nim szatynka naszła go tylko w jednym celu... Wszystkie nerwy w jego organizmie domagały się wreszcie podjęcia kroku i odwrócenia się, zareagowania, dotknięcia kobiety, wyrwania z tej szalejącej w nim niecierpliwości, zwłaszcza w momencie w którym Miel wyszeptała:

- Zamknij oczy i wciągnij głęboko powietrze...

Zrobił to, lecz zbyt łapczywie. Ciężko było mu się tak po prostu skupić. Jego ciało pragnęło samo porwać w ramiona to urocze stworzenie. Nie widział Miel od paru godzin, zdążył zatęsknić.

Gdy wypuścił z płuc powietrze i wydawało mu się, że nadal nie ma pojęcia, o co dokładnie chodziło kobiecie, nagle magicznie jego nozdrza dosięgły tej boskiej woni.

Woni kawy...

- Miel, ty cholerna... - zaczął się powoli obracać, lecz kobieta przytrzymała go za barki, nie pozwalając na to. Zabawa dopiero miała nadejść...

Usłyszał kładzione na biurko kubki a chwilę potem ponowne zastukanie niskim obcasem. Przełknął ślinę poddając się następstwom sytuacji.

- Powinieneś się relaksować przed drogą a nie sprzątać.

Na dźwięk jej miękko wymruczanych słów niemal otworzył oczy, ale w ułamek sekundy się opamiętał.

Niekontrolowanie przechylił głowę, doznając na przemian lodowatych i gorących ciarek ogarniających jego klatkę piersiową i partie poniżej. Sama świadomość, że stoją razem sami w jego gabinecie obok biurka działała na jego zmysły, a co dopiero kontakt fizyczny.

Jego ramionami wstrząsnął ponowny dreszcz i wciągnął do płuc powietrze z sykiem nie spodziewając sie na swoich plecach dłoni Aracebeli. Pomieszczenie wypełnił krótki, urywany chichot.

Mężczyzna odwrócił głowę, muskając niedoczesanymi kosmykami jej kędzierzawe, cynamonowe włosy. Ich zapach przeplatał się z paloną kawą i wonią dymu papierosowego. Wydychając powietrze poczuł zalewającą jego twarz i szyję falę gorąca. Duszność prowadziła aż do klatki piersiowej.

Kobieta mająca 28 lat i dla której kokieteryjne gierki z mężczyznami dotychczas przysparzały niechęć spowodowaną przykrymi wydarzeniami w wieku nastoletnim, obdarowała Erwina subtelnym dotykiem, badając fakturę jego umięśnionych bicepsow. To właśnie tego mężczyzy pożądała i pragnęła uszczęśliwić. Wsłuchując się w jego niemiarowy oddech sama lekko przymykała powieki, z przyjemnością obdarzając zwiadowcę czułościami. Musiała się unosić na palcach do wykonania kolistych ruchów, za każdym razem zjeżdżając w dół w stronę ramienia żeby wzmocnic uścisk. Zmysłowe głaskanie przemieniło się w masaż.

Smith oparł biodra o blat biurka wciąż nie odważywszy się uchylić powiek. Podniecały go takie niespodzianki. Uwielbiał, gdy ktoś go pozytywnie zaskakuje a zwłaszcza Ona...

Smukłe palce przemieszczały się sprawnie wzdłuż jego kręgosłupa, zaś samo spojrzenie kobiety skupiało się na jego lekko wypiętych do niej pośladkach i tak rozbrajająco niedbale przypiętych paskach sprzętu do manewrów.

Miel chwyciła za jedno ramiączko i strąciła z jego ramienia. W odpowiedzi usłyszała sapnięcie i już wiedziała, jak bardzo to zagranie mu się spodobało. Zdjęła również drugie, które obiło się o jego udo i zawisło.

Erwin nie wytrzymał i mocno odwrócił ją ku sobie. Musiał ją wreszcie zobaczyć i wziąć w ramiona. Ten niewinny, pobudzający masaż nakręcał go tylko jeszcze bardziej i sprawiał, że oboje oddziaływali na siebie z większą siłą.

Pierwszym, co u siebie dostrzegli, były zaróżowione od emocji policzki. Różnica wzrostu sprawiała, iż młoda pani pedagog wyprostowała się i uniosła na palcach, przechylając się do przodu. Bliżej i bliżej. Oboje oddychali przez lekko rozchylone usta, obojgu przydałoby się przeczesanie włosów bo ich grzywki opadały na czoło kilkoma niesfornymi kosmykami. Najważniejsze jednak było nieposkromione, pełne pożądania spojrzenie. Erwin wpatrywał się w nią jak w malunek, podziwiając wyjątkową urodę; długie czarne rzęsy i tęczówki w kolorze bursztynu, bo nie znalazł lepszego porównania. Bursztyn podświetlony promieniem słońca, tym samym który pieści letnią, intensywną zieloną trawę o zachodzie.

Osiem lat. 2922 dni.

Czy można policzyć, ile utracili wspólnych, księżycowych nocy? Jak dużo magicznych zachodów słońca czy ciepłych poranków? Ile godzin spędzili na rozmyślaniu o sobie i ile razy wypowiadali w myślach swoje imiona?

Miel objęła jego twarz dłońmi przyglądając się z bliska ostrym, męskim rysom twarzy. Miała ochotę pocałować te wypukłe kości policzkowe i gładką brodę. Z brwi, zbyt gęstych i krzaczastych, jak się jej zawsze wydawało wystawało mu kilka dłuższych włosków tuż nad linią powieki. Kobieta odgarnęła je z czułością a sekundę później większe dłonie otuliły jej, krępując ruchy. Złączone i ocierające się palce tej dwójki wywoływały kolejne iskry dreszczy.

Smith nie znał się na kobiecych upięciach, fryzurach, makijażach, szminkach czy czymkolwiek tego rodzaju. Nie obchodziło go, czy danego dnia ujrzy na niej romantyczną sukienkę czy wojskowe bojówki. Każde wydanie Aracebeli było dla niego piękne i to głównie jej wrodzony urok i pewność siebie tak go pochłaniały. Bez reszty zakochany był w jej gestach, naturalnym zachowaniu a nie wyglądzie, który do całej słodkiej Miel stanowił tylko apetyczny dodatek.

Patrząc na nią, wzbierało w nim napięcie i ochota na zasypanie jej milionem komplementów, jednak nie potrafił wymyślić niczego adekwatnego.

- Jesteś złotą kobietą, wiesz? - wysilił się. Rozmasowanie jego spiętych pleców czy przyniesienie kubka kawy znaczyło dla niego najwięcej. Ona czytała mu w myślach, idealnie znała potrzeby.

Szatynka posłała mu uśmiech, ukazując równe zęby. Jej ciało ogarnęło przyjemne uczucie błogości. Zamrugała, ciesząc się przeżywaną chwilą.

Przejechał koniuszkiem języka po dolnej wardze czując ich suchość i w tej samej chwili uświadomił sobie, iż pomimo bliskości która zazwyczaj go rozładowywania, mięśnie twarzy miał zaciśnięte a sylwetkę zgarbioną. Potrzebował wyrzucić z siebie coś jeszcze. Teraz. W tym momencie.

- Miel? Bądź ze mną.

Błękitna głębia tęczówek Erwina spowita została błyskiem oczekiwania. Wstrzymał powietrze, bacznie rejestrując najmniejszą emocje wypisaną na twarzy niskiej osóbki w której się tak mocno zadurzył. Jednak poza wyczekiwaniem towarzyszyła mu również niepewność.

Czy to rozsądne? Z pewnością nie. Czy właściwe? Także nie. Prawdziwe i uszczęśliwiające? Tak.

Mijały sekundy. Jak się przedstawiał faktyczny stan rzeczy? Zakochanie głowy korpusu w młodszej o kilka lat kobiecie niosło takie same konsekwencje, jak relacja Kapitana z kadetką. Nader doskonale Smith wiedział o tym, gdyż wiele razy przyłapywał ich na wzajemnie posyłanych spojrzeniach czy częstym przebywaniem w swoim towarzystwie. Lecz wszystko sprowadzało się do tego, że dla Erwina takie uczucie było nowością. Nie umiał przestać. Nie umiał się wycofać ani odmówić sobie pójścia naprzód. W jego przypadku wraz z pojawieniem się w dystrykcie Miel, pojawiło się uczucie i serce dowódcy - do tej pory oddane wojsku - musiało zrobić miejsce także dla innego serca.

A Miel?

Słysząc pytanie, Miel odsunęła się o krok, uciekając wzrokiem w dół. Spodziewała się, że to nastąpi. Może nie dziś, nie jutro czy pojutrze, lecz gdzieś nad nią wisiały te słowa. I ta rozmowa. To od niej zależało, czy wyjadą stąd jako para czy przyjaciele a wyjazd poza granice Murów mógł rozdzielić ich na zawsze. Wyjaśnienie swoich uczuć do mężczyzny jednak przebiegało zupełnie inaczej, niż zazwyczaj toczyła w swojej głowie. Jak każda dziewczyna wyobrażała sobie ten cudowny moment, gdy mężczyzna ze snów powie szczerze, że ją kocha. Jako romantyczka, z zaciętym wybuchowym charakterem oraz uroczo chętna do wszelkiej pomocy przedłużała sekundy w minuty, obserwując człowieka przed sobą.

"Bądź ze mną" rozeszło się odbiciem po zakamarkach jej głowy. Z nim... żołnierzem. Wojownikiem. A przede wszystkim prawdziwym, oddanym i wrażliwym człowiekiem honoru. Sztaby ginęły w imię obronie jego idei. Sam Erwin nie był przecież bogiem. Zagrożenie życia dotyczyło go tak samo jak reszty ludzi.

Aracebeli zacisnęła wargi, aby przypadkiem nie chlapnąć głupiego tekstu.

"Nie jesteśmy bardziej szaleni niż ten świat, Erwinie. I choć to nie będzie proste, chcę z tobą być bez względu na dany nam czas."

Powietrze w pomieszczeniu tonącym w półmroku gęstniało a trzymany wciąż zaciśnięty w dłoni blondyna krawat bolo przypomniał o swojej obecności. Przerzucił go nerwowo za dwa palce, a ten wydał metaliczny cichy dźwięk.

" Miel, bądź ze mną... "

- "Jestem z tobą wszędzie, jeśli tylko myślisz o mnie"** - odparła lirycznie Miel. - Przysięgam, nie było dnia, żebym o tobie nie myślała. Czekałam na każdy twój list zabazgrany jak kura pazurem, Erwinie, nie raz nie mogłam cię odczytać - zaśmiała się a jej policzki na nowo przyozdobiła czerwień. - Wiesz, kilka razy miałam już przygotowane w progu walizki po to, żeby...

"... Przyjechać do ciebie. " Głos uwiązł w jej gardle, dlatego potrząsnęła głową a jasne loki poruszyły się opadając jej na ramiona i smyrając górną część tułowia Smitha, który notabene domyślił się końcówki zdania jej wypowiedzi.

Przeanalizował je, oniemiały.

- Ale... - kontynuowała Miel szybko.

Opięta oliwkową wojskową koszulą klatka piersiowa uniosła się podczas nabieranego przez Erwina nerwowo powietrza. Przełknął ślinę, mrużąc oczy.

- Ale?

- Przez pół mojego marnego życia mnie wspierałeś, Erwinie. Miałam w tobie oparcie, i wierzyłam, że zawsze gdy będę potrzebować pomocy, otrzymam ją. Nigdy mnie nie zawiodłeś. Byłeś jak przyjaciel. Jak brat.

- Miel, ja... - przerwał jej, ale ona to zignorowała.

Zdenerwowanie i przedostająca się niepewność. Nie znał się na uczuciach, związkach, kobietach, rozmowach takich jak ta... Dla Erwina toczący się dialog zmierzał w kierunku, o którym nie chciał myśleć. Jak ma to zrozumieć? Czy ona uważa go tylko za przyjaciela? Jemu przecież chodziło o coś znacznie więcej...

- Jako generał możesz mieć każdą, wiesz o tym. Na pewno w korpusie napatoczyło się kilka ładnych panienek, chętnych spędzić z tobą noc, a ty przecież nie musisz się zobowiązywać do związku z jedną osobą.

Lęk przeistoczył się w gniew i irytację, co ukazała zmarszczka na czole Smitha. Jasne, zaczesane do tyłu włosy przygładził dłonią po czym objął impulsywnie kobietę w pasie, złączając ich ciała, zupełnie, jakby chciał przemówić jej do rozsądku, że nigdy nie pałał do nikogo tak silnymi emocjami, jak do niej. Nigdy nie kochał żadnej kobiety, nigdy nie był w poważnym związku, a ona jest pierwszą i jedyną, z którą pragnął być tak po prostu i bez znaczenia, jaka spotka ich przyszłość...

- Cholerna kobieto, przestań mnie denerwować.

Mowa szatynki coraz to bardziej go frustrowała.

Na chwilę wkradł się piękny, filuterny uśmiech na widok którego serce Erwina wykonało salto, lecz ze zniecierpliwieniem czekał aż Miel dokończy wątek.

- A może ja lubię cię tak denerwować?

- Nadal nie odpowiedziałaś mi jednoznacznie co myślisz o...

- O nas? - dokończyła Miel sięgając jego dłoni i wykonując pół kroku do tyłu, by oddalić się tylko o kilka centymetrów od mężczyzny; chciała w całości ująć spojrzeniem jego twarz. Zachowanie Erwina wydało jej się czymś uroczym i miała zamiar jeszcze chwilę się z nim podroczyć by przeciągnąć podjęcie tak ważnej decyzji.

- Chciałbym, aby była między nami jasność - zadeklarował Smith widząc, że szatynka ewidentnie z nim pogrywa. - Jesteś dla mnie ważna. Zawsze byłaś. Nie musimy się spieszyć, jeżeli nie jesteś pewna co do zawierania... Znaczy, wchodzenia w związek czy tam... - Brak doświadczenia w obchodzeniu się z kobietami po raz drugi dało o sobie znać. Bał się odebrania z jej strony nachalności.

Sporadycznie, w dawnych czasach kiedy Erwin był młodszy zdarzało mu się umówić z kilkoma dziewczynami. Mniej obciążających obowiązków, mniejsza odpowiedzialność czy mobilizacja żołnierzy sprawiała, iż wraz z kompanami nie miał nic przeciwko spotkaniom, jednak tylko i wyłącznie przelotnie, bez zobowiązań.

Cenił szczerość, co za tym idzie priorytetem było uświadomienie Miel o swoich odczuciach. Aby żadne nie miało wątpliwości.

- Wiem, co chcesz powiedzieć, znam cię - pokiwała głową Miel. - Dasz wiarę, że nadal mam twoje wszystkie listy?

Trzymane wciąż w drobnych gładkich dłoniach palce blondyna drgnęły i przejechały opuszkami po zewnętrznej stronie jej skóry, w wyrazie wzruszenia. Na szybko odwrócił od niej myśl, sięgając do własnych wspomnień, lecz z żalem i wstydem przyznał przed sobą, iż przychodzącą do niego pocztę po przeczytaniu, odpisaniu i wysłaniu spalał w kominku...

- Doprawdy? - zdziwił się, próbując zatuszować niekomfortowość. Jasne, że to bardzo miłe i przyjemne wiedzieć, że przez tak długi okres czasu listy są zachowywane a być może nawet odczytywane wielokrotnie, jednak Smith nie znał tego znaczenia sentymentu do osoby, ani nie starał się go wywoływać niepotrzebnym zbieractwem i gromadzeniem "pamiątek". Kto wie, może gdyby nie był głównym dowódcą albo gdyby łatwiej mu było rozumieć niektóre zachowania, listy od Miel zajmowałyby miejsce w jakimś pudełku zamykanym na kluczyk. Poza najbliższymi przyjaciółmi, nikt inny nie miał świadomości, że raz na jakiś czas prowadzi korespondencje z dziewczyną z korpusu stacjonarnego.

- No wiesz, przez te osiem lat uzbierała się niemała kupka, i to jedyna namacalne rzecz, jaką mogłam mieć od ciebie. Bawiło mnie to, jak na jednym liście twój podpis zalał tusz, więc by nie pisać go od nowa, dokleiłeś osobną karteczkę z samym swoim podpisem ale nie przemyślałeś tego, że atrament sklei kartki i przy otwieraniu koperty zrobi się dziura...

Melodyjny i głośny śmiech Miel sprawił, że Erwina na moment zabolała głowa. Widząc ją pełną radości sam się uśmiechnął, choć spięte mięśnie szczęki pozwoliły mu tylko na coś w rodzaju wykrzywienia i ukazanie dolnych zębów. Za nic nie mógł sobie przypomnieć tej wpadki. Doklejenie podpisu? Zalanie kartki tuszem? Miał dziurę w głowie albo może przez nerwy jego trybiki pamięciowo-myślowe nie działały w 100% sprawnie.

Sadził, że po tej sekwencji śmiechu Miel wróci do tematu, i jak bardzo się pomylił. Dwudziestoośmiolatka przypomniała sobie kolejną zabawną historię, gdyż jej ciało przeszła druga fala drgawek. Zgięła się w pół uwalniając spod objęć mężczyzny i jedną dłonią przytrzymała się biurka a drugą oparła na brzuchu, próbując uspokoić pracę przepony.

Generał, korzystając z wolnych rąk podrapał się po karku, nie rozumiejąc do końca jej zachowania, i o czym musiała pomyśleć szatynka, doprowadzając się do takiej głupawki.

- Przepraszam - wysypała nabierając wdechu i ocierając z kącika oka łezkę. - Uh, aż mnie brzuch rozbolał... - zaczęła się wachlować dłonią strojąc przy tym miny, a zabawne wspomnienia ewidentnie chciały jej puścić, bo po dwóch sekundach przerwy wybuchnęła jeszcze większym rykiem. - No nie mogę... Przestać się śmiać...

- Pozwól, że pomogę - usłyszała.

Erwin nachylił się nad nią, dociskając do biurka.

Nie panował nad rękami. Nad tym, że kilka centymetrów od nich leżały dwa kubki kawy, już zapewne chłodnej. Po prostu zamknął oczy i otulił jej rozchylone wargi swoimi. Gabinet wypełniła cisza. Miel natychmiast przywróciła się do pionu, również zamykając oczy. Między ich twarzami sterczały jej niepoprawione włosy, łaskocząc ich w rozgrzane policzki.

Naparła na niego swoim ciałem a wirujące w jej brzuchu motyle wybiły się, sprawiając, że pod powiekami kobieta ujrzała lekkie pomarańczowe prześwity, błysk zapalonych w gabinecie kaganków. Odetchnęła głęboko przez nos, uspokajając oddech. Zrobiło jej się gorąco, jakby bluzka na plecach przykleiła jej się do ciała.

Pocałunek trwał krótko, bo Erwin nie potrafił dłużej trwać w tej irytującej niepewności. Nadal nie usłyszał, czy ona chce z nim być. Nie znał odpowiedzi. Nie wiedział, co ona o nim sądzi. Był za głupi, by się tego wszystkiego domyślić. Żądał konkretów. I to już.

Ochłonięta kobieta odgarnęła z twarzy kosmyki długich włosów, uśmiechając się zalotnie do niego. Chyba chciała więcej, jednak rejestrując poważny wyraz twarzy blondyna, stanęła na czubkach trzewików i szepnęła mu na ucho:

- Kocham cię, wariacie.

_________

* cytaty słów Erwina znalezione w internecie. Tłumaczone z angielskiego.

** Marek Hłaśko "Ósmy dzień tygodnia"

Mam nadzieję, że jeszcze bardziej polubiliście ten przesłodki duet <3

A jeśli chcecie się dowiedzieć więcej na temat Miel, Mruczalka przygotowała specjalnie krótkie streszczenie jej historii:

***

Aby w pełni się wczuć, zachęcam do włączenia w tle:


Druga noc w nowym budynku zwiadowczym. Ciemny granat gęstych śniegowych chmur przesuwał się na zachodni nieboskłon, a kilka uwidocznionych gwiazd rozjaśniło dachy domów głównej części rynku wiosek.

Gwiazda północna jak zawsze wyróżniała się mocniejszym lśnieniem.

I to na nią spoglądały dwie pary oczu, z wymalowanych na biało drewnianych ram okiennic, po równoległych stronach gmachu drugiego piętra...

Po lewej stronie, w kącie pokoju który o tej godzinie był idealnie oświetlany bladym blaskiem księżyca siedział młody zwiadowca, odpinając z kołnierzyka swój cenny, biały żabot. Guzik od równie białej popelinowej koszuli pozostał mu w dłoni, dlatego przeklął pod nosem. Bardzo dobrze obchodził się z igłą i nitką, wszywanie guzików nie było dla niego czymś mało męskim, lecz irytował go fakt, że wśród bagaży nie miał bladego pojęcia czy w ogóle znajdzie te akcesoria. Poza jasnymi koszulami z miękkich tkanin lubił nosić także te szare i czarne; dobierał je według swojego nastroju.

Odłożył okrągły, drewniany guziczek na parapet i ponownie utkwił spojrzenie na drobnych, tak nieosiągalnych kryształowych punkcikach. Westchnął.

Pomimo środka zimowej styczniowej nocy, Ackermann nie czuł senności. Jego nowy gabinet niewiele mniejszy od ówczesnego, przyprawiał go o obcą impresję. Niebo było mu bliższe, niż zimne mury budynku, bezduszne, do których nie czuł żadnego sentymentu.

Od tej pory mijane pokoje i korytarze nie będą mu przypominać o stracie najbliższych. Zupełnie jak nowe, niezapisane kartki pergaminu. Tamten gmach to historia. Ten - oprócz dachu nad głową uzyskanego od żandarmerii wojskowej - nie wiązał go z niczym innym. Tylko niebo i gwiazdy były mu bliskie i sprawiały, że czuł się odrobinę pewniej, a otaczające go ściany nie były aż tak martwe. Na razie stał tylko kwadratowy nakaslik, zwyczajne, proste krzesła i drewno w wiekowym, plecionym koszu naniesione do kominka. Poza żarzącym się ogniem, Kapitan nie potrzebował kolejnego źródła światła. Było mu przyjemnie.

I tak płomienie przygasały. Ostatnie szczapy dopalały się, co jakiś czas pufając iskrami wydając trzaski. Levi doceniał ten spokój, możliwość siedzenia w cieple, kiedy na zewnątrz nos stawał się czerwony a za ubranie gwizdał mroźny wiatr.

Tego wieczora jednak jego myśli nie zaprzątał roztaczający się widok ani pogoda, a to, że znajduje się zaledwie dwa gabinety dalej od młodszej dziewczyny, gówniary, jak ją dawniej nazywał. Gdyby policzyć, myślał o niej przynajmniej kilka razy na minutę. Gdy schodził po schodach, wyszukiwał burzy ciemnych włosów. Mijając kadetów w jej wieku, odruchowo spoglądał, czy nie idzie razem z nimi. A kiedy wreszcie ją dostrzegał - serce samo biło mu szybciej, nieświadomie oczekując, iż ona również spojrzy w jego stronę.

Nie wiedział, jak to możliwe, by w tak krótkim czasie zbliżyć się do drugiego człowieka, czy nawet poczuć coś, uzależnić się. W takich warunkach bycie blisko było niemożliwe. Jeśli on będzie tam, ona tu, ich związek non stop będzie narażony na próby. Pojawiła się w jego życiu tak niespodziewanie. Za szybko.

Było to o tyle nieznośne, że nie potrafił się skupić na powierzonych przez Erwina zadaniach. Miał odbyć że swoim składem rozmowę - zapomniał. Jedynie Gunther go nawiedził, zaś to i tak nie było to, co powinien wszystkim przekazać.

W ogóle zaobserwował większe zmęczenie. Zasypiał myśląc o niej i o ostatniej z nią chwili. Przetwarzał obraz w kółko analizując sposób jej spojrzeń, gestów, wypowiadanego przez nią tonu głosu itp. Na przykład dziś Levi wyjątkowo zwrócił uwagę na jej szczupłą talię. Wystające żebra. Niepokoił się, iż dziewczyna ostatnio traciła na wadze a z dnia na dzień było to bardziej widoczne. Nie mógł kontrolować tego, jak się odżywia, ale w głowie zapalił mu się sygnał, aby przy najbliższej okazji spróbować z nią o tym porozmawiać.

Siedząc na stołku obsunęła mu się noga, więc zmienił pozycję, opierając łokcie na kolanach. Przetarł czoło, odgarnął włosy, po czym przejechał opuszkami palców po brodzie. Ackermann miał to szczęście, że jego zarost nie był tak widoczny i wystarczyło mu golenie raz na dwa dni. Ale pamiętał mroczne czasy, kiedy przez kilka tygodni niemal nie wychodził z pokoju, nie mogąc zmusić się do jakichkolwiek czynności fizjologicznych. Silne zatracenie w rozpaczy, depresji doprowadzało go do tego, że nie dbał kompletnie o o nic, tym bardziej wygląd.

Nie od dziś wiedział już, że jego najważniejszym celem jest przetrwać. Wywalczyć wolność. Spróbować ponownie zaufać i się zakochać. Ze wzajemnością.

"- Czeka nas wojna. Zamierzam do ciebie wrócić.

- Nie możesz tego obiecać.

- Zrobię wszystko... Żeby przy tobie być. Chcesz tego?"

I dziś przemógł się. Przytulił ją do serca, gdy odpowiedziała na jego postawione pytanie. "Tak." Co to właściwie znaczy? Dla nich, dla Korpusu?

Levi nie wierzył w przeznaczenie. Przeszła mu koło nosa myśl, że może cała jego dotychczasowa życiowa tułaczka w trudach, cierpieniach, lepszych czy gorszych czasach... Miała zaprowadzić ich do tego punktu. A jeśli naprawdę ich zapisany los spoczywał w iskierkach grawitacyjnych gwiazdozbiorów? A jeśli Rose była mu pisana od samego początku i to z nią jego celem jest związać nadzieje na odzyskanie spokoju, czy powstrzymanie końca świata?

Bzdury. W ogóle pakowanie się w takie bagno jak partnerstwo, czy samo nazywanie tej relacji... związkiem, wywoływało w nim sprzeczne emocje. Za szybko...

Iskrzącą gwiazdę północną przysłoniła chmura, więc Ackerman przesunął spojrzenie na przysypane śniegiem pola. Od białego puchu noc wydawała się jaśniejsza, jakby z granatu przeszła w szarość, jak jego koszule. A szarość jego materiałów utkała w jego głowie nowe fantazje o kręconowłosej...

Wyobraził ją sobie w jego prostej, standardowej koszuli, z rozpiętymi do połowy guzikami u góry, z widocznie odsłoniętą szyją i ramionami o które opierały się końcówki włosów. Mogłaby mieć na sobie samą bieliznę, dla niego kobieca nagość kojarzyła się z czymś wyjątkowo niedostępnym, póki co nie potrafił myśleć o aspektach takich jak kobiece części ciała. Wolał wyobrażać sobie Rose w niewinnym, subtelnym stroju od bielizny, z zakolanówkami czy choćby samym peniuarze, niż całkowicie nagą. Tak samo w koszuli musiałaby wyglądać przeuroczo. Dotarł myślami do momentu, gdy rozpina jej dolne guziki i muska ustami jej gładki i szczupły brzuch a ona chwyta go za włosy przyciągając do siebie. Albo założone i opinające zgrabną sylwetkę pasy, pozapinane sprzączki na udach, czy jeden usztywniający pas poprzeczny na jej plecach. Przypomniał sobie fakturę jej skóry, jasnej mlecznej karnacji, kiedy stali razem w jego gabinecie a on nieświadomie bawił się jej włosami, badając odkryty kark, plecy i drobne ramiona. Zaskoczyła go nagła chęć ujrzenia na żywo samych jej nagich pleców na które opadały falami ciemne, gęste włosy. Wypośrodkowana linia kręgosłupa, delikatnie prześwitujące po bokach żebra, a niżej dwa symetryczne dołeczki tuż nad pośladkami. Nie wiedział, czy je posiada, czy na jej ciele skrywane są pieprzyki, blizny? Dlaczego natrętne i tak cholernie grzeszne myśli właśnie teraz przelatywały mu przez głowę? Jego mózg podsycany obrazami rozebranej dziewczyny zagłuszały reakcje jego ciała.

Dłonie mężczyzny automatycznie zacisnęły się na stołku, aby oszukać własną reakcję swojego ciała. Przeklął pod nosem, czując potrzebę wyzbycia się pewnych emocji.

Nie chciał tego robić. Nie chciał dać upustu i ponieść się swoim nieprzyzwoitościom, gdyż bał się, że to będzie się powtarzać.

Westchnął, wynurzając się spod tych niecnych obrazów i podniósł się ze stołka. Pokój stał pusty, a on sam kompletnie nie wiedział, co ze sobą począć.

Spojrzał na prawą ścianę, jakby z nadzieję, że ktoś będzie pod nią na niego czekać. Zupełnie, jakby miał moc przedarcia się przez postawioną ceglaną fasadę i dojrzenia, co porabia jego podwładna.

Podszedł pod drzwi, zdjął buty a przy schylaniu się usłyszał charakterystyczne zgniatanie papieru.

Sięgnął do kieszeni spodni, rozszerzając materiał i znieruchomiał, uświadamiając sobie, czym jest owy tajemniczy świstek.

Rysunek od Leslie. Trzymany na szczęście.

Wyciągnął pomięte, sprane bazgroły, i na powrót podszedł pod okno, by setny raz spojrzeć na kolorowe, krzywe linie, kropki i kreski tworzące dziecięce obrazki.

Dla Leslie był zaledwie dalekim wujkiem, przyjeżdżającym w odwiedziny raz w miesiącu z prezentem. Choć z pozoru kilometry nie stanowiły przeszkody, przed wyprawą ciężko mu było wyjechać. Powód? Pożegnanie. Nie chciał się żegnać. Myśl, że pojechał aby ujrzeć dziewczynkę ostatni raz sprawiłaby go w jeszcze większy mętlik.

"Rose miała cholerną rację... Próbowała sprawić, abym wcielił się w rolę taty. Nie ojca, a taty. Takiego, którego nigdy nie miała i takiego, którego również sam nie miałem."

Złożył kartkę papieru, cenną pamiątkę najdelikatniej jak był w stanie i wsadził do kieszeni.

Przed wyprawą ma do załatwienia tysiące spraw. Obiecał sobie, że od jutra wszystko pozałatwia a teraz czas spać, choćby na te marne kilka godzin...

***


Okrągła jasna pianka wytworzona po zaparzeniu herbaty zniknęła w środku zwyczajnego, imitującego porcelanę kubka, a liście całkowicie rozłożyły się na jego dnie wydzielając aromatyczny napar.

Wewnętrzną stronę szyby okna pustego pokoju pokryła para, wpasowując się w zimową aurę tego dnia.

Smukłe palce chwyciły naczynie w osobliwy dla siebie sposób, lecz doznając oparzenia, cofnęły się z powrotem.

Niski zwiadowca fuknął pod nosem a potem podmuchał niczym dziecko naskórek na opuszkach.

Durny Ackerman, zwyzywał się.

Dlatego wolał pić z filiżanek. Ich górna lekko wywinięta część nie była tak gorąca.

Odkąd wstał rano z łóżka, czuł się jakoś pozbawiony energii, jakby w ciągu nocy postarzał się o dziesięć lat. Łupało go w czaszce jak po przepiciu, a ręka, którą już na szczęście mógł operować bez gipsu, wydawała mu się jakby nie należeć w pełni do niego.

Zbliżało się południe a on jedyne, co dzisiaj zrobił, to ustalił w końcu plan wyjazdu ze swoim zespołem i drużyną rezerwową.

Za mało czasu miał na przygotowanie ciała na ciężkie warunki siłowe i wyrobienie od nowa kondycji nadszarpniętej, złamanej ręki. Wolał wiedzieć, na ile prawidłowo zrosły się jego kości, by pozwolić sobie na swobodne rozciąganie.

Oprócz tego, garnął się do wyjścia na zewnątrz, by posiedzieć sam na sam ze swoimi myślami w celu psychicznego oczyszczenia. Zazwyczaj przed podróżą przesiadywał w stajni porządkując i segregując akcesoria, zamiatając zakurzoną podłogę albo oczywiście pielęgnując zwierzęta.

Wypiwszy herbatę do końca ubrał płaszcz i opuścił pomieszczenie.

Leon wraz z innymi wierzchowcami stał do pęcin zanurzony w śniegu, w rzędzie pod prowizorycznym zadaszeniem, które udało się w dość krótkim czasie wybudować. Rumaki okrywały koce i wypożyczone derki, zaś kiedy Ackerman zbliżył się na kilka metrów do zwierząt, te wyczuły obecność człowieka podnosząc łby i kierując uszy na wprost, domagając się nakarmienia.

Wzdychając, niski zwiadowca sięgnął po odłożone na boku wiadro z owsem i zaczął karmić stworzenia, dopóki sam nie zaczął marznąć. Skontrolował czarny szalik owinięty wokół szyi, a następnie ruszył szybkim tempem wzdłuż zagrody z rękami w kieszeniach, chroniąc je przed niską temperaturą. Zatrzymał się przed Leonem i zmarszczył brwi, kiedy jego oczom ukazało się według niego dość nietypowe zachowanie ogiera.

Czarnej maści masywny koń ocierał się łbem o drugi łeb i wykazywało większe zainteresowanie stojącą obok klaczą niż jedzeniem.

Levi ze zdziwieniem przyglądał się tej rzadko spotykanej scenie. Każdy normalny, doświadczony żołnierz, posiadający własnego konia doskonale wiedział iż nigdy nie powinno się stawiać ogierów obok klaczy.

Mężczyzna nie przypominał sobie, by zostawiać Leona bez uprzedniego przypilnowania,

Kucnął przed wierzchowcem i podsunął mu pod pysk wiadro z pożywieniem, zmuszając, aby zjadł choć trochę. Koń niechętnie zakosztował suchej przekąski, lecz po chwili wydał z siebie ciche rżenie, by ponownie obwąchać kopyta swojej koleżanki, Lucy, należącej do nikogo innego, jak do Rose...

Pozostawało mu utrzymywać nadzieję, iż ich zainteresowanie kończyło się tylko i wyłącznie na ocieraniu pyskami.

Szybko przestawił Leona odprowadzając go aż na skraj zagrody, byleby jak najdalej od Lucy. Upewnił się, że reszta zwierząt nienagannie zajmuje odpowiednio wyznaczone miejsca i odetchnąwszy, oparł się o stojącą za sobą belę.

Był sam, a lekki padający z zachmurzonego nieba śnieg osiadał mu na plecach jak cukier puder.

Levi ponownie poprawił szalik, wkładając siły w wyciszenie umysłu. Postanowił wykorzystać dany mu czas na kilka ćwiczeń aby uwolnić zgromadzony przez ostatni tydzień w organiźmie kortyzol. Kiedyś wyczytał w jakiejś książce, że w mózgu istnieje maleńki element zwany hipokampem który jest odpowiedzialny za odczuwanie emocji. Jeśli się go uszkodzi, traci się wspomnienia, pogarsza pamięć czy popada w depresję. Czynnikiem zagrażającym jest stres a zapobiegać temu można właśnie przez aktywność fizyczną. Jest jednak jeden problem. Tryb życia zwiadowców przeplata się z nadmierną aktywnością jak i poczuciem strachu, adrenaliny, stresu czy lęku. W takim przypadku aby nie doprowadzić do przedwczesnych roztrojeń emocjonalnych, należy zadbać o odcięcie się od negatywnych bodźców i uspokoić się...

Oparł wyprostowaną nogę na pionowej belce i chwilę się porozciągał, po czym, gdy dostatecznie się rozgrzał, zdjął płaszcz zawieszając go przez płotek, by w następnej kolejności przebiec kilka rundek wokół zagrody. Jego tak upragniony święty spokój zakłóciło pojawienie się nagle kobiety w okularach i wysoko upiętym kucyku. Jej widoczne uszy były czerwone od mrozu, co jako pierwsze w jej wyglądzie wychwycił trenujący Ackerman.

- Ciśniesz, mięśniaku! - przywitała go Hanji, wyglądając zza płotu i zmierzyła w jego stronę.

Zirytowany zwiadowca pokręcił głową, żegnając się w duchu z prywatnością a spod rzęs w kierunku pułkownik błysnęły kobaltowe tęczówki.

- Nie masz nic lepszego do roboty, czterooka?

Zoe podeszła bliżej, krocząc po śniegu i ustawiła się na wprost bruneta. Ten, niezrażony olał ją w zupełności i ruszył przed siebie zgodnie z wcześniejszym planem.

Hanji pobiegła za nim i zaczęła naśladować każdy jego ruch, czym skutecznie go rozpraszała a po parunastu metrach wręcz niemiłosiernie wkurzała.

- Wymyśliłbyś mi inną ksywkę a nie ciągle ta czterooka... - wyrzuciła z siebie, ani nie myśleć, by przystanąć. Wiernie dotrzymywała mu kroku, choć w tak grubym i obszernym wojskowym płaszczu było jej coraz mniej komfortowo. - Strasznie zimno dzisiaj, co nie? Ale widzę, że z ręką u ciebie w porządku, skoro nią machasz, to cię już chyba nie boli? A zresztą Alison pewnie wciśnie ci na wyjazd proszki przeciwbólowe bo ja nawet nie mam z czego zrobić dla ciebie mieszanki z ziół...

- Mhm - mruknął tylko mężczyzna, przyspieszając.

- Twoi pewnie grzeją dupska przy kominkach. Było ich zwołać na wspólny trening.

Mowa pani pułkownik wyraźnie go złościła ale zaciskał szczękę, hamując się przed słowami, których by żałował.

- Dobrze, że masz jeszcze mnie. Ja zawsze dotrzymam ci towarzystwa!

To przeważyło szalę.

- Zamknęłabyś się, bo gadasz bez sensu jak chuj do kredensu.

Miał dość ćwiczeń. Przystanął, odwrócił się i skierował by wrócić po płaszcz.

Hange założyła ręce na piersi, chwilowo wytrącona z równowagi. Zazwyczaj tego typu humor jej nie przeszkadzał. Zdążyła się przyzwyczaić - a co więcej - polubić, gdyż dzięki tym słowom czuła, że Ackerman w ten sposób wyraża swój szacunek, jakkolwiek trywialnie by to nie brzmiało. Zaśmiała się głośno i sięgnęła po coś za pazuchę.

- Ja tu w dobrej wierze przychodzę, a ty jak zawsze rozdrażniony...

Kapitan syknął na nią, ale złagodniał, kiedy ujrzał swoje rękawiczki.

- Zostawiłeś na szafce. Rose je znalazła. Chciała ci oddać ale pomyślałam, że przy okazji wyjdę się przespacerować... Masz.

Oczy Ackermana zwęziły się w szparki.

- Ty nie spacerujesz... - zauważył i już wiedział, w jakie wdepnął bagno.

- Hehe... Hehe - wydobyła z siebie tytania badaczka. - Wiesz, mam problemy z plecami, muszę czasem pochodzić, a nie tylko przemieszczać się konno.

Oprawki okularów zjechały jej na czubek nosa, kiedy Levi obdarzył ją uważnym spojrzeniem.

Specyficzne artykułowany, wysoki ton głosu, ciągle nerwowe mielenie językiem i ględzenie od rzeczy. Zreflektował się - kobieta w szklanych brylach na pewno coś knuła.

Zmierzył do budynku, uważając, że skoro zwiadowczyni ma do niego sprawę, ogarnie się i po ludzku wyjaśni, o co jej chodzi.

- Levi? - tak jak przypuszczał, podskoczyła do niego z przymilnym uśmieszkiem. - To pójdziesz ze mną na spacer?

Rose - pov

Przechodząc holem obok lustra przy kolumnach skierowałam spojrzenie na swoje odbicie.

Niska, mała, pospolita postać.

Poprawiłam włosy, które od czapki i braku mydła były matowe i oklapnięte, a końcówki spuszone, co wyglądało jakby moja fryzura była w kształcie trójkąta. Podobne wrażenie odniosłam co do twarzy. Zwężała się do dołu trochę jak u starych babci, gdy mięśnie im wiotczeją a w skórze brakuje nawilżenia.

Wiedziałam, że od poprzedniej wyprawy oddziałów poza Mury jedzenie przychodziło mi z trudem i mój żołądek skurczył się, jednak nie sądziłam, że w tak szybkim tempie spod skóry zaczną przebijać mi kości.

Moją sylwetkę maskowała garderoba: grube swetry, długie tuniki od Hanji. Nie chciało mi się oglądać w lustrze, ani podczas kąpieli zastanawiać, czy koszula nie jest zbyt luźna pod pachami. Czułam, że zeszczuplałam, ale chyba miałam to gdzieś...

Na horyzoncie wyrastała kolejna eskapada, i to jedna z tych trudniejszych. Jak więc się tu nie denerwować? Mój organizm sam nie pozwalał się karmić. Nie miałam apetytu, więc jadłam tylko tyle, by zaspokoić powierzchowny głód i burczenie w brzuchu.

Tym razem nowa siedziba czy może raczej już nowy "dom" żołnierzy skrzydeł wolności ponownie będzie ziać pustkami, lecz bardziej obcymi i chłodnymi w porównaniu do starej siedziby. Tam w jakiś sposób odczuwało się ludzką siłę obecności. Nadzieję, że tam czekają na nich ich rzeczy, osobiste przedmioty, pokoje, łóżka, ubrania... A tutaj otaczały nas nieznane, jasne wnętrza, zapachy świeżej farby, zupełnie inny klimat nie pasujący do znanych nam ciepłych, drewnianych wojskowych koszar. Było inaczej. Gorzej. Smutniej.

To przytłaczało.

Nawet Jean zdawał się być zgaszony i niemrawy.

Odkąd straciłam głos, nadal borykałam się z bólem głowy czy suchością w gardle. Na szczęście zamontowanie bieżącej wody znacznie poprawiło komfort naszego funkcjonowania i można było wypełniać dzbanek wodą według własnego zapotrzebowania. Objawy powoli ustępowały, lecz spoglądając na swoje żałosne odbicie dostrzegałam swoją zmianę. Osłabiona i bez życia. Choćbym regularnie się kąpała i pilnowała dziennego zapotrzebowania picia wody, nie poprawiłoby to mojego samopoczucia.

Nie dawała mi również spokoju rozmowa z tą nowo poznaną kobietą, panią Aracebeli, o ile nie przekręciłam nazwiska. Jakoś nie pasowała mi kompletnie do naszego generała. To, jak zazwyczaj Smith na mnie patrzył nie grało mi z jego zachowaniem względem tej pani psycholog. A już tym bardziej to przesyłanie nieufnych spojrzeń kiedy widział mnie z Kapitanem. Wprost gdyby samo przebywanie w jednym pomieszczeniu dwójki osób o różnej płci było dla niego haniebnym i brudnym czynem. Albo jego wyraz twarzy, kilka tygodni na stołówce, gdy przyprowadziwszy Leslie, niemal zadławił się jedzeniem. No chyba ze to kwestia jego wiary? Czy generał Smith chodzi do kościoła, modli się czy cokolwiek takiego? Każdy ma jakieś poglądy jeśli chodzi o sfery około milosne, czasem zahaczają o religię. Jeśli pan generał nie życzy sobie w swoim korpusie par i związków, sam powinien się di tego stosować, prawda? Próbowałam sięgnąć pamięcią do wystroju jego gabinetu, może gdzieś na ścianie wisiał krzyż czy jakiś święty znak?

Nie, Rose. On ma po prostu problem do różnicy wieku jaka was dzieli. Najlepszy żołnierz ludzkości nie powinien nawet rozmawiać z kadetkami tylko skupiać na służbie. Pfff....

Przychodziło mi tylko jedno określenie odnoszące się do dowódcy: hipokryta.

Hanji napomknęła, że przewidują wyprawę na góra trzy tygodnie, ale to gówno prawda. Zawsze się przeciąga. Trzeba liczyć minimum miesiąc.

Jeśli się powiedzie - odzyskamy tereny i dostęp do starej kwatery, o ile jeszcze tytani jej nie zrujnowali.

Dla części osób nie uczestniczących w eskapadzie są przewidziane specjalne dyżury. Hanji zadbała, żebym się nader nie przemęczała, co z jednej strony było miłe a z drugiej... Nie wiem, jakoś miałam nadzieję, że to Levi powierzy mi część obciążeń służbowych. Że to z nim omówię plan na ich nieobecność, obowiązki... Chciałam spędzić z nim więcej czasu...

I bałam się. Cały czas tylko się o nich bałam...

W każdym razie jeśli chodziło o oddział badawczy, formalności czy wszystkie inne sprawy związane z siostrami Zoë, jako asystentka powołano mnie na tymczasową zastępczynię pani pułkownik. Porąbany pomysł, jednak Hanji zapewniła mnie, że poza odbiorem poczty nie będzie żadnych niespodzianek. Jeżeli cokolwiek w ogóle - to góra jeden nieistotny dokument i na tym się zakończy. Oprócz tego z okazji zbliżających się moich dwudziestych urodzin w ramach "prezentu" Hanji powierzyła mi stworzenie projektu jej gabinetu. Podkreślę: to miał być jej pierwszy w życiu gabinet... Nowe miejsce pracy po tylu latach spędzonych na służbie najniebezpieczniejszego garnizonu wojskowego. Gdy pod jej nieobecność za bardzo by mi się nudziło (co jest pewne), prosiła, żebym zastanowiła się nad wystrojem. A ponieważ biuro nie wymagało aż takiej przestrzeni, Hanji zdecydowała, że odstąpi sypialnię dla Hanny na rzecz postawienia ścianki i wykorzystania metrażu, by stworzyć drugi mniejszy pokoik idealny na trzymanie własnych dzindzibołów i wstawienie dwóch łóżek. Dwóch? Dla niej i dla mnie. Umyśliła sobie wspólną sypialnię, a ja nie potrafiłam jej odmówić po tym, ile dla mnie zrobiła. Wdzięczność będę spłacać chyba do grobowej deski...

Czekałam na ich powrót, a przecież jeszcze nawet nie wyruszyli. Zwiadowcy jeszcze kręcili się po podwórzu, a mnie już zżerała tęsknota...

- Do zobaczenia za trzy tygodnie - szepnął mi na ucho Levi ostatniego dnia. W dniu wymarszu.

Kumulujący się pod budynkiem zwiadowcy - choć dbali o swoją prezencję - nie mogli nic poradzić na grzężnięcie w błocie po zadeptywanych zaspach śniegu, dlatego zimowe obuwie pozostały skażone brunatnymi plamami.

Obserwowałam ich zachowania, skupiając się na detalach takich jak miny, spojrzenia, gesty poszukując w nich potwierdzenia swojej pewności. Tylko u niewielu dopatrzyłam się zaciętości, zaangażowania i podekscytowania. Wrażenie przesiewanego między palcami życia unosiło się wraz z wydychaną parą wodną, lecz skupiając się na zapale i wspólnym celu, nasi zwiadowcy dumnie prostowali pierś.

Peleryna Levia zafalowała pomiędzy nami, więc spojrzałam na nią i wyłapałam odstające gdzieniegdzie nitki na wszytym godle skrzydeł wolności. Zacisnęłam je w palcach a zwiadowca przypatrywał się temu z milczeniem. Oderwałam drobne skrawki szycia wypuszczając je w powietrze. Teraz płaszcz prezentował się perfekcyjnie. Dopóki nie spadną na niego pierwsze krople krwi...

Jego wypastowane buty znajdowały się na wprost moich, nieco zabrudzonych. Ślady podeszw odbitych w śniegu jeszcze bardziej wyrzeźbiły w mojej głowie scenariusz, jak ten plac będzie wyglądał za te trzy tygodnie? Czy do ich powrotu stopnieje śnieg, jak za ostatnim razem? Czy znowu mężczyzna stojący przede mną, cały i zdrowy będzie zdolny do tego, by objąć mnie i przytulić? Czy może jedyne co przywiezie po nim jego oddział - jeśli przeżyje - to strzępki z jego peleryny?

- Ej, nie mazgaj się, bekso - usłyszałam.

Uniosłam głowę a on bezceremonialnie chwycił mnie za dłoń, ukrywając ją pod swoją peleryną, i poprowadził ścieżką za tylną część budynku, z dala od zgiełku. Z dala od ludzi.

Przymykałam powieki chroniąc się przed intensywnym oślepieniem bieli śniegu, jednak tworząca się mgiełka przed moimi oczami uświadomiła mi, że faktycznie drżałam. Pod szyją czułam gorąc a na czole pulsowanie. Gromadzące się, nie wypłakane łzy uciskały moją głowę ale ja dzielnie walczyłam z nimi, by pokazać Leviowi, że nie dam się własnym słabościom. Będę silna. Taka, jaką chce mnie widzieć.

Coś mi się jednak nie udawało, bo gdy poczułam na swojej trzęsącej i trudnej do opanowania brodzie jego palce w czarnej skórzanej rękawiczce, obraz przede mną całkowicie się rozmazał i nie mogłam dojrzeć szczegółów na jego twarzy.

- Co to za histerie, kadetko Leonne? - zapytał oschle. - Weź się w garść, zamierzasz za każdym razem smarkać mi w rękaw?

Rękaw. Jego ramię. Tego właśnie potrzebowałam i wyrwawszy twarz spod jego uścisku, wpadłam w jego ramiona zagłębiając nos i usta w ciepłym, zielonkawym materiale. Z mojej głowy spadła czapka, zaś mężczyzna zastygł w bezruchu.

Zrobiłam kolejną głupią rzecz. Chwyciłam jego prawą rękę, tą, która przez ostatni okres czasu tkwiła w gipsie i przycisnęłam sobie do serca. To właśnie tą ręką będzie walczyć. I się bronić.

Dlaczego jeszcze mnie nie odepchnął, nie powalił na ziemię? Nie protestował, bo znałam powód...

Pragnęłam spojrzeć mu w oczy, by także ujrzeć w nich wzruszenie, ale gdy tylko wykonałam ruch mięśni, by się unieść, przycisnął lewą dłoń w moje włosy, wręcz zmuszając mnie do tego, bym nie zmieniała pozycji. Wciskał mnie tym jeszcze bardziej w swoją prawą pierś a ja zamknełam oczy, pociągając nosem i czując charakterystyczny zapach: gorzkawa cytrusowa woń z wyczuwalnym lawendowym środkiem do prania.

Moją odpowiedzią na jego zadane uszczypliwe uwagi było przysunięcie się do mężczyzny na ile tylko mogłam, omal nie depcząc mu butów. Teraz nic nas nie dzieliło, w moje uszy nie dmuchał wiatr. Staliśmy za ścieżką, między ścianą Kwatery a iglastymi drzewami. Schowani.

Levi oparł na mojej głowie swój chłodny policzek. Prawa dłoń, nadal uwięziona w moich rękach przyjęła pierwszą skapniętą spod moich powiek łzę.

Nie planowałam takiego pożegnania, lecz wydobycie ze mnie głosu utkwionego w gardle utrudniało mi normalną, werbalną komunikację.

Dałabym się pokroić za to, by zobaczyć jakie emocje tkwiły na twarzy Levia, ale wiedziałam, że muszę uszanować jego wolę. Skoro tego nie chciał, znaczyło, że pożegnanie też było dla niego trudne. A tym, co najbardziej chciał ukryć - był strach.

Oderwałam się od niego dopiero, kiedy usłyszeliśmy znany nam baryton nawoływania do wymarszu.

To nasz obowiązek. Muszę go puścić tak samo jak on musi pozostawić mnie.

Poczułam jak ciało mężczyzny się porusza, dając znak, abym się od niego odsunęła. Powolutku otworzyłam oczy upewniając się, czy to ten moment na powiedzenie sobie ostatecznego " do zobaczenia..."?

Sami, ukryci wśród zaśnieżonych sosen. Po jednej stronie budynku rozgrywały się przygotowania i bieganina a po drugiej rozłąka dwóch osób...

Skupiona na bijącym od Kapitana ciepłe i bliskości, wzdrygnęłam się gdy przyłożył kciuk i musnął mój policzek ścierając następną łzę.

Levi, nie rób tego teraz. Nie sprawiaj, że jeszcze bardziej chce mi się płakać. Miałeś być moim mentorem, nauczycielem, siłą, a przez ciebie tylko bardziej zamykam się w sobie. Nie dam rady czekać na ciebie przez te tygodnie, bo wiem, że będą się one ciągnąć w nieskończoność... Nie możesz mi obiecać, że zrobisz wszystko by wrócić. Na pierwszym miejscu liczysz dowódców i swój oddział. To jasne, że mój egoizm należy zwalczyć. Levi, jesteś żołnierzem, czyli kimś, kim myślałam, że też mogę być. Twoje zarządzenie, by trzymać mnie jak najdalej Murów jednocześnie odsuwa i przybliża nas do siebie. Odsuwa - nie możemy być razem gdyby jedno z nas miało na zawsze pozostać na polu walki. Zbliża - ukazuje troskę i chęć zapewnienie bezpieczeństwa...
Dla mnie "jutro" nastanie. Lecz czy Wam będzie dane się obudzić?

Mężczyzna musnął kciukiem mój policzek, po którym spływała łza. Zaczepił palcem o opadający kosmyk włosów i postanowił poprowadzić go do skroni, odsuwając go na bok, lecz ten pod wpływem powiewu wiatru, wrócił z powrotem na prawą część twarzy. Z tak bliskiej odległości mogłam przyglądać się wpatrzonym we mnie zrenicom otoczonym przyjemnym odcieniem stalowych tęczówek.

Uniosłam więc powieki, aby po tych spędzonych razem minutach odczytać skrywane pod maską emocje. Cielesna bliskość mi nie wystarczała. Potrzebowałam dostać się do jego duszy.

Westchnął głęboko, a z jego gardła wydobylo się cichutkie mruczenie.

Zarejestrowałam cień smutku. Podkrążone oczy, świadczące o zbyt małej ilości snu. Gładko ogolona twarz z pominięciem przecinającej policzek szramy (zdazylam się już do niej przyzwyczaić, choć wyglądała nieciekawie) i wąskie, spierzchnięte usta.

Przez chwilę wydawało mi się, że nachylił się żeby mnie pocałować, ale on tylko przechył głowę i starł drugą łze, której nawet nie poczułam, że wydobywa się z moich oczu.

Najlepszy żołnierz ludzkości we własnej osobie zabujany w kimś takim, jak ja...

Niekontrolowanie uniosłam kącik ust, w rozbawieniu.

- Dlaczego zawsze w romansach mężczyźni ścierają łzy swoich kobiet?

Puściłam to pytanie w przestrzeń, nawet nie oczekując żadnej konkretnej odpowiedzi, gdyż wiedziałam, że Levi z pewnością nie czyta romansów. Od płaczu miałam ściśnięte gardło, więc mój głos zabrzmiał łamiąco i żałośnie.

- To świadczy o ich uczuciach, moja mała tytanko.

Omal się nie zadławiłam powietrzem.

Zamrugałam osłupiona, czując jak moje serce nagle przyspieszyło, przemieniając się w żarliwy galop.

Przesłyszałam się. Na pewno.

Czy on może powtórzyć? Czy to kolejny cholerny sen?

Z poczucia rozbicia i smutku weszłam w stan euforii i chwilowego zamroczenia. Czy mam to potraktować jako wyznanie...? Znaczy.... CO?

Zawirowało mi w głowie. Zauważył to, bo nieznacznie położył mi dłoń na ramieniu, pomagając utrzymać równowagę.

- Twoja? - wyjąkałam cicho.

Poluzował mięśnie i odrzucił na bok grzywkę. Albo mi się wydawało, albo jego usta próbowały wykonać uśmiech, lub coś na jego kształt, jednak zachował powagę.

Dotyk jego dłoni w skórzanych rękawiczkach stał się bardziej odczuwalny, jakby wraz ze zwiększającym się między nami napięciem, uścisk przedostawał się do każdej komórki w moim ciele. Nie potrafiłam nazwać tego inaczej...

Rozchylił lekko usta, nabierając powietrza, lecz nie zdążył nic odpowiedzieć, bo przerwały nam nadchodzące dźwięki skrzypienia śniegu.

Stałam tyłem, dlatego nie dane było mi zobaczyć, kto nas nakrył, najpewniej idąc tropem naszych ubitych w białym puchu śladów.

Odruchem Levi'a było opuszczenie ze mnie dłoni i wyprostowanie się. Sama odsunęłam się od niego na wyciągnięcie dłoni, garbiąc plecy i przysłaniając buzię włosami.

- Wyruszamy - usłyszałam tubalny głos jakiegoś żołnierza. Chyba któregoś członka oddziału specjalnego.

Brunet skinął do niego głową i ruszył w stronę podwórza. Zarejestrowałam uniesienie klatki piersiowej i szybkie spojrzenie w moją stronę z zaciśniętymi ustami. Oboje mieliśmy zaczerwienione policzki.

Przełknęłam ślinę, zawiedziona brakiem kontynuacji rozmowy. Podwinęłam spódnicę, podniosłam z ziemi czapkę i otrzepałam ze srebrzystych płatków śniegu. Nie pozostało mi już nic innego, jak udać się za Leviem na drugą stronę budynku, pod główną bramę, a raczej murki, w których dopiero będzie montowana.

Obcy mężczyzna zniknął za rogiem. Wtedy czarnowłosy przystanął w połowie drogi, przed przerzedzeniem się drzew. Odwrócił się i spojrzał na mnie.

Szłam kilka kroków za nim, ale widząc ze się zatrzymał, zrobiłam to samo, nie wiedząc, co zamierza.

Ścisnął prawą dłoń w pięść, a drugą odgarnął z ramienia pelerynę zaplątaną w pas od płaszcza. Ponownie smagane mroźnym zrywem wiatru włosy uniosły się więc zajrzałam, czując lekkie pieczenie powiek. Wilgotne od urojenia łez oczy przeszyło zimno.

Kilka sekund trwało nim po przenikliwym spojrzeniu ze strony Ackermana nie było śladu. Ze zmarszczonymi brwiami w paru szybkich krokach przebił dzieląca nad odległość a ja zdążyłam tylko dostrzec jak się przybliża i nim zarejestrowałam, co się dzieje, jego usta otuliły moje...

Narrator

Nabór nowych sił zbrojnych miał miejsce na rynku Głównym w Karanese i odbywał się aż do zachodu słońca.

Pozwijane rolki pergaminu przez Zachariusa, Erwina i Miel pierwszy raz w ich karierze przedstawiały wręcz desperackie rozpiski wymagań, jak i celów rekrutacji, próby zaciągnięcia do sztabu jak największej liczby ludzi. Przez jednych nazywanych "mięsem armatnim", przez innych "bohaterami".

Role, które należało przydzielić tłoczącej się na kwadratowym, betonowym placu zainteresowanej społeczności musiały zostać odpowiednio wyszczególnione, gdyż cała dokumentacja i wzory zaświadczeń nadal leżały gdzieś w szczątkach starych Kwater, poza murami Rose. Wszystko więc trzeba było zapisywać odręcznie i skrupulatnie a zwłaszcza nazwiska kandydatów.

Na pierwszy ogień wzięto pod lupę ochotników chętnych do udziału w eskapadzie w formie wolontariatu. Taką pomoc oferowało najwięcej kobiet szczególnie na stanowiska pielęgniarek.

W większości przeważali mężczyźni i to już od szesnastego roku życia aż po wiek emerytalny, co jednoznacznie dyskwalifikowało ich z udziału.

Przyglądając się jednak młodym twarzom, Erwin zaciskał nerwowo palce w kieszeniach. Pojawiła się tu ludność uboga a po niektórych wyraźnie było widać, jak pragnęli oddać swoje życie na rzecz czegoś więcej.

Ten duch walki... Wraz ze śniegiem rozsiewali między sobą płatki wiary.

W takich chwilach serce dowódców biło mocniej. Młodzi chłopcy pchający się na wyprawę, z której raczej nie powrócą prawdopodobnie byli sierotami, bez rodzin, wykształcenia, pieniędzy. Wojsko mogło wywoływać w nich nadzieję na nowe życie, lub szybsze jego zakończenie.

Uczestników dzielono na tych z predyspozycjami do walk bezpośrednich jak i takich, którzy ze sprzętem czy jazdą konno nie mieli zbyt wiele wspólnego.

Łatwiejszym było rozrysowanie metod walki, formacji czy przegrupowań niż zdecydowanie, kogo do nich dopuścić.

Do oczyszczania terenów Marii z tytanów chętni również byli ze stacjonarki jak i żandarmerii. Jakimś trafem nawet pod stolicą usłyszano o wydarzeniu, można określić - na skalę światową - dlatego na placu zjawili się zbiedzy z Podziemi.

Niestety, w tym roku odsetek kandydatów do sztabu medyków wyjątkowo się zmniejszył. Przyjęto tylko kilkunastu nowych asystentów a to zbyt mało. Z Korpusu zwiadowców została zwolniona jedna z najlepszych pielęgniarek - Alison Yagami. Jako że jej rodzina znajdowała się poza obrębem muru Rose, kobieta nie chciała pełnić funkcji naczelnej. Smith postawił swoją pieczątkę na dokumencie zerwania umowy, uwalniając ją spod służby z wielkim bólem serca.

- Ruchy, panowie!

Koordynatorem głównym nadal pozostawał Smith a obok współdziałali Hange, Levi oraz oczywiście Darius Zackly.

Gdzieś pomiędzy dowództwem krzątała się Yazmin i Hanna, kierując tłumem, a porządku pilnowały jednostki stacjonarnych, choć do popołudnia nie mieli zbyt wiele na głowie, jak tylko groźnie stać i wyglądać.

Pojawił się także Keith Shadis wraz ze swoją grupą świeżo upieczonych żołnierzy. To na tym zespole najbardziej zależało Smithowi. Brakowało im jeszcze kilku pełnych miesięcy do oficjalnego zakończenia szkolenia, jednak w kryzysowej sytuacji jaka opanowała ludzkość, czy było inne wyjście?

- Do szeregu, żołnierze! - krzyk dowódcy zwiadowców odbił się echem a nowi kadeci po raz pierwszy w swoim życiu wykonali jego rozkaz.

Erwin odczuł nie tylko dumę, co ciężkie do zduszenia poczucie winy. Będąc małym złotawowłosym dzieckiem wyobrażał sobie dorosłość pełną kolorów, wyzwań i przygód. Lecz przygody, które go w obecnym czasie czekają - sprawiały, że chciał załamać ręce i zapytać: "jak ich poprowadzić?". Jeżeli chodziło o sprawy wojskowe - trzymał się twardo wszelkich ustanowionych rozporządzeń. Każda wcielona w życie zasada była sprawdzana dziesiątki razy, dopóty dopóki nie był pewien, iż przyniesie ona pożądany efekt.
Jednak im więcej widniało podpisów, im więcej zgłaszało ludzi, jego gardło coraz mocniej się zaciskała niewidoczna pętla.

Ten zimowy dzień to zaledwie wstęp do rozpoczęcia tworzenia historii odbicia utraconych terenów. Chmurny i mrocznawy.

Karty zgłoszeń lądowały na stosiku a spisywane czarnym atramentem nazwiska tworzyły jedną długą listę, sklasyfikowanych jeszcze jako aktywni i zdolni do pełnienia służby zawodników. Te same nazwiska być może znajdą się na wyrytych w kamieniu czy drewnie nagrobkach...

Pod wieczór, zziębnięci i głodni zwiadowcy po całym dniu wydawania werdyktów napotkali opór. Zjawiła się społeczność, która straciła bliskich na froncie oraz Kapłani Kultu Murów.

"Jebani szaleńcy, posyłają dzieci do walki z potworami!"

"Chorzy psychicznie samobójcy..."

" Zwiadowcy tylko ściągają na nas zagładę. "

" Przez was ten świat umiera."

"Odebraliście mi jedynego syna. "

" Ktoś musi wreszcie zapłacić za śmierć mojego ojca. "

"Gdzie są wasze serca?"

"Oddajcie mi mojego męża, chcę go pochować. "

"Pieprzony generał ktory myśli że dla niego ludzie będą ginąć!"

"Jeszcze na początku w was wierzyłam. Teras gdy biją dzwony przypominacie mi, że odebraliście mi moje jedyne dziecko które zginęło za was. "

"Coraz więcej wozów z trupami. Jak mamy wam ufać?"

"Moi rodzice zawsze mówili, że traktujecie siebie jak bohaterów. Zadufani w sobie jeźdzcy w kolorowych pelerynkach"

"Mało wam śmierci? Za niedługo skończy się miejsce by chować poległych!

"Najwięksi oszukańcy ludzkości..."

"Moje dziecko miało wrócić do domu... a wy pozwoli liście na to by tam zostało i gniło... "

"Pierdolony dowódca i jego sławny kurdupel..."

W tym całym szalonym zgiełku i protestów wyróżniał się jeden bojkotujący mężczyzna. Jego niecenzuralne, pełne jadu wrzaski ustały nagle przy akompaniamencie głośnego trzasku łamania kości.

W powietrze wyfrunęły ostatnie cięte przekleństwa, skierowane pod adres głowy Korpusu Zwiadowców a chwilę później nastała całkowita cisza.

Oczy wszystkich zgromadzonych przypatrywały się tej scenie, zaś sam Erwin jakby zapomniał, jakie pełni funkcje, bo kompletnie zbiło go to z pantałyku.

Miel paroma solidnymi, wypraktykowanymi ruchami skopała tyłek awanturujacemu się ulicznikowi, który zgarbił się, przytrzymując jedną drżącą ręką nos a drugą swój bark. Wyglądał jakby płakał i bynajmniej chyba nikt go nie żałował.

Ulga, że ten szaleńczy typ wreszcie zakończył żałosną litanię przeistoczyła się w zadowolenie i bursztynowe tęczówki Aracebeli skierowały się na swojego ukochanego, na co ten skinął do niej głową mając na twarzy wypisane niedowierzanie.

- Niech cię cholera, nie wiedziałem, że tak potrafisz - mrugnął do niej.

Stojący obok niego Levi usłyszał jego słowa i wydał z siebie coś na kształt "fuknięcia" wyrażającego aprobatę. Robił tak, kiedy się z kimś zgadzał. Erwin odwrócił się do niego, z zarożowionymi policzkami i dał znak, aby czarnowłosy zajął się siedzącym na chodniku furiatem. Levi kopnął już i tak zbitego mężczyznę w kostkę, dając do zrozumienia by wstał. Wyjątkowo spokojnie przekazał ulicznika w ręce stacjonarnych a następnie, zauważając na swoich rękawiczkach kilka nienależących do niego wypadniętych włosów i brud, skrzywił się z obrzydzeniem i wytarł ręce o śnieg.

***


29 stycznia.

Trzy dni od wymarszu poza czerwoną, bezpieczną strefę.

Trzy dni, w trakcie których mogły paść pierwsze ofiary. Zdani tylko na siebie.

29 stycznia.

Data urodzin Rose.

Od kiedy została sierotą, dzień urodzin przestał mieć dla niej znaczenie. Liczyła jedynie upływające pory roku, za każdym razem obserwując zmiany w przyrodzie. Wszystko się cyklicznie zmieniało, lecz jedna rzecz pozostała taka sama.

Oddzielające dystrykty potężne, pięćdziesięcio-metrowe betonowe ściany.

Przez to, w jakim tempie słońce unosiło się nad wioskami, do wnętrza zamkniętej ludności, dzień trwał krótko . Czas zatrzymywał się na dłużej tylko o porankach i wieczorach, zwłaszcza tych zimowych.

Dwadzieścia lat to wystarczająco, aby zaczynać korzystać ze swojego doświadczenia, i niedostatecznie aby z rozwagą planować przyszłość czy dysponować dojrzałością. Dwadzieścia wiosen to przecież niepozornie mało, lecz w obliczu panującej na świecie wojny wiek nie gra roli. Dopóki w sercach pali się pochodnia idei, nadziei i odwagi, istnieje szansa wygranej, której nagrodą jest wolność poświęcona najbliższymi. Coraz rzadziej spotyka się wielopokoleniowe rodziny. Małżeństwa. Rodzeństwa. Szczęśliwych ludzi.

Matka małej wówczas Rosie co pewien czas spacerowała z nią po dzielnicy Shinganshiny , dookoła murów, ale nigdy nie opowiadała jej, jak dramatyczne sytuację mają miejsce po ich drugiej stronie, kiedy wyjeżdżają zwiadowcy. Powtarzała, że znajdują się tam gigantyczne ludziopodobne stwory, ale ich świat jest odseparowany. Bezpieczny. Tutaj nic im nie grozi bo dzielą ich mury.

Dopiero z czasem dziewczynka odkryła prawdziwą naturę tytanów. Słyszała rozmaite historie dorosłych i szybko skojarzyła okropne fakty. Pożeranie żywcem ludzi... To był ten moment, w którym zrozumiała, jak bardzo jej gatunek jest ograniczony, zamknięty, niemal uwięziony w potrzasku. Była przekonana, że jeśli kiedykolwiek tytani jakimś cudem wtargną do miasta, ona zginie. To było więcej niż pewne, w jej mniemaniu jakakolwiek szansa na ich pokonanie czy ucieczkę równała się zeru. Jak większości ludzi w wiosce starała się wierzyć, iż taki dzień nigdy nie nadejdzie. Skoro ludzkość przetrwała w spokoju tyle lat, co takiego musiałoby się stać? Każdy mieszkaniec miał swoje aspiracje i wiódł normalne, ustatkowane życie. Nie różniła się od nich. Również chciała zadbać o szczęście swojego młodszego rodzeństwa i kochanej mamy.

Dystrykt Shinganshina był położony na południu, poza murem Maria. Budynki mieszkalne stały w dość regularnych odstępach, lecz przez nierówne podłoże do niektórych osiedli dobudowano osobne chodniki ze schodkami. Mała Rose uwielbiała biegać i skakać zwiedzając okoliczne miejsca, które dla dziecka było wielkim polem zabaw. Kamienne zabudowania, wąskie uliczki i piaskowe placyki. Pomimo niewielkiej przestrzeni, jaką zajmował dystrykt, gdzie społeczność kojarzyła się z widzenia, ona wolała poznawać świat w samotności. Nie dołączała do dzieci bawiących się piłką, w chowanego, czy berka. Wolny czas spędzała na czytaniu, rysowaniu patyczkami po piasku, zbieraniu różnych odmian kwiatów a w szczególności róż. Zawsze podobały jej się te piękne pąki z kolcami, które z dnia na dzień otwierały kielichy wydzielając przyjemną woń. A gdy na świecie pojawiła się siostrzyczka i braciszek, pokazywała im jak pleść wianki i jak przyjemne jest leżenie na trawie, blisko natury.

Nigdy nie miała przyjaciół. Nigdy żaden chłopak na nią nie spojrzał. Wmawiała sobie, że widocznie jest niewystarczająco ładna, mądra... Sama uważała siebie za nudną. Nie jak inne dziewczęta. Czasem napotykała wrogie spojrzenia, uwagi na temat piegów czy kręconych włosów. Jako dziecko była także bardzo niska jak na swój wiek. Miała świadomość, że wyróżnia się na tle innych, ale nigdy jej to nie przeszkadzało. Zapisywała sentencje mamy. Otaczała się tylko tym, co chciała mieć wokół siebie. "To, co oddajesz w świat, zawsze do ciebie wróci. Dobro, zło, miłość, nienawiść. Dobrym sercem zjednasz ludzi a szczerością osiągniesz sukces." Powtarzała jej mama.

Żadnej dalekiej rodziny. Żadnej dalszej szkoły i wykształcenia. Życie Rose opierało się na obowiązkach domowych. Choroba matki sprawiła, że wszystko to, czego się wcześniej nauczyła, musiała przekazać dalej, młodszemu pokoleniu.

Zresztą chyba już na zawsze w oczach Rose jej mama pozostanie kochająca, troskliwą mamą, bez względu na zasłyszane pogłoski.

Osłabienie, słanianie na nogach, migreny czy spadek ciała - to wciąż "nieuleczalna" choroba, niźli narkotyki.

Regularne wyjścia do pracy, uczciwe zarabianie pieniędzy, tak jak jej wpajała - pozostaną pracą niż sprzedażą własnego ciała.

A Podziemie, nieznajome i wciąż zagadkowe zamierzała jeszcze odkryć... O ile wszyscy, których kochała, wrócą do niej z wyprawy...

- "Marco myślał, że zdechnie pierwszy, a pewnie się okaże, że przeżyje nas wszystkich! "

- "To tytani przeżyją nas wszystkich, jak nie zepniesz tego końskiego zadu!"

-"Mój zad zostaw w spokoju, piegowata"

- "Nie rozumiem końskiej mowy, możesz po ludzku"?

Ymir z Jeanem kojarzyli się Rose z małymi dziećmi w wieku przedszkolnym, które wyrywały sobie z piaskownicy zabawki, aby na koniec i tak wybudować wspólny zamek.
Pomimo zawirowań, od tych trzech lat ich wspólna przyjaźń nadal trwa.

Do jednych z ulubionych zajęć Rose było właśnie przysłuchiwanie się ich zabawnym docinkom. Sasha też dość często poprawiała wszystkim humor, przyciągała pozytywnym nastawieniem, czego zdecydowanie brakowało Rose.

Znajomi byli przygotowani na to, że dziewczyna rozklei się, gdy tylko ich zobaczy na placu obok swoich przygotowanych w podróż rumaków, dlatego z zaskoczenia napadli na nią, kiedy ta stała odwrócona tyłem i przeprowadzała rozmowę z Hanji.

Leonne z paniką zaczęła wierzgać nogami i w akompaniamencie śmiechów przyjaciół wylądowała tyłkiem w wysokiej zaspie.

Jean miał jak zawsze genialny pomysł, by natrzeć kręconowłosą śniegiem, ale przez słabą odporność Rose mogłaby się nabawić zapalenia płuc, w związku z tym zakończyło się na krótkiej bitwie na śnieżki, a potem grupowym, wielkim przytulasie. Problem miała tylko przechodząca obok Hanji. Na widok przemoczonych płaszczy i śniegu w butach pokręciła tylko głową ze słowami: " Lepiej przebierzcie się w suche ciuchy, bo jak was Ackerman zobaczy to... " Nie musiała kończyć, bo już na samo wspomniane nazwisko Jean wleciał do budynku żeby się ukryć. Wzorowi i odpowiedzialni kadeci, nie?

Nie zapomniano także o urodzinach asystentki Hanji, acz na wszystkie życzenia Rose odpowiadała jedną i tą samą formułkę: "Największym prezentem dla mnie będzie wasz powrót...". Czy ktoś spodziewał się po niej czegoś innego?

Dopóki całkiem orszak nie zniknął z jej pola widzenia, na ustach wciąż kwitnął uśmiech, mieszający się z drżeniem brody i ściskaniem w klatce piersiowej, nad którym nie mogła zapanować.

***


Rozbrzmiały dzwony na wieżach w dzielnicach Karanese.

Levi jechał na samym środku szyku. Po prawej Gunther Schulz, zaś na lewo jego oddział specjalny, połączony z drużyną rezerwową, do której należeli Jean i Ymir. Obowiązywała ich dodatkowa funkcja dopilnowania, aby Eren, Mikasa i Armin, znajdujący się w czołówce i mający jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań podczas próby odbicia terenów mogli przemieszczać się bez żadnych komplikacji zachowując anonimowość.

Początek trasy po miasteczkach w stronę bramy zawsze wywoływał poruszenia. Oprócz tego, coraz więcej z tłumu wystawało małych główek dzieci w czapkach z pomponami, z uwagą przypatrując się maszerującym żołnierzom. Dowódcy korpusów zadbali o pełen rynsztunek i komfort, lecz zielone peleryny widniały tylko na plecach elitarnych zwiadowców.

W wyprawie uczestniczyć miało uczestniczyć 350 żołnierzy. Jedna trzecia z tego to tylna cześć obstawy wspomagającej, nastawiona głównie na wyjazd w najbardziej niebezpieczne obszary. Ich zadaniem także jest wyczekiwanie sygnałów flar i pierwsza pomoc a także przygotowanie transportu.

Levi prowadził Leona, trzymając luźno dłonie za wodze w swoich czarnych skórzanych rękawiczkach. Zimny wiatr smagał go po twarzy, czując jak szczeka powoli mu kostnieje. Kiedy przejeżdżali przez węższe ulice, szyk się zbił przez co Erwin oraz Hanji jechali z nim niemal ramię w ramię.

- Levi? - zagadnął do niego Smith, spoglądając na przewieszone przez Leona sakwy. - Zdaje się, że krzywo przypiąłeś swój bagaż - wskazał palcem.

Pułkownik aż się odwróciła w zdziwieniu.

Ackerman skręcił tułów, co było utrudnione przez opinające go pasy i przytwierdzony sprzęt do manewrów, sięgnął do tyłu i ze zmarszczonymi brwiami stwierdził, że faktycznie inaczej dopiął sprzączki do pasków podtrzymujących sakwy i siodło. Gdyby jego koń poderwał się do galopu, najprawdopodobniej jedna sakwa urwałaby się i spadła. Zawsze dopinał wszystko perfekcyjnie sprawdzając kilkanaście razy.

- Dzięki - burknął do swojego przełożonego, za to Hanji wyszczerzyła się głupkowato.

- Zabujany to buja w obłoczkach - chciała go uszczypnąć, lecz czarnowłosy uchylił się, obdarzając ją tak groźnym spojrzeniem, że ta z mety cofnęła dłoń znając dobrze zachowanie mężczyzny, i do czego takie żarciki mogą doprowadzić. Sama zostałaby taką sakwą lądującą na ziemi.

Smith udał, że tego nie usłyszał. Choć kobieta wypowiedziała to dość cicho, Levi odebrał to jak jakieś wykrzyczenie niosące się echem. Najeżył się, w myślach przeklinając miłośniczkę tytanów.

Rozmawiał z nią jeszcze kilka dni temu, przed zorganizowaniem naboru. Po raz pierwszy od dawna przyznał się do uczuć ukrywanych do młodej kadetki. Można rzec, że został do tego zmuszony... Dotychczas uznawał to za swoją słabość dopóki Hanji - jak to Hanji - zrobiła mu godzinne kazanie i wywód na temat jego zachowania, opowiadając tę samą historię o Shadisie, jak niedawno Rose. Przypadek?

" - Levi, zawsze broniłeś słabszych. Zawsze wierzyłeś w siłę swojego oddziału. Nie masz serca z kamienia. Zawsze wykazywałeś uczucia. Wiem, jak pragniesz zażyłości, i jak mocno cię rozdziera obawa i strach przed bliskością. Boisz się jej stracić...

- Do cholery, mam córkę. Byłem juz w związku. Miałem rodzinę. Wiesz, jaka jest miedzy nami różnica wieku?

- Przerabialiśmy to już kiedyś. Levi. Pasujecie do siebie idealnie, wiedziałam to juz od samego poczatku gdy walnęła cię w twarz, tego nigdy nie zapomnę! Skoro do tej pory mijałeś setki ludzi, i nikt poza nią tak mocno nie wzbudził s tobie czułości, może to jakiś znak? Żyjmy tu i teraz. Wyznaj jej swoje uczucia. Jak myślisz, jak to odbiera Rose?

- Nie wiem... - chciał dodać swoje słynne "gówno cię to obchodzi", ale przeczesawszy dłonią włosy, stwierdził, że Hanji naprawdę nie zasługuje na takie traktowanie. Ona zawsze wszystko wy węszy, trąci nochalem. Jeśli powinien uzewnętrznić do niej szacunek, to właśnie w tamtym momencie. - Ona chyba myśli tak samo...

- No właśnie. Chyba. Może to czas abyscie zamiast odwalali jakieś pożary i dziecinne podchody wzięli się wreszcie za siebie?!

Levi spojrzał na Hanji przenikliwym wzrokiem, rumieniąc się.

- Ah, nie mówię od razu żebyś wpakował jej się do łóżka, ty zboczeńcu jeden, tylko może żebyście spędzili więcej czasu razem... We dwoje... Moglibyście wyjechać na cały dzień...

- Nie - przerwał ostro. - To by było .. zbyt trudne.

- Kurwa, trudne to jest podtarcie własnej dupy, kiedy jesteś stary, niedołężny i nie sięgasz do rolki papieru! Na co wy jeszcze czekacie?! "

Mniej więcej tak przebiegała wyczekana przez Hanji rozmowa z Leviem kiedy udali się na spacer...

Najpierw musiał uporać się z tym sam. Przyjąć do siebie stan rzeczy, zaakceptować i dopiero wtedy swobodniej dopuszczać do siebie myśli o Rose. Znalazł się już w takim punkcie, ze nie mógł się wycofać. W zasadzie już nawet nie chciał. Obiecał, ze się postara by do niej wrócić. To jest najistotniejsze, prawda?

Zatem gdy po niespełna tygodniu minionego czasu od przeprowadzenia rekrutacji i wyjazdu Rose obudziła się i czuła nieprzyjemne kołatanie w sercu, na nowo rozpuściła w sobie panikę i strach o najbliższych.

Wyobrażała sobie, jak nieudolnie przypina sprzęt do manewrów, oporządza Lucy i mknie im na przeciw. Chodziła jej po głowie myśl, aby mimo zakazów wyjechać za nimi, albo chociaż odprowadzić do ostatniej, rozdzielającej ich bramy łączącej ich świat z zewnątrz. Zaczynało to przypominać psychiczne urojenia i ataki lęku. Wokół siebie miała tylko dwie osoby, które nie pojechały: Marco, leżący po operacji w szpitalu i do którego Rose przychodziła każdego dnia, spędzając z nim czas wieczorami, oraz Yazmin Aracebeli - uroczą panią psycholog z oddziału stacjonarnego. Przekleństwa, które wymierzała w stronę generała, podczas zwierzeń przy kubku herbaty tylko mocniej utwierdziły Rose w przekonaniu, jak bardzo czuje się porzucona i osamotniona. Ona także została zdyskwalifikowana z całego przedsięwzięcia. Rose nie pytała o szczegóły, ale chyba łatwo można było się domyślić, że Smith za bardzo by się martwił o jej życie. Cóż, Yazmin chodziła struta tylko kilka dni, potem odpuściła i pogodziła się ze swoją sytuacją. Kobieta pojawiała się w Kwaterze kilka razy w tygodniu. Rose mijała się z nią, a ponieważ obie nie umiały usiedzieć na tyłkach, wynajdywały wiele sposobności do tego, by zająć się jakąkolwiek robotą, niż rozmyślać o niebezpieczeństwie grożącym zwiadowcom poza murami. Leonne nie chciała wchodzić w szczegóły ani zbyt wiele opowiadać o sobie wśród ludzi, których przyprowadziła ostatniego popołudnia. Trzeba nadmienić, że podczas wyjazdu zwiadowców Siedziba stała niemal pusta. Poza paroma mężczyznami, stajennymi, kilkoma sekretarzami i innymi, Rose czuła, że to ona sprawuje pieczę nad całym budynkiem. Ona i Yazmin. A ponieważ dwudziestoośmiolatka została przydzielona do pomocy przy rekrutacji nowych żołnierzy, postarała się także o to, by znaleźć zatrudnienie dla reszty osób, co bardzo się chwaliło. Wśród tego grona można było wyróżnić Ninę Kastner - sympatyczną dziewczynę o kręconych włosach w odcieniu świątecznego piernika, z uroczą grzywką i w zasadzie z twarzy nawet dość podobną do Rose.
Była tylko dwa lata starsza, może kilka centymetrów wyższa, sprawiająca wrażenie pewnej siebie, choć po oczach - swoją drogą - rzadko spotykanych, różnokolorowych tęczówkach barwiących się błękitem i jednocześnie miedziano-zielonkawym pierścieniem na obrzeżach - dostrzegalna była tendencja do uciekania w obszary własnych myśli, wycofując się z towarzystwa. Z tego, co udało się Rose ustalić, dziewczyna również nie brała czynnego udziału w ekspedycjach. Nigdy jej nie widziała, a przecież żołnierzy w jej wieku było bardzo niewielu. Założyła najpewniej, iż do tej pory pracowała na innej posadzie. Yazmin zarekwirowała Ninę do pomocy w kuchni na stanowisku zastępcy szefa. Ponoć bardzo dobrze gotowała. Rose najbardziej ciekawiło, dlaczego wstępując do zwiadowców wolała zagrzać miejsce na kuchni, nie skupiając się na treningach, walkach czy w ogóle tytanach, ale hamowała ją wrodzoną nieśmiałość do poznawania nowych ludzi, dlatego całe spotkanie przesiedziała cicho.

7 dni minęło jej naprawdę bardzo szybko. Lecz kolejny, ósmy dzień... Coś było na rzeczy.

Słońce ani na moment nie przedarło się przez chmury. W całym dystrykcie panował senny nastrój. Rose wstała wyjątkowo później, a ogarniająca ją cisza dodatkowo zaczęła ją napawać nostalgią i dołującymi rozważaniami.

Po rutynowych porannych czynnościach powłoka się na dół, gotowa przygotować bylejakie śniadanie i wtedy dostrzegła przy sieni obcego urzędnika pocztowego oraz... Ninę Kastner. Oboje odwrócili się, gdy usłyszeli odgłos stóp na schodach. Wzrok kręconowłosej spoczął na trzymanej przez mężczyznę kopercie.

- Dobrze, że jesteś. Zastępujesz panią pułkownik, czy tak? - odezwała się do niej Nina dziewczęcym, przyjemnym głosem.

Na twarz Leonne wystąpił speszony grymas. Przysłoniła policzki włosami, kiwając głową i podchodząc bliżej. Z zewnątrz ciągnął porywisty wiatr, więc poprawiła wyżej kołnierz grubej, szerokiej bluzy.

Jako asystentka w końcu to jej przypadła funkcja odbioru poczty.

- List dla pani Zoe? - dopytała, starając się myśleć przytomnie. - Gdzie mam podpisać?

- Nie, adresatem jest Kapitan Ackerman - wyjaśnił listonosz.

Rose spojrzała najpierw w twarz stojącej obok dziewczyny a potem na mężczyznę. Nina rozłożyła ręce, również nie wiedząc, jak się zachować. Wykonała coś na kształt delikatnego uśmiechu, dodającego otuchy i oddaliła się, najwyraźniej nie chcąc przeszkadzać.

- Pan kapitan obecnie przebywa na ekspedycji - powiedziała powoli dwudziestolatka. Dość dziwne. Przecież każdy wie o trwającej misji, dlaczego wiec w czasie jego nieobecności ktoś wysyła do niego list? Miała nadzieję, że to nie pomyłka.

- Zgadza się, ale dostałem zlecenie, że mam to po prostu tutaj dostarczyć. Pani jest osobą upoważnioną?

- Tak - słowo wypadło z ust Rose szybciej, niż mężczyzna dokończył wypowiadać ostatnią sylabę.

Zgadywała, iż nie powinna się za niego podpisywać na tym głupim dokumencie, wszakże musiała to zrobić, czując w kościach niepokój.

Do diabła, nawet nie miała pewności, czy Ackerman wróci żywy i będzie zdolny do odczytania tej wiadomości... A coś jej mówiło, że to nie jest nic dobrego.

Pożegnała się z urzędnikiem, zamknęła drzwi i obejrzała owe tajemnicze pismo do światła. Na prostokątnej białawej kopercie widniał podpis Ilse, rzeczniczki korpusu zwiadowców. Oprócz tego jeszcze jeden podpis niejakiej Caroline...

Serce Rose zdawało się eksplodować, jeśli za chwilę nie odczyta zawartości.

Usiadła na pierwszym lepszym znalezionym krześle, paznokciem podwadziła sklejony trójkącik i przedarła się palcem wskazującym do środka koperty.

Znajdowała się tylko jedna kartka ze słowami spisanymi odręcznie a list był krótki i zwięzły.

Po odczytaniu Rose zakręciło się w głowie. Podparła się dłonią za siedzisko, wlepiając wzrok w to jedno zdanie, od którego zrobiło jej się słabo.

Leslie miała wypadek.




Hej Kochani po raz drugi <3
Czuję się w obowiązku przeprosić za moją nieobecność :c Mam bardzo dużo na głowie a jeszcze doszły inne nieprzewidziane sytuacje i huśtawki nastrojów, że mam coraz większe problemy z pisankiem. Mimo to nadal jestem i nigdzie się nie wybieram <3

Jeśli mi się uda wyrobić i dobrze rozplanować akcję, do zakończenia Sekretów zostało jeszcze 14 rozdziałów :)


Jestem ciekawa jak odbieracie nową postać, która pojawiła się w ff <3 Nina Kastner to główna bohaterka opowiadania z Aot pt. "No Emotions" autorstwa ninkakawainka. Zapraszam cieplutko do odwiedzenia jej profilu ^^


A teraz mam do Was dwa pytania:

Jakiego tła używacie do czytania wattpada? Przez to że wspólnie z Mruczkami zajełysmy się tworzeniem kolaży o tematyce naszych ff chciałabym wiedzieć jakiego tła częściej używać: czarnego, białego czy beżowego?
Proszę dajcie znać <3

Co sądzicie o zmianie okładki? Jest sens zmieniać po tak długim czasie? Ja mam tak, że bardziej zapamiętuje okładki na wattpadzie niż tytuły, dlatego kieruje się tym względem i pytam Was o opinie jak to się przejawia później na wyświetlenia itp? :) możecie się podzielić spostrzeżeniami w komentarzach <3

Mam nadzieję, że nie przesadziłam z tymi zmianami chronologii w rozdziale i że wszystko było dla Was zrozumiałe. W razie czego piszcie a ja życzę udanej, spokojnej niedzieli i dużo siły na przetrwanie nowego roku szkolnego! :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro