Rozdział 58

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Rozdział sprawdzony tylko w połowie, gdyż się nie wyrobiłam. Na pewno jutro zaktualizuję rozdział, a tymczasem tych, co nie mogą się doczekać - zapraszam cieplutko do czytania <3

Będzie mi miło, jeśli zauważysz gdzieś błąd i dasz mi znać <3 


Narrator

Wpatrując się w głębię nieposkromionego płomyka, przez głowę skulonej w samotności dziewczyny przepływał skłębiony od desperacji natłok myśli.

Intensywnie rażące ogniki odprawiały agonalny taniec, kiedy Rose wyciągała kolejno zapałki z papierowego pudełeczka i po kolei wypalała. Blask oświetlał jej różową twarz i wywoływał ciepło na skórze, jednak mimo to, rozedrgane młode ciało walczyło z przejmującym chłodem pustki.

Dwudziestolatka kołysała dłonią uważając na to, żeby ogień nie musnął jej palców i nachylała się nad nim, aby w końcu dmuchnięciem zakończyć jego żywot.

Bolała ją okaleczona, zabandażowana ręka. Z tego powodu ograniczała ruchy do minimum, odkładając zapałki na talerz przyniesiony przez Miel i tylko mocniej szarpała dłonią podczas prób odpalenia zabarwionej na czerwono siarczanej główki zapałki . W całym pomieszczeniu wyczuwalna była woń dymu, który specjalnie wywołała na potrzebę skojarzenia z pogrzebowymi zniczami. Każdej bliskiej osobie zapalała płomyk. Każdą gasiła w towarzystwie wieczornego mroku. Przez sekundę, zaraz po odpaleniu obserwowała zachowanie płomienia, kiedy wybuchał, powiększał się i kurczył, w zależności od przepływu powietrza.

Z minuty na minutę pudełeczko stawało się coraz lżejsze, a zwęglone cieniutkie zapałki tworzyły pokaźną kupkę na talerzu.

- Jedna za brata, druga za siostrę, trzecia za mamę... - wyliczała na głos raz za razem.

Miała wrażenie, że to za sprawą żaru ciężko jej zapłakać. Jakby każdy płomyk od wewnątrz zasuszał jej łzy i nie pozwalał im wypłynąć. A ona ich potrzebowała. Powtarzała w duchu, błagała, że gdyby tylko się wypłakała, poczułaby się lepiej... Tymczasem zatracała się w swoim żalu obok głupich cienko skrojonych kawałeczków drewna z dodatkowym poczuciem, że marnuje cenne zapasy.

Siedząc tak sama w czterech ścianach swojego pokoju, w którym w dalszym ciągu brakowało mebli codziennego użytku, układała w głowie plan: oddalić się od tego miejsca. Dotrzeć tam, gdzie powinna się znajdować.

Drzwi jednak do pomieszczenia były zamknięte na klucz przez Miel w obawie, że dziewczyna wymknie się niepostrzeżenie. Wcześniej, zaraz po ich wspólnej rozmowie Aracebeli wlała jej do filiżanki herbaty kilka kropel mieszanki uspokajającej, po których Rose zasnęła potulnie, aczkolwiek sen nie trwał długo. Żadne koszmary jej nie nawiedziły, ale za to nieposkromiona chęć zakosztowania ucieczki, jako jedynego godnego wyjścia z tej sytuacji. Nie mogła sobie pozwolić na bezczynne siedzenie wokół ceglanych ścian.

Docierały do niej grzmiące, ponure słowa opisujące całe to zamieszanie. Słowa, określające ją jako pomyloną wariatkę, niedoszłą samobójczynię. Zwyczajnie wykonywała to, co nakreślał jej mózg. Nie bała się śmierci.

Ale skoro nadal żyje, a najbardziej destrukcyjne myśli na chwilę zostały wyciszone, walczyła z innym uczuciem. Na oślep parła w swoje niezbyt zdrowe postanowienie wydostania się z siedziby.

Na talerzu z zapałkami znajdowała się dodatkowa miseczka z bulionem ugotowanym przez Ninę. Kuchnia została przez nią posprzątana, zaś pani psycholog dość szybko przybyła na interwencję. Spędziła z Rose około godzinę, ale jak można było przypuszczać, młodsza kadetka na okrągło wyrażała zamiar jak najszybszego udania się do dzielnicy Stohess, do Leslie. Choć właściwie dom dowódcy Pixisa znajdował się na obrzeżach.

Zarówno Aracebeli jak i Kastner czytały przyniesiony przez posłańca list i zgodnie stwierdziły, że sprawa jest pilna i dość przykra, aczkolwiek żadna z nich nie miała bladego pojęcia, że tyczyła się bezpośrednio dziecka Ackermana, dopóki nie wyjaśniła im tego Rose, łamiąc tym samym złożoną obietnicę (choć tak naprawdę Miel domyślała się, o co mogło chodzić).

Nie tknąwszy nawet łyżki zupy, Leonne odłożyła tacę z zastawą na parapet i podniosła się do pionu. Strzyknęły jej kolana, świadcząc o tym, że przebywała w zamknięciu już jakiś czas.

Nosiła się z zamiarem otworzenia okna, ba, nawet umyśliła przez niego zeskoczyć na zewnątrz. Trzeba było tylko okrążyć budynek i podbiec kilka metrów do prowizorycznej altanki, gdzie tymczasowo trzymano konie.

To nie tak, że Rose została buntowniczką a odwaga na podjęcie ryzykownych kroków przyszła jej od tak. To wydarzenia ją zmieniły nakreślając jej nowe cele. Przestała wierzyć, że kiedykolwiek odnajdzie szczęście w korpusie zwiadowców, gdyż wyprawy, badania, cotygodniowe zdawanie raportów, oszczerstwa ze strony żandarmerii jak i samej populacji to niekończąca się historia. Ale za to ceniła najbliższe jej osoby. Skoro ona nie da rady żyć w spokoju - postara się go zapewnić innym.

Jeszcze chwilę wyczekiwała przed oknem, mierząc wzrokiem klamkę i nasłuchiwała odgłosów, czy może nie zostanie złapana na wymykaniu się, czego by absolutnie nie chciała. Wtedy uratowanie mi życia nie będzie miało sensu...Tak to sobie tłumaczyła.

Nim jednak Rose ostatecznie zmierzyła się z własnym sumieniem, podeszła do futryny i nacisnęła delikatnie klamkę w drzwiach. Ani rusz, nadal tkwiła w zamknięciu.

To jest ten moment, pomyślała.

Na palcach podbiegła pod materac i wyciągnęła zza niego swoją torbę. Wywaliła na ziemię wszystko, co w niej było, lecz widząc swój szkicownik wsadziła go tam z powrotem, tak jak i książkę - prezent od Levia. Zagięcia na rogach na chwilę przykuły uwagę dziewczyny, która zatrzymała na nich wzrok, wracając wspomnieniami do wieczoru, w którym mężczyzna wręczył jej tę lekturę w ciemnej bibliotece. Dokładnie taka sama ciemność ją teraz ogarniała.

Muszę się spieszyć.

Łapiąc za pierwsze lepsze cieplejsze odzienie, nałożyła niedbale na siebie, marszcząc brwi z bólu, gdy nadwyrężała prawy nadgarstek.

Otworzyła zdecydowanie okno, wymierzyła odległość: jakieś 2,5 metra.

Narzuciła na plecy swoją torbę i z przyciśniętą ręką do piersi, zeskoczyła.

***

Idąc po stwardniałym acz kruchym śniegu srebrzącym się drobinkami uzmysłowiła sobie, jak bardzo nie była przygotowana na tą trasę. Bez mapy szybko nie trafi do Stohess, a zresztą godzinną jazdą ryzykuje nie tylko zdrowiem i zamarznięciem, ale też odpowiedzialnością za własną posadę. Przyznać należy, iż w tamtej chwili Rose nie była zbyt poczytalna.

Na widok swojej pani, Lucy zarżała i obłok pary wyfrunął z jej chrap. Uniosła łeb dokładnie przyglądając się z nieufnością. 

Za murkiem odgradzającym budynek przechodził jeden zwiadowca, lecz nie zwrócił na nich uwagi.

Dziewczyna pomknęła pod dach, gdzie stały w rzędzie ułożone na drewnianych nóżkach skrzynie z ekwipunkiem. Nie szukała własnego siodła ani swoich pasków. Wzięła te z brzegu, których nie musiała odplątywać i odpowiednio je przyszykowała. Ostatni raz, mrugając od tańczących drobinek płatków śniegu pożegnała wzrokiem budynek zwiadowców i przełknęła ślinę.

Przepraszam. Ale nic mnie tu nie trzyma. To, na czym mi najbardziej zależy jest i tak poza moim zasięgiem.

Alabastrowa i cienka skóra jej drobnych dłoni przybrała odcień różu, tak jak nos i policzki. Nałożenie czarnego kaptura nic jej nie dało, mroźne potężne podmuchy wiatru i tak rozpraszały się pod ubraniem wychładzając coraz bardziej organizm.

Dygocąc na całym ciele, dojechała wreszcie do głównej dzielnicy miasta, a mijający ją przechodnie spoglądali na nią jak na wariatkę, omijając Lucy szerokim łukiem, jakby w jakiejś obawie. Słońce uchyliło się tylko na moment, a pod wpływem bladych promyków Rose wyraźnie widziała obłoczki pary ulatujące z pyska swojej klaczy. Trasa była długa i kilka razy gubiła orientację, dlatego zgrabiałe palce uniemożliwiały przywiązanie zwierzęcia, co było dodatkowo utrudnione przez poplątany sznur i trzeba było uważać, aby nie pociągnąć go za mocno. Lucy wierciła się i uciekała szyją pufając na swoją właścicielkę, co było dosyć dziwne, bo do tej pory konik potulnie się jej zawsze słuchał. 

Celem podróży - a właściwie pierwszym postojem okazała się kamienica pod którą umiejscowiono wielką tablica ogłoszeń. Leonne kojarzyła tę ramę i przylepione taśmami kartki, ponieważ sama zawieszała tam swoją wiadomość... Obok, na szerokich, charakterystycznych drzwiach była zawieszona tabliczka. I piętro adwokat, II piętro biuro rzecznika zwiadowców Ilse Langner.

Wnętrze budynku skojarzyło jej się ze znienawidzonym posterunkiem żandarmów. Zaciskając mocno usta, próbując nie przegryźć sobie języka Rose przemaszerowała przez długość korytarza i nie rozglądając się niepotrzebnie od razu zmierzyła po schodach do części biura, do znanej jej kobiety.

Czując ciepło wewnątrz kamienicy, w towarzystwie ciszy wchodziła do kolejnych pomieszczeń z przeświadczeniem, że chyba jednak nie powinna była przyjeżdżać. Nadwyrężyła status, za plecami Levia odczytała list zaadresowany do niego, a w dodatku wymknęła się z siedziby bez słowa, podczas gdy Nina niemalże uratowała jej życie.

Nie, nie dam sobie wmówić, że zrobiłam coś złego. Skoro pokonałam tę drogę wypełnię swoją misję do końca. Zrobię wszystko żeby nie żałować, że nie zrobiłam nic.

Próbowała zasłaniać prawą dłoń; spod rękawa wystawał koniuszek bandaża. Jednakowoż nie chciała zostać odebrana jak skradający się, ukrywający coś intruz. Nakazywała sobie naturalność, pomimo tego, że im bardziej zbliżała się do gabinetu Langner, tym mocniej waliło jej serce i mocniej czuła zapach swojego potu. Pokoje urządzone w starym stylu, z ciemnymi drewnianymi podłogami i powałami w kolorze orzecha przypominały Rose wnętrza kamienicy żandarmerii. Budynek na pewno miał więcej niż pięćdziesiąt lat.

Rzeczniczka, kiedy tylko ją zobaczyła zmrużyła oczy i odłożyła stos zapisanych dokumentów.

- W czym mogę pomóc?

- J-jestem z korpusu zwiadowców. Rose Leonne, aktualnie ja... Zastępuję pułkownik Hange Zoe i...

- Chwila, bo nic nie rozumiem. Mogłabyś mówić głośniej?

Na różową twarz dziewczyny wystąpił grymas zmieszania i samej siebie pożałowała. Zgarbiła plecy, wzdychając ciężko. Pocieszała się w myślach, że jest z nią sam na sam, bo nie zniosłaby obecności obcych osób.

- Potrzebuję informacji... Czy są jakieś wieści z wyprawy?

- Jak się nazywasz?

- Rose Leonne. Zastępuję pułkownik Hange Zoe, jestem z korpusu zwiadowców. Na pewno mnie pani kojarzy z sytuacji gdy mój ojciec Masahiro Kotaro był tutaj przesłuchiwany i uznany za winnego...

Po raz pierwszy w swoim życiu wypowiedziała jego nazwisko na głos czując, jakby przepowiadała nieznaną jej klątwę. Zatrzęsła się, a kilka wilgotnych kosmyków opadło jej na twarz, zasłaniając część lewego oka.

- Tak, pamiętam - w głosie starszej kobiety była wyraźnie wyczuwalna pewność. - Wyglądasz na chorą. Wszystko w porządku?

- Hm, dziękuję, tak...Trochę tylko wymarzłam. No więc... Czy mogłaby pani powiedzieć mi, jak wygląda sytuacja tam, za murami?

- Wczoraj wieczorem wróciło kilka młodych osób, które dobrowolnie się zgłosiły na ekspedycję. Ledwo przekroczyły mury, żadnych wieści nam nie przekazały.

- Rozumiem - pokiwała głową Rose z rozczarowaniem. Zatrzęsła się ponownie, tym razem jakby ze zdenerwowania, a jej noga uderzyła lekko o stolik. Ilse zdawała się to ignorować.

- Bo ja...przyjechałam tez w innej sprawie. Mianowicie, ogromnie mi zależy, żeby spotkać się z dowódcą Pyxisem.

- Dowódca przebywa poza naszym zasięgiem. Bierze udział w misji.

- W takim razie muszę porozmawiać z najblizszą rodziną pana dowódcy.

- Chyba wiem, o czym mówisz. Chodzi o list zaadresowany do Kapitana Ackermana?

Rose rozchyliła wargi i pokiwała głową a serce zabiło jej tak gwałtownie, że Rose prawie się nie zapowietrzyła.

- Ja muszę tam pojechać. Z pewnością Hange Zoe by mnie tam wysłała. Proszę tylko o adres, albo osobę która pomogłaby mi się skontaktować z kimkolwiek stamtąd.

- Cóż, jeśli to takie pilne, chyba mogę udzielić ci pomocy... Akurat o ile wiem w waszej siedzibie działa Yazmin Aracebeli która nadzoruje pracę remontowe w siedzibie po jej ojcu. Ogarnięta dziewczyna, ma pełno znajomości i jeszcze nigdy nikomu nie odmówiła pomocy, także...

- Ale... - wstchnęła Rose. - Z tym, że ona... Ona jest zajęta. Znaczy, rozmawiałam już z nią. I musi coś załatwić, ma dużo na głowie, nie chcę jej fatygować... - wymyślała na poczekaniu.

Dla Langner zachowanie młodszej przybyszki było ewidentnym rozchwianiem emocjonalnym. Przypomniała sobie swoją młodość, również miała kłopoty z wysławianiem się a dodatkowo wiecznie cicha myszka nie potrafiła przebić się przez tłum, dlatego bardzo dobrze rozumiała tę nieśmiałość. Pokiwala głowa na znak, że zastanawia się nad innym rozwiązaniem, po czym jak grom z jasnego nieba drzwi do bocznego pomieszczenia jakim był kantorek otworzyły się na całą szerokość.

Rose nie była by sobą gdyby nie podskoczyła, omal nie zachodząc na zawał, a rzeczniczka tylko pokręciła oczami, zbierając z podłogi porozrzucane papiery pod wpływem podmuchu.

Klamka uderzyła w tylną ścianę i wyrzeźbiła piękne wgniecenie.

- Rany, przepraszam najmocniej - zaakcentowała charakterystycznie dziewczyna, na oko kilka lat starsza od Rose. Miała farbowane, zielone włosy, na końcach lekko zmyte, skośne oczy o ciemnych, niemal czarnych jak węgiel tęczówkach a na szerokich ramionach narzucony niedbale różowo-pudrowy sweter. Kompletnie nie pasowała do ponurego, wręcz muzealnego wystroju wnętrza kamienicy. 

- Haru, co ja ci mówiłam o tych drzwiach! - załamała ręce Ilse. 

- Ale poczta... Pan czeka... Spieszę się!

Langner pokręciła głową z załamaniem, kiedy nagle olśniła ją pewna myśl. 

- Wracaj szybko. Mam dla ciebie zadanie. - Spojrzała na skonsternowaną Rose. - Zrobię ci herbaty. Nie wypuszczę cię stąd, dopóki się nam trochę nie ogrzejesz.


***


POV Levi

Bezwładne ciało Kirsteina zatopiło się w błotnistym podłożu.

Nie zdążyłem...

Usłyszałem tylko jego rozdzierający spazm, pisk dziewczyny pożeranej żywcem.

Nie wątpiłem, że nie dam rady zajebać tego giganta, który bez jednej ręki wpakował sobie do ust człowieka i zamlaskał obrzydliwie, kurewsko doprowadzając mnie tym do uwolnienia najbardziej agresywnych emocji.

Ymir nie żyła. A chłopak przestał się ruszać.

Dopadłem tytana w paru susach. Automatycznie uniosłem klingi. Cios był ostateczny.

Przeciąłem tę żałosną kreaturę w pół, chełpiąc się widokiem, jak rozdziawia cuchnącą ludzkim mięsem paszczę i zwija się. Czy te potwory odczuwają aż tak silny ból?

Padł na ziemię, obok Kirsteina. Od podłoża wyczuwałem wstrząsy.  

Psia krew. Kiedy widzę śmierć, zawsze docierają do mnie te posrane obrazy...

Tym razem mój mózg wytworzył w wyobraźni wymieszane szczątki ludzi, których znałem, którym jeszcze kilkanaście minut temu wydawałem rozkazy i którzy mieli takie same prawa do życia jak ja...

- Jean, nadal żyjesz...- wysyczałem, nie poznając własnego tembru głosu. Był obcy, oddalony. - Kirstein, powiedziałem, otwórz kurwa oczy!

Otworzył a ja ujrzałem w nich przepaść.

- Ona nie żyje...Ona...Nadal tam jest.

Schyliłem się ze stęknięciem, chwytając końcami palców za rzecz, którą znalazłem wśród rozlanej krwi. Kobiecy naszyjnik, tak mniemałem. Rozerwana złota biżuteria należąca do...

Kolejni tytani zbliżali się do nas. Ziemia drżała. Musiałem ratować naszą dwójkę.

Chłopak uniósł się, na ile był w stanie, jęcząc z bólu a jego nogi... Były zgniecione i to dosłownie, jakby wyszły spod młyna. Paskudnie przykry widok. Nie dawał rady samodzielnie się podnieść, nie mowiąc o chodzeniu. Widziałem kiedyś podobny wypadek, chłopak już wtedy nie był zdolny do dalszej służby. Ale on przynajmniej nadal żył.

Ciążącą mi w dłoni złotą pozostałość po nieżyjącej kadetce postanowiłem schować do kieszeni. Dobrze wiedziałem, jakiej osobie powinienem go przekazać, ale nie mogłem teraz o tym myśleć..

Kurwa, uspokój się Ackerman, twoje ręce drżą.

Nie mogłem trafić ręką w kieszeń a błyskotka jakby wyślizgiwała mi się, więc ściskałem ją mocniej i mocniej. Moja popękana na dłoniach skórach mrowiła. Tyle syfu, obcej krwi i błota przedostawało się do moich ran, że na pewno miałem niejedno zakażenie. 

Piekły mnie stopy od ciągłego odbijania się w powietrze i zeskakiwania, ale to ramiona paliły mnie ogniem i czułem coraz większe drętwienie mięśni. Jeszcze trochę i stracę siły...

Zajebię każdego sukinsyna. Nie oddam im naszej wolności. Żaden tytan już więcej nas nie skrzywdzi. Nie zatrzyma żadnego serca.

- Kapitanie...- mych uszu dobiegło stękanie, więc wysiliłem załzawione oczy, kierując je na chlopaka. - Kapitanie...Ka...

- Levi - uklękłem przy nim. - Jestem Levi, Kirstein. Nie zostawię cię tutaj.Trzymaj.

Po prostu wcisnąłem mu w dłoń ten wisiorek a potem nachyliłem się, żeby odpowiednio chwycić za jego tułów i podniosłem go, a on wydał z siebie charczący krzyk bólu.

Jego zmiażdżone aż do wystających, połamanych kości nogi sunęły po śnieżnym gruncie, zostawiając smugi krwi. Wiedziałem, że cholernie cierpi. I wiedziałem, że jeżeli w tym momencie się poddamy, żadne nas już nie wróci...

Odważyłem się tylko raz spojrzeć w jego wykrzywioną twarz. Bolało mnie to, że czuł się jeszcze gorzej niż wyglądał, a wyglądał jak agonalna rozpacz, o ile takie określenie istnieje.

- Jean!

Nadbiegła Braus. Razem, bez żadnych słów przenieśliśmy młodego kilkanaście metrów dalej, gdzie wolontariusze utworzyli specjalną drogę dla rannych.

Przy powozie gromadziły się poszkodowane osoby oraz kilku kadetów, może jedna czy dwie znajome twarze i... Christa. Zadławiłem się śliną i lodowatym powietrzem, którego moje gardło tak łapczywie nabierało, że moja klatka piersiowa unosiła się i opadała w zastraszająco szybkim tempie. Możliwe, że cały trząsłem się jak gówniarz, możliwe, że nie kontrolowałem już ciała, ani tego, co mówiłem, do cholery, jak wyglądała moja twarz, mimika. Po chuj miałem teraz udawać cokolwiek? Tragedia działa się na naszych oczach. Nie mogłem i nie chciałem przybierać żadnej maski. Już nie byłem Kapitanem, tylko zwykłym prostym człowiekiem. Levi. Tylko Levi.

Starłem z policzka gęstą maź. 

Włosy, w których tkwił żwir już mi się przykleiły  do karku i skroni.

Zatrzymałem się w grupie rannych o kilka minut za długo. Byłem świadkiem jak dla młodej dziewczyny rozpada się jej świat.

Patrzyłem na Christę i na to, jak odbiera z ręki Jeana złotą biżuterie a z jej ust tysiące razy pada jedno, znane imię najbliższej jej osoby. Jak miałem opisać to, co poczuła? Nie potrafiłem. Docierały do mnie jej spazmy, krzyki. Dziewczyna rzuciła się na ziemię i paznokciami wydrążała w niej ślady. Zdarła skórę. Zdarła paznokcie. Wiła się jak lwica wyrywając się Braus, a ja patrzyłem jak trzęsie jej się szczęka, jak zagryza do krwi wargi i upada desperacko na kolana.

Czy można było tego uniknąć? Pogryzionych, wyplutych ciał kadetów, po których tytany stąpały i miażdżyły na miazgę pozostałości a kości rozbryzgiwały na wszystkie strony. Czy Erwin naprawdę tego chciał? Co poszło nie tak i jak zapobiec dalszej rzezi? 

Wiedziałem, że te obrazy już na zawsze ze mną zostaną.


***

Narrator

Co czuła Hanji, kiedy była zmuszona dla ratowania życia swoich pobratymców jak i siebie, zażynać tytanów?

Podczas szkoleń wojskowych, kilkanaście lat temu, tytani wywoływali w niej fascynację a każdy, kto miał do czynienia z Zoe, wiedział, jakiego ma bzika na ich punkcie. Kobieta nie tylko próbowała doszukać się ich genezy (co spełzło na niczym), ale podchodziła do każdego tytana jak do człowieka.

Generalnie, Hanna od zawsze dostrzegała w siostrze zahamowania do wojen, walk czy innych konfilktów. Pokojowe nastawienie, niezależność biły od niej już podczas problemów w czasach szkolnych. I choć była uważana za chłopczycę i silną dziewczynę, jej wrażliwość do żywych istot dawały się we znaki i nie do końca pasowały do stylu jej życia. Zostanie żołnierzem to tylko część z całej Hanji. Druga część to badanie tych monstrum w poszukiwaniu prawdy.

Obserwując swoją siostrę i jej poczyniania na polu bitwy, Hannę zaczęło gryźć jej dziwaczne zachowania.

Kilka razy stawała w miejscu, uwyplukając swojego garba. Zdradzała ją wymęczona, czerwona twarz i Hanna była prawie pewna, że nie mogła zapanować nad bólami pleców. Ale nie tylko.

W porównaniu do reszty walczących, nie miała zmarszczonych w gniewie brwi, rozchylonych w agresji ust, czy oczu miotających nienawiścią.

Ona po prostu była pośród tego wszystkiego i wyglądało na to, jakby samą siebie chciała przekonać, że wojna to jedyne wyjście. Że brutalne morderstwa to słuszność i droga do odzyskania wolności. Że aby ujść cało z tego szalonego zgiełku, musi się sama obronić, przelewając hektolitry krwi, zadając mordercze ciosy, ryzykując zdrowiem i życiem przyjaciół. Nikt nie miał pojęcia, (oprócz samej pułkownik), co ją trapi, co siedzi w jej głowie.

Rozglądając się, szukała Erwina. Praktycznie zawsze w niego wierzyła. Gdy była świadkiem, nawet przypadkowo, dyskusji i przekonań o nim, broniła tego człowieka, bo przecież dowódca nigdy nie ma łatwo... Każdy ma ciemną stronę. Tak jak Erwin. Filar wojska. Zbrodniarz, czy nie - on również posiadał ludzką, naturalną wrażliwość.

Jej myśli zapędzały się; wyobrażała sobie, że to ona ma moc wydawania rozkazów i to ona w tym momencie powinna zrobić absolutnie wszystko, żeby powrócić z godnością do domu.

Tymczasem nie mogła nigdzie wypatrzyć Smitha, a nie mogła wierzyć, że nie brał udziału w rzezi. Miała mu wiele do przekazania, lecz najbardziej pragnęła jego czystej obecności.

Umrę dziś. Tutaj. Myślała. Nie nazwą mnie bohaterką, jak zawsze marzyłam. Nie zmienię historii. Nie mogę zrobić już nic. Tyle, że zamiast strachu, czuje jedynie żal. Czy ja jestem aż tak słaba?

Jej wyczulony, doświadczony instynkt sprawił, że jej uszu dobiegł niepokojący odgłos zbliżania się olbrzyma, więc gdy przekręciła głowę, szykując się na kontratak, zdziwiła się, widząc walczącą dziewczynę, w wieku Rose.
Uchyliła się kilka razy przed niezbyt ogarniętym piętnastometrowcem, a potem zaczepiając dość niezdarnie haczyki wystartowała w górę, trzymając przed sobą na wyprostowanych rękach ubrudzone klingi.

Pułkownik cofnęła się o kilka kroków przybierając postawę gotową do samoobrony, jednak gdy tylko jej stopa stanęła pod kątem 45 stopni, przeszywający niczym ostry piorun ból dopadł jej kregoslup rozchodząc się do bioder i dolnych kończyn.

Nie zdoła zapanować nad jęknieciem i z jej ust uszedł wysoki dźwięk, lecz opamiętała się i zacisnęła mocno zęby, a głowę mimowolnie pochylila do przodu. Twarz zaslonily jej mokre kosmyki włosów a na czubek nosa zjechały okulary.

To już koniec, powtarzała jak mantrę.

Pokonanie tego pulsującego nerwobólu było niemożliwe. Przechodził stopniowo, po parunastu, parudziesięciu minutach. Ona znajdowała się w samym centrum placu boju. Szansa na ocalenie zależała już tylko od żołnierzy, którzy ją wypatrzą i stamtąd zabiorą. Nawet najmniejszy ruch mięśniami wywołał następne ostre ataki, dlatego Hanji całkowicie znieruchomiała i była zdolna tylko do patrzenia na wprost, na dziewczynę walczącą 10 metrów od niej.

Na tle skóry jej jasnej karnacji pojawiały się od wysiłku żyłki. Włosy w kolorze złota miała poplątane i posklejane, zaś wyraz twarzy ukazywał gniewną furię. Nie oglądała się na nikogo. Ogarnięta agresją i żądzą wybicia tytana manewrowała w odpowiedniej odległości i operowała klingami - według Hanji - w dość amatorski sposób.

Z pewnością nie była to wyszkolona zwiadowczyni, technika dawała wiele do życzenia i widać było, ze szybko się męczy, choć miała doskonałą orientację i słuch. Gaz ulatniający się z jej butli syczał zaciekle, gdy wzbijała się i osiadała na rozjuszonych ramionach bestii. Nie dała mu się chwycić. Wykorzystując najlepszą okazję, gdy drobne, wyłupiaste oczka skierowały się na pułkownik, bojowniczka z okrzykiem wbiła mocno ostrza w kark tytana, a on zadrżał i odchylił się do tyłu, strącając z siebie napastniczkę.

Wpadła do kałuży a błoto pochlapało jej twarz, więc jednym ruchem starła je, rozmazując jeszcze bardziej. W tym wydaniu przypominała Hanji nieco Rose, którą przyłapywała często na umorusanym od ołówka nosie.

Dziewczyna pozbierała się z ziemi i czym prędzej podbiegła do starszej kobiety, dysząc głośno.

- Jest pani...ranna?

- Nie, ale nie mogę się poruszyć ani o milimetr. Nie pomożesz mi, złotko.

Dziewczyna nie przejęła się wygłoszonymi słowami.

- Ale.. Pani.. Ma odznakę. Dowodzi pani jakimś oddziałem? Ja kogoś zawołam po pomoc - obeszła ją od boku i chwyciła delikatnie pod ramię.

Hanji zawyła cicho.

- Zostaw, złotko. Ratuj siebie. Ja nie dam rady...

- Ja ci kurwa dam "ja nie dam rady"! - rozległo się a zwiadowczyni w okularach przeszedł lodowaty dreszcz od karku aż po pośladki. - Mówiłam, że w twoim stanie to samobójstwo!

- Nie wrzeszcz mi do ucha a po drugie nie pyskuj do starszej siostry! - odgryzła się Hanji.

- Proszę się uspokoić i pomóżmy tej pani - młoda dziewczyna ponowiła uchwyt a Hanna, krzywiąc usta i próbując jeszcze odpowiedzieć to, co miała na końcu języka, stanęła po prawej i dźwignęła siostrę. Hanji zaskomlała. Zamknęła oczy, odruchem próbowała przytrzymać okulary, które jej zjeżdżały z nosa i trzymały się tylko na sznureczku. Dziewczyna podtrzymała kobiecie nogi łapiąc za kolana, i przeszły w ten sposób kilka metrów, dopóki nie wyręczył ich sztab medyków.

 - Dzięki za pomoc, ale wyglądasz jakbyś również potrzebowała pomocy - sapnęła Hanna, odpinając górne guziki płaszcza. Rozsunęła bluzkę dopuszczając do tego, by zimny wiatr smagnął jej dekolt, i w tym momencie starsza Zoë złapała się za szyję a wyraz jej twarzy się zmienił.

 - Zgubiłam medalik... Niech mnie cholera...

7 LAT WCZEŚNIEJ

Rynek o tej porze dnia pustoszał.

Popołudniowe, wiosenne słońce rzucało pomarańczową poświatę na brukowy chodnik. Lekka mgiełka pojawiła się w oddali i rozpraszała światło.

Promienie wsiąkały w kamienice i wchodziły nieśmiało do okiennic zabudowań. Ptaki latały nisko a od strony parku zlatywały się ćmy i komary.

Gdy Hanna przymykała oczy, wpatrując się w słońce, pod powiekami widziała czerwień, rozmazując się od nadchodzących łez. I choć żadna kropla nie pojawiła się w kąciku oka, czuła w czaszce przytłumienie, a w gardle suchość.

- Hanna, chciałabym zapytać... - odezwała się cicho Hanji, stojąc obok, lecz patrząc w całkiem innym kierunku.

- Też nie - uzyskała odpowiedź, również nie patrząc siostrze w oczy.

Kobieta w okularach wzruszyła ramionami bynajmniej nie w geście olania sprawy, ale by westchnąć głeboko, wypuszczając nagromadzone powietrze z piersi. 

Ich cienie były kontrastowe i długie, rzucane na część ulicy i część chodnika, na którym się zatrzymały. Kilka metrów od nich w rzędzie czekały powozy, a po przeciwnej stronie jacyś stragarze zbierali swoje rzeczy coś do siebie wołając. Życie toczyło się tu normalnie, jak codzień, choć w sercach sióstr Zoe tkwiła żałoba. 

- Ostatni raz chciało mi się płakać wtedy, gdy dowiedziałam się o ich chorobie. Najgorsze było to, że oni nadal żyli, a ja już uważałam ich za zmarłych.

- Dla mnie najgorsze było pożegnanie w szpitalu - wyrazila swoje zdanie Hanna, obracając w dłoniach medalik z ametystem. - Chyba nigdy nie zapomnę bólu, jaki chcieli przed nami ukryć. Pamiętasz? Mama zawsze była taka jak ty. Coś jej dolegało, ale wolała przecierpieć w samotności - przerwała, ogarnięta niepokojem. - Ale kiedyś ten żal musi z ciebie wyjść, Hanji...

- Nie musi - zaprzeczyła kobieta, co mogło zabrzmieć w jej wąskich ustach prawie jak warknięcie. - Przecież negatywne emocje nie muszą wypływać razem ze łzami. To mama zawsze była płaczka, my jesteśmy twarde po tatusiu. - Głos jej się załamywał, a ramiona zaczęły lekko drżeć ze zdenerwowania. Nie panowała nad tym. 

- Raczej byłyśmy. Póki żyli, nie miałyśmy powodów żeby takie nie być...

- Dlatego nie zawiedź mnie - zmieniła ton Hanji, prostując plecy. - Będę sprawdzać czy moja siostra jeszcze zipie. Nie zajedź się, Pierwsza Kompania to wyścig szczurów. I znajdź sobie męża.

- Doceniam, że się o mnie martwisz, ale chyba sama zapomniałaś, gdzie pracujesz. Martwa na mój ślub nie przyjedziesz.

- Masz jeszcze ciotkę Ruth i kuzynkę Jane. Bez druhny nie zostaniesz.

- Hanji...

- Hanno... Po prostu wsiadaj i jedź. Bez sensu... Niepotrzebnie zaczynałam tę głupią rozmowę.

W powietrzu pojawiło się napięcie. Zwiadowczyni kopnęła czubkiem czarnego kozaka kamyk. Zagryzła policzek od środka i poprawiła okulary. Każdy jej ruch był nadpobudliwy. Poczucie, że właśnie wracają z cmentarza, z pogrzebu ich matki nadal nie docierało do niej. Przebywając z siostrą jakoś raźniej było jej przez to przejść. Zostały same. Miały już tylko siebie nawzajem. 

- Gdyby jednak znudziła ci się służba u zwiadowców, zawsze możemy wyjechać w podróż życia...

- Nie zaczynaj...

- To, że dookoła są mury nie znaczy że nie możemy zwiedzić tych najdalszych dystryktów. Wydrukowałabym swoje wizytówki, mogłabym zebrać jakichś klientów...

- Jeśli jeszcze raz ktoś mi powie, że jestem gadułą, pokażę im tę twoją wizytówkę.

- Hanna Zoe, do usług.

- Pff, odwołuję. Uchowaj od ślubu. Zamęczysz chłopa na śmierć.

- I ja też się dziwię, jak taka mała jednostka zwiadowcza z tobą wytrzymuje...

- Nie mają wyjścia... - Prawa dłoń starszej siostry powędrowała na tył głowy, gdzie wyciągnęła część rozpuszczonych włosów spod czarnego szalika. Nie pamiętała kiedy ostatni raz ich nie spinała. Rozrzucone, czekoladowe włosy na końcach lekko leżały w falach na jej szczupłych ramionach. 

Znowu spochmurniała i westchnęła głęboko zwracając wzrok na idącą przy witrynach sklepowych parę zakochanych. Spacerowali trzymając się za rękę, a obok nich unosił się iskrzący w powietrzu kurz z ulicy, kiedy chwilę temu przejechał obok nich powóz. Przez te ostatnie minuty zapomniała, skąd wraca i dlaczego nosi czarny płaszcz, a włosy zamiast w kucyku, okalały jej twarz. Pożegnanie nie przyniosło łez, jak sądziła. Kilka miesięcy temu pochowała ojca. Najgorsze chwile w jej życiu. Najgorsze cierpienie i najbardziej bolące łzy. Dzisiaj jakby nałożyła powłokę. Powłokę, która blokowała upust emocjom. 

- Ja... Czuję, że muszę ci to dać - usłyszała. Momentalnie skupiła uwagę na wyciągniętym w jej stronę błyszczącym przedmiocie i otworzyła usta, aby coś szybko powiedzieć, lecz powietrze wpadło jej do gardła i zakrztusiła się. 

- Gdzie ja to będę nosić, zwariowałaś do reszty. Ten naszyjnik był specjalnie dla ciebie. Ja nie jestem godna go nosić. 

- Zauważ, że z naszej dwójki tylko ja trzymam pamiątki po rodzicach...

Hanji ponownie westchnęła z naburmuszeniem. W jej szkłach od okularów odbiły się promienie i poraziły w oczy Hannę. Na jej ciemnym płaszczu nadal znajdowały się resztki trzymanych kwiatów z pogrzebu a rozpuszczone włosy pachniały kadzidłem i świecami. Chciała je związać, tak jak zawsze to robiła, bo czuła się nieswojo. To uczucie było...obce i inne. Jednak dziś poczuła, że musi zakryć swoją twarz. Ich matka nigdy nie spinała włosów. Pochowały ją w długiej, granatowej sukience z czasów jej młodości, ze srebrnymi guzikami, a we włosy wpięły kwiat lilii.

Kobieta w okularach ośmieliła się pochwycić wisiorek i obejrzała go w słońcu. Fioletowy minerał  obwiązany specjalną nicią, którą na pewno ciężko byłoby rozerwać. Był porządnie wykonany, ciężki, a pod wpływem światła wytwarzał tęczowe drobinki. Ten widok fascynował badaczkę. 

Ametyst to minerał, uznawany za amulet szczęścia ale nie tylko. Miał on moc ochrony przed pochopnymi decyzjami. 

- Będę tęsknić, siostrzyczko.

Hanji zamrugała. Zamknęła w dłoni wisior i oddała go Hannie, wpadając jej w ramiona. 


***


Zimą krajobraz bywa nudny. Wszędzie biel. Mróz albo szczypie w nos, albo sprytnie wchodzi pod szalik, za kołnierz, wychładzając organizm. Przeszywający wicher sprawia, że płatki lecą uciążliwie do oczu, które trzeba mrużyć. A od ostrego zimna bolą uszy.

Ale też, padający, gęsty śnieg potrafi być zachwycający na tle zmrożonych gałęzi drzew.  

Polny trakt z daleka od miasteczka wyglądał jak z baśni, które czytała na dobranoc matka Rose. Brak słońca wpływał na jej psychikę bardzo negatywnie. Życie toczyło się dalej, a ona myślami nadal pozostawała w tyle. Jeśli zastanawiała się nad przyszłością, to brała pod uwagę tylko czarne scenariusze. 

Rozglądała się po lesie co jakiś czas trzęsąc się z zimna, ale dzielnie znosiła podróż. Kawałek przed nią drogę do domu dowódcy Dota Pixisa prowadziła nowopoznana Haru. 

W głowie Rose przetaczały się najróżniejsze, kilkusekundowe sekwencje scen z jej dawnego życia. Wspomnienia zalepiały jej myśli. Słyszała śmiech mamy, piski Leah i tuptanie po parkiecie małego Tomia, gdy uciekał z zabawką. Wtedy nie myślało się o śmierci.

Wtedy nie myślało się, że te chwile zostaną kiedyś brutalnie zmiecione. Żyły tylko i wyłącznie wewnątrz Rose. Nikt inny nie mógł poczuć dawnego ciepła, zobaczyć, jak wyglądała Leah, gdy przebrała się w ubrania po starszej siostrze. Przypominała sobie także zabawy w śniegu ze swoim rodzeństwem, lepienie bałwana, zwierzątek, domku, czy najprostsza zabawa w rzucanie śnieżkami. Okres świąt wzbudzał radość. Rodzina była najważniejsza a dom pachniał wypiekami i waniliowym cukrem pudrem. Za to tegoroczna zima będzie jej się kojarzyć już tylko z niepokojem. 

Nieświadoma ruchu wystawiła koniuszek języka i przejechała po dolnej wardze, aby nawilżyć spierzchnięte usta. Robiła tak co jakiś czas. Nie miała szalika, a kaptur nie chronił tak, jakby sobie tego życzyła. Choć w gabinecie rzeczniczki wypiła gorącą, jeszcze parującą malinową herbatę, przez ostatnie kilkanaście minut jazdy konno na powrót zdążyła wymarznąć. Poza tym dochodziła piętnasta, za godzinę zapadał zmierzch, a Rose nie brała pod uwagę nocowania w domu Pixisa. W sumie niczego nie brała pod uwagę, jak to miała w zwyczaju.

Mijana trasa utwierdziła ją tylko w przekonaniu, że dopuszczony wybryk jakiego się podjęła to była dobra decyzja. Co by nie było, przejażdżka konno i swego rodzaju "cel" sprawiał, że mentalnie czuła że robi coś pożytecznego. Potrzebowała napędu do działania. Czekanie na przyjaciół aż wrócą z wyprawy wyniszczało ją.

Myśli ciągle gdzieś galopowały. Rozmyślanie o Shinganshinie wprawiało ją w melancholię i wtedy obecność kobiety zaczynała ją lekko drażnić. Zdecydowanie pewniej czułaby się sama. Mogłaby płakać. Mogłaby szeptać do Lucy nie bojąc się, że ktoś ją usłyszy. Mogłaby wystawić spod rękawa zabandażowaną rękę i obejrzeć ranę. A tak to ze wszystkimi emocjami starała się ukrywać.

Zielonowłosa urzędniczka często zerkała na swoją kompankę. Kilka razy zagwizdała jakąś melodię, rzuciła tekstami o pogodzie, ale Rose nie była rozmowna.

Dopiero aktualny temat o wyprawie za mur wybił młodą zwiadowczynię z krainy rozmyślań.

- Ktoś z twojej rodziny pojechał odbić mur, Rose?

- Przyjaciele to dla mnie rodzina - odparła poetycko Rose, wzdychając. Nie chciała, by konwersacja przybrała negatywnego wydźwięku. W obecnym stanie wolała dawać sobie nawzajem złudne nadzieje, byle nie rozprawiać o konsekwencji eskapady i statystykach. Szacowało się, że wróci z niej tylko 30% wszystkich ludzi...

- Ja też już sama. Mei rodzice poumierali, gdym miała trzynaście lat. A ty, przepraszam o to, ile masz lat?

- Dwadzieścia.  

Olśniło ją, że za niedługo będą jej urodziny i westchnęła smętnie. Urodziny to tylko dzień w kalendarzu, nic dla niej nie znaczą. 

- Ja dwadzieścia i pięć. Myślę, że najlepszy okres w życiu przeżyłam i mam już je za sobą. Teraz to ja będę się tylko staczać. 

To tak samo jak ja, skomentowała w duchu Leonne. W zasadzie nie pamiętała momentu, kiedy by się szczerze śmiała. Chyba na imprezie u żandarmów z Sashą i Ymir, zanim się pokłóciły...

Nie zostałam stworzona, aby być szczęśliwa. Czy ten świat kiedykolwiek będzie lepszy? Mamy wojnę z tytanami. Śmierć na porządku dziennym a ja jestem w korpusie zwiadowców, choć nie czuję się zwiadowcą. Levi i Hanji pozbawili mnie tej roli... Jestem... Nikim.

- Czuję, że myślisz podobnie - kontynuowała wypowiedź Haru. Jej sposób wypowiedzi, jak to tłumaczyła Ilse wynikał z tego, że Haru w dzieciństwie była niemową, a ponieważ wychowywały ją tylko babcie, które również miały wady wymowy, Haru trudno było nauczyć się poprawnie składać zdania. - Dobija mnie ta cisza i poczekanie na informacje zza muru, co nie? Boim się usłyszeć prawdę, ale ja jestem gotowa na najgorsze. 

- Tak, trzeba zawsze zakładać najgorsze - potwierdziła Rose, cytując fragment z książki od Levia. - Tylko w ten sposób pozbędziemy się przykrego rozczarowania. Zawód nie będzie bolesny, poczujemy napiętą ulgę, ale ona minie, kiedy zaakceptujemy rzeczywistość.

- Mówisz mądrze, droga moja- Haru uniosła kciuk w górę, choć Rose tego nie zauważyła. - To jest, wiesz... Nie lubię się smucić, bo w tym nie ma sensu. Ale słowem klucz to akceptacja. Ja wiem że już lepiej nie będzie, ale umiem żyć normalnie dalej. Czas płynie a ja wciąż jadam na śniadanie naleśniki, ale boim się, że lada dzień albo noc usłyszymy coś strasznego...  

Leonne zatrzęsła się gwałtownie na siodle. Tak, pojawił się lęk.

- Oprócz założenia najgorszego mnie... Jeszcze trzyma coś takiego, jak nadzieja. Naiwna i głupia nadzieja...

- Wcale nie naiwne i głupie, Rose. To normalne i ludzkie cechy. Nie poddajesz się, choć możesz. Ja ci powiem, czemu. Dlatego, droga moja, że masz jeszcze dla kogo żyć i kogo ratować... Przyjaciele twoi to rodzina. A masz męża? 

Dlatego tutaj teraz jestem, dopowiedziała sobie Rose. 

- Nie mam - odpowiedziała spokojnie na pytanie. 

- Ja straciłam ciążę, bo byłam. I przeżyłam, niezbyt, ale nerwy nic mi nie pomogły. Ja jeszcze chwilę pochodzę po tym świecie i będe się pakować do grobu spać. I jak myślę o tym to dziękuję, bo mi lżej. Ale tylko trochę. Bo gdy mój narzeczony wyjechał za mur to ja zrozumiałam że jesteśmy tacy malutcy i delikatni. Jak motylki. I tęsknię za nim, bardzo.  Sprawiał, że czułam się silniejsza. Trzymał mnie za ducha. Czy może.. Podtrzymywał mnie na duchu - uśmiechnęła się Haru. - Ale teraz radzę sobie sama, bo wiem że jestem i będe sama, no bo dziecka już nigdy nie będę mieć własnego. Ja jestem nauczycielką, i cieszy mnie każde spotkanie z dziećmi, bo one są takie radosne. Traktuje je jak swoją rodzinę. 

Zasmucona opowieścią nowej koleżanki Rose przełknęła ślinę, czując suchość w gardle. Nie chciała doprowadzić do smutku. Nie chciała rozmawiać o przykrych sprawach. Zaczęła się dusić w głębi, nie wiedząc, co na to wszystko odpowiedzieć doprowadzając do tego, że po parusekundowej ciszy Haru kontynuowała:

- Mój narzeczony uwielbiał szalone przygody i zawsze porywał się pomysłami na księżyc, tak się mówi?  W przeciwieństwie do niego, ja to kij w dupie, ale jego często sprowadzałam na ziemię. Wyprawa to był jego najdurniejszy pomysł. 

- Musisz wierzyć w to, że dobrze sobie radzi i do ciebie wróci - powiedziała w końcu Rose z dziwnym przeświadczeniem, jakby sama sobie udzielała rady.  Odpwiedź towarzyszki wprawił ją jednak w konsternację:

- Niestety on już nie wróci, bo od dwóch lat go nie ma. Nie żyje... Przepraszam, ja ze swoją wadą mowy nie umiem się dobrze tak wysławiać... Mogę mówić błędy. -  Wzruszyła ramionami. - Dziękuję Rose że mi nie przerywasz i mogę ci opowiedzieć o swoim życiu... Bo ja straciłam dziecko i przyszłego męża i nie wierzę, że znowu się jeszcze zakocham. Ja jestem zdrowa przez pracę i przez moich małych wychowanków.  

 Lekki uśmiech zagościł na zaróżowionej twarzy Leonne, jednak był to grymas jedynie tuszujący wzbierające w niej wzruszenie. Poczuła nagłą chęć udzielenia wsparcia Haru, a wiedziała, że na ten moment może zaoferować jedynie kontynuację rozmowy, więc dała znak Lucy, aby wyrównała różnicę odległości, żeby zbliżyć się do jej wierzchowca. 

- Miałam młodsze rodzeństwo, ale nie miałam pieniędzy, żeby mogli chodzić do szkoły, dlatego wszystkiego uczyłam je sama. Też byłam dla nich nauczycielką. Potrzeba ogromnej cierpliwości do dzieci. 

Haru od razu zrozumiała, że to stwierdzenie zapraszające do opowiedzeniu paru zdań o swojej pracy. Nie przebywała z Leonne długo, jednak już zdążyła wyciągnąć wniosek, że najpewniej nie lubi rozmawiać na przykre tematy i postanowiła to uszanować. 

- Uczę dzieci na migi, które tak jak ja gdy byłam mała, nie mówiły nic. One mają różne lata, najczęściej od cztery do dziesięć, a są takie dzieci starsze, które do tej pory nic nie mówią. Ale że ja sama słabo mówię i nie poprawnie, to najlepiej umiem rysować i grać na gitarze. Udzielam lekcji.  Komunikuję się z nimi przez malunki i muzykę. Tak sobie rozmawiamy...Dowódca Pixis zatrudnił mnie do dzieci bo one mają duży talent. Ale teraz ja pracuję w urzędzie i też mało im poświęcam czasu niestety... 

Rose nie mogła dłużej wytrzymać i słowa same wcisnęły jej się na język:

- A jak radzi sobie Leslie? 

- Leslie... - dziewczyna powtórzyła po niej zastanawiając się jednocześnie, skąd Rose zna tę istotkę, ale nie widziała przeszkód, aby co nieco o niej opowiedzieć:

- To mała artystka, zachowuje się trochę jak kot. Woli być sama. Sama się chętnie uczy, potrafi już pisać i lubi wycinanie z papieru. To nasze ulubione zabawy. - Ponownie zachichotała pod nosem i zarejestrowała również lekki uśmiech u Rose. Zbyt słabo ją znała, ale młoda zwiadowczyni zdecydowanie wzbudzała w niej zaufanie. Wyczuwała przyjazną aurę, choć mniej się odzywała, to czuła, że doskonale ją rozumie. - A ty czym się dokładnie zajmujesz? Jako zwiadowca nie powinnaś być na misji? 

- Hm, jestem asystentką pułkownik Zoe. Dostałam rozkaz, że mam pozostać w siedzibie. 

- Ja się zastanawiałam, czy nie zgłosić się, by być ochotniczką, ale moje dzieci mnie potrzebują... Zresztą tylko raz miałam okazję latać na manewrach, ale tak żem jebła, że złamałam obojczyk i skończyłam z tym. 

Rose pokiwała głową na znak, że doskonale ją rozumie, choć sama mogła być z siebie dumna, bo jeszcze nigdy nie grzmotnęła na ziemię i nic sobie nie połamała. 

- Też średnio latam, ale jestem bardzo krótko w korpusie zwiadowców- opowiedziała więcej o sobie Rose. 

- Mój narzeczony również miał mały staż. Krótki. Niecałe pięć lat, a planował zostać kiedyś dowódcą...

Rose przygryzła lekko język, nie wiedząc, jak zareagować. Dziewczyna wyglądała, jakby poniekąd chciała się komuś wygadać. Ona nie była w tym momencie odpowiednią na to osobą. 

- Może zmienię temat na jakiś przyjemniejszy - postanowiła Haru ze śmiechem. -  Kręcisz sobie te włosy na wałkach? Są piękne.

Rose nie nadążała za rozmowa ale z ulga przyjęła zmianę tematu. Choć również o sobie nie lubiła mówić...

- Zawsze takie miałam. Czasem kręcą się bardziej tak jak dziś, gdy padał śnieg, za to na wiosnę są bardziej falowane.

- Ooo to ciekawe - zielonowłosa zrobiła zabawną minę. - I co faceci lecą na twoje włosy?

- Hmm...

- Tak tylko żartuje. Nie przejmuj się. Z tyloma dziećmi rozmawiam na głupie tematy, żem nie umiem gadać z dorosłymi. W zasadzie ja wcale nie umiem gadać - parsknęło jej się. 

- Nie no, jeden się tylko kręci... - odparła Rose i natychmiast zaczerwienila się po koniuszki uszu. Ale potem przypomniałam sobie gdzie teraz przebywa jej kapitan i spochmurniała...

- Czasy są niepewne. Gdyby poprosił cię o rękę, zgadzaj się proszę bez gadania. Ale lepiej aby nie był zwiadowcą... To połączenie w tym korpusie zwykle kończy się dramatycznie.

Purpurowa barwa na jej skórze zmniejszyła się. Zwilżyła usta językiem i odmruknęła coś do Haru, a chwilę później wkroczyły na kamienisty podjazd. Posiadłość dowódców. Dotarły na miejsce... 

Wyciągnęła dłoń by pogłaskać Lucy po wilgotnej od śniegu grzywie. Nigdy nie miała problemów z klaczą, jednak wiedziała, że koń również męczy się w taką pogodę, a Lucy dzisiaj była wyjątkowo nieznośna, dlatego skinęła na Haru i mocniej ścisnęła łydkę, sygnalizując zwierzęciu, by przyspieszyło. 




No hej, dokładałam starań aby rozdział wyszedł po równych 2 miesiącach, ale mam nadzieję że jeden dzień spóźnienia mi wybaczycie <3 

Powtórze, że rozdział średnio sprawdzony, jednak bardzo chciałam, żebyście mogli go wreszcie przeczytać <3 


Nowa postać - Haru - co o niej myślicie? 

Moją inspiracją do tego imienia oczywiście była Haru Yoshioka z Neko no ongaeshi ("Narzeczona dla Kota"), film z 2002r od studia Ghibli. 

Zielone włosy oraz wada wymowy to już moja inwencja, zależało mi aby postać miała podobne zainteresowania do Rose, czyli rysowanie, ale także żeby łączyła je historia, gdy nagle ich życie wywróciło się do góry nogami. 

Chciałabym również wspomnieć o pierwszej scenie z rozdziału, kiedy to Rose wypala zapałki. Zbieżność ze sceną z serialu Wiedźmin przypadkowa :D 


Czekam na opinie i wszystkim, którzy dobrnęli do tego momentu przesyłam przytulasy i dużo siły do wytrwania w tym ponurym świecie. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro