Rozdział 60

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Korzystając z tego, że Leslie jeszcze spała, kobieta przyniosła ze swojej szafy pachnący lawendą, dzianinowy sweter dla Rose. Tamte ubrania pokrywała wilgotna warstwa od śniegu, i Caroline uznała, że skoro i tak przyjmuje gościa do swojego domu, przygotowuje i ścieli łóżko, powinna także zadbać o odpowiednią, komfortową odzież.

Sprzątnęła kuchnię, zniosła rzeczy ze stołu do zlewu a Rose dokończyła zmywanie naczyń, jednak gdy mocniej ściskała w palcach talerz czy patelnię pilnując, by od śliskiej piany i mydła zastawa nie wypadła jej z rąk, czuła rwący ból. Rana nadal była świeża. Bandaż został przesiąknięty mydlinami a okaleczona skóra coraz bardziej szczypała, jednak dziewczyna nie chciała zaprzestać tej prozaicznej czynności. Miała przy tym pomocniczkę - Haru odbierała od niej większe garnki i suszyła ściereczką.

Przez cały ten czas, kiedy kobiety krzątały się po kuchni, obrały rozmrożone warzywa i wstawiły do pieca, zrobiło się już całkiem ciemno, i trzeba było zaświecić dodatkowe kinkiety i świeczniki.

Leonne poczuła się dużo lepiej, gdy zjadła porządny posiłek, lecz żołądek nadal miała zaciśnięty, odzwyczajony od dużych porcji jedzenia, dlatego ostatnie kęsy ziemniaków po prostu wepchnęła w siebie na siłę.

Nikt z obecnych nie kwapił się do kontynuowania drażliwego tematu zdrowia Leslie. Czekały, aż dziewczynka sama się obudzi i będą mogły z nią porozmawiać. W zamian za to, Caroline zaczęła temat rysunków i zadawała Rose nieśmiało pytania, czy w przyszłości mogłaby umówić się na narysowanie ich wspólnego portretu. Interesowało ją także to, czym dokładnie młodsza się zajmuje w wojsku, skąd jest i czy posiada rodzinę, na co dziewczyna odpowiedziała zgodnie z prawdą, przypominając sobie dawne życie. 

Przez cały pobyt w domu państwa Anderson, Rose czuła przytłaczającą melancholię, bo każdy kąt kojarzył jej się z dzieciństwem, rodzinnym ciepłem, mamą i naturalnym bezpieczeństwem. W zasadzie to śmierć matki zakończyła całą tę sielankę, bo choć Rose była świadoma, że z matką działo się coś nie tak, wierzyła, że kiedyś wyzdrowieje i będzie dobrze...

Kiedy wymieniała poglądy z Haru, trzymała swoje dłonie zaciśnięte pod stołem. Ręka w bandażu coraz bardziej ją bolała, i czuła, że powinna zmienić opatrunek i posmarować ranę jakimś preparatem, na wypadek gdyby miało wdać się zakażenie. Tępe mrowienie dokuczało jej, choć w głębi duszy odciążało jej umysł. Wypite wino już dawno z niej wyparowało, jednak odczucie, trudne do opisania sprawiało, że starała się oddalić swój problem na dalszy plan, jakby była pod wpływem środków odurzających. Od paru tygodni zaniedbywała sen, potrzeby organizmu, a głowę karmiła czarnymi myślami.

Delikatna woń lawendy wyczuwalna z dzianinowego sweterka działała na nią odprężająco, dlatego też gdy poszła do łazienki, aby odkleić bandaż i przemyć ranę, wcześniej szukając na półce szklanej buteleczki z czymś do odkażania - widok zaklejonego białego płótna żółto pomarańczowym zaschnietym osoczem i brunatna krwią nie wywołał w niej mdłości. Bardzo spokojnie i ostrożnie polała ranę wodą utlenioną. Spoglądała chwilę na wytworzoną kremową pianę, opierając ręce o miednicę z wodą, bo lekko zaczynała się trząść. Dlatego nieco dłużej zajęło jej zakrecenie słoika i przepatrzenie szafek w poszukiwaniu jakichś plastrów i bandaża, a w myślach modliła się, żeby domowa apteczka znalazła się właśnie tu, a nie w kuchni. Jedną ręką trudniej jej było owinąć wokół nadgarstka materiał, aby się nie zsuwał. Pomyślała, że blizna po zadaniu cięcia na pewno prędko nie zniknie, jednak nie wywołało w niej to negatywnych emocji, z uwagi na Ackermana. Jego blizna rozpościerająca się na prawie pół twarzy była znacznie gorsza, i na pewno niemożliwa do całkowitego zagojenia. Nie miała zatem poczucia, by blizna w jakikolwiek sposób miała ich oszpecać. 

Ze skupieniem odwracała głowę, byle nie spoglądać w swoje odbicie w prostokątnym, wysokim lustrze, jednak ugięła się pod sam koniec lustrując spojrzeniem swoją szczupłą, czy nawet bardzo szczupłą - sylwetkę, topiącą się w pożyczonym, brunatnym swetrze. Zakrywał on skutecznie odstający fragment badaża, na czym Rose najbardziej zależało. Dosłownie mignęła wzrokiem swoją twarz, rejestrując uwypuklone kości policzkowe, zapadłe worki pod podkrążonymi oczami, a powieki jakby napuchnięte, co sprawiało, że wyglądały jak pieczarki.

Wychodząc, zrobiła grymas do lustra, wystawiając język, a potem wzięła głęboki wdech i weszła do kuchni.

Po kolacji Haru zadecydowała, że to odpowiednia pora na powrót do domu. Leslie spała jeszcze w najlepsze, jej powieki drgały co jakiś czas a rączki zaciskały, jakby chciała złapać coś niewidzialnego. Obudziła się dopiero wieczorem, po 19, z płaczem nawołując mamę.

Rose, mając doświadczenie w tego typu sytuacjach wiedziała, że dziecko musi chwilę odreagować i się uspokoić, przytulając się do rodzica i do maskotek, więc nie chcąc przeszkadzać, wycofała się do pomieszczenia kuchennego i nałożyła do miseczek dziecięce porcje kolacji. Ben najwyraźniej nadal miał apetyt i domagał się dokładki, a kuszący, rozchodzący się zapach pieczonych warzyw skłaniał go do tego, by stać na czubkach palców i patrzeć na każdy ruch Rose. Nie było innego wyjścia jak usiąść z nim przy stole i nakarmić, rozdrabniając większe kawałki ziemniaków jak wcześniej robiła to Caroline. Gdy skończyli, chłopczyk zeskoczyl ze swojego siedzonka a Rose przycupnęła w progu do saloniku i z lekkim uśmiechem, widząc, że Leslie jest w lepszym humorze, podała ciepły posiłek matce dziewczynki. Pani Anderson omiotła ją spojrzeniem i zaproponowała, aby to Rose teraz posiedziała chwilę przy dziewczynce, a ona pójdzie przygotować lekarstwo.

Jakie było zdziwienie, gdy kręconowłosa, siedząc na wprost pięciolatki zaobserwowała, że wciąż bawi się pluszowym konikiem bez kopytka, i wlepia w nią swoje duże oczy, które błyszczały tak bardzo, że niemal widziała w odbiciu źrenic migoczące gwiazdki.

Ubrana w piżamkę w kolorze błękitnego nieba, czarne włosy opatulały jej szyję i Leslie wyglądała jeszcze bardziej uroczo, co ewidentnie stapiało serce Rose. Trudniej jej było przełykać ślinę, jakby jej gardło zrobiło się suche.

- Przyjaźnisz się w wujkiem? - wypaliła po chwili mała, układając usta w charakterystyczny dla dzieci dziubek. Policzki się uwypukliły a kilka włosków opadło na skroń.

- To jest mój szef - odpowiedziała Rose oczywistym tonem i usiadła obok, nie chcąc przygnieść kołdry.

- Szef może też być przyjacielem - wyraziła zdanie dziewczynka. Rose była świadoma, że Caroline może wszystkiemu się przysłuchiwać, więc próbowała skierować tę rozmowę na inne tory, ale Leslie nie dopuściła jej do słowa: - Mój wujek się przyjaźni z ważnymi ludźmi. Z panem generałem na przykład, wiesz?

Z braku pomysłu na logiczną odpowiedź, Leonne posłała jej uśmiech i kiwnęła tylko głową.

- Każdy potrzebuje przyjaciół - skwitowała pięciolatka słodko sepleniąc. - Mama i tata, dziadek no i wujek. Kto go przytuli, jak będzie chory? On dał mi kiedyś farby więc maluję mu takie tam... Pani Kazuki mnie uczy bo ja jeszcze tak nie umiem malować.

Wskazała paluszkiem na zawieszone na ścianie dziecinne malowidełka przedstawiające różnokolorowe kwiatki w wazonie. Trzeba była przyznać, że malunek prezentował się nieźle, choć farba na każdym centymetrze wyjeżdżała poza linie, przez co roślinki się nieco ze sobą zwarstwiały.

- Proszę, kochanie - Caroline wparowała do salonu z rozkruszoną na łyżce białą jak cukier tabletką i szklanką wody na tacy. - Otwórz buzię, popij ładnie jak duża dziewczynka.

Caroline często miewała w życiu momenty, szczególnie nocami, gdy rozmyślała o tym, jak przebiegnie rozmowa o jej prawdziwym pochodzeniu. Kiedyś nadejdzie taki dzień, w którym będzie musiała wyznać prawdę, patrzeć na reakcję i jakoś zaakceptować zachowanie Leslie. Chyba jak każda matka, bała się tego. Bała się każdego niebezpieczeństwa i każdej sytuacji zagrażającej zepsucie jej relacji z dziećmi. Leslie naprawdę nigdy nie sprawiała kłopotów, a jej najgorszym dotychczasowym przewinieniem było podsłuchiwanie i zakradanie się do kuchni po słodycze. W szybkim tempie kobieta zdała sobie jednak sprawę, że teraz, po wypadku to nie będzie jej jedyne zmartwienie. Życie dziecka może diametralnie się zmienić...

Wyszła jeszcze na piętro po potrzebne rzeczy, i żeby ułożyć Bena do spania. Chłopczyk zawsze znajdował najciekawsze zabawki tuż przed położeniem się do łóżka, toteż uspokojenie go i utulenie do snu potrafiło zająć sporo czasu. Sama Rose odczuwała ogromne zmęczenie, głównie psychiczne.

- Przez te kilka dni nie dam rady ciągle przenosić Leslie z usztywnieniem, więc przygotowałam dla pani łóżko na piętrze a ja prześpię się dziś na kanapie z Leslie, to nie będzie problem - Pani Anderson powstrzymała protest młodszej dziewczyny gestem i położyła kupkę dziewczęcych kolorowych ubranek na ażurowym obrusie, zgarniajac przy okazji że stołu pozostawioną zastawę po herbacie.

Usłyszały wołania Bena z góry, więc Caroline ponownie wyszła na piętro z westchnięciem prosząc Rose żeby jeszcze chwilę popilnowała dziewczynki. Nie było jej dość długo, a Leslie zrobiła się wyjątkowo gadatliwa. Próbowała zagadywać Rose i opowiadała różne rodzinne historyjki, nie tylko o wujku Ackermanie, ale i o tacie (w przyszłości mała Leslie chciałaby z nim wyjeżdżać poza mury), o ciotkach i kuzynkach, z innych dystryktów, a gdy Rose uzmysłowiła sobie, że jej głowa zjeżdża coraz bardziej w stronę poduszki, nie kontrolując przymykających powiek, Leslie postawiła przed nią chyba najcięższe zadanie jak do tej pory, do wykonania prosząc, aby zaniosła ją do łazienki...

- Leslie musi siku - wyjaśniła, wystawiając ząbki.

Rose pomogła jej przy podstawowej fizjologicznej czynności, po czym z powrotem zaprowadziła ją na sofę i odpowiednio usztywniła jej nogi. Nie do końca wiedziała, czy robi to prawidłowo, ufała jednak swojemu doświadczeniu. Kiedy Leah skręcała sobie nóżkę na podwórku, albo zdarzyło się, że ukąsiła ją pszczoła w kostkę, również zawsze brała ją na ręce. Nie była tak słaba jak sądziła, choć kręcące się naokoło dziecko, majtające nogami może utrudnić sprawę.

Dlatego przez ten wspólnie spędzony wieczór Leslie przyzwyczaila się do zwiadowczyni tak bardzo, że nie chciała się z nią rozstawać.

- Poczytać ci Królewnę Śnieżkę czy Kopciuszka, Lisku? - spytała Caroline, głaszcząc czarną czuprynkę.

- Ja chce żeby ona mi poczytała -Leslie wskazała paluszkiem na zdębiałą Rose, marzącą już o ułożeniu swoich nóg na materacu.

- Zachowuj się, kochanie. To jest pani Leonne. Poza tym to jest nasz gość, jest już późno i trzeba pójść spać.

- Wcale nie, to jest pani Rose - zakomunikowała dziewczynka unosząc podbródek a Rose spojrzała na panią Anderson odnosząc wrażenie, że chyba nie po jej myśli była tak bliska zażyłość. Zwłaszcza, gdy Leslie dodała: - I ja tak nazwe swoją misiową mamę - wskazała znowu na kosz z maskotkami dbając o to, by nie ruszać nogami. - Przyniesiesz mi ją? Ma różową sukienke w różyczki... - wyjąkała.

- Lisku, proszę grzeczniej, to nie jest twoja niania - upomniała ją Anderson.

Z jakiegoś powodu Rose tak mocno rozczulił sens słów, że gdy się odezwała, jej głos był cichy i zachrypnięty.

- W porządku, pójdę po panią misiową - wydobyła z siebie nerwowy chichot, po czym wstała z kanapy i podeszła do okna. Zasłony zgrywały się z kolorem granatowych ścian, ale na zewnątrz - o dziwo - było nienaturalnie widno. Drobne blade dłonie dziewczyny chwyciły za końcówkę materiału aby przysłonić okno, ale nagle coś w oddali przykuło jej uwagę.

Najpierw zobaczyła pełno poruszających się świateł. Wyłaniały się z mroku, jedno po drugim i zwiadowczyni uzmysłowiła sobie, że jest to dość równy rząd pochodni, ludzi, maszerujących aleją, którą przyjechała z Haru, ale zupełnie od innego strony. Kilka sekund później, nasłuchując, doszły jej męskie nawoływania.

- Co się dzieje? - szepnęła Caroline, prostując się jak struna i wychylając w stronę zasłon.

Rose przyłożyła palec do ust nakazując ciszę.

Otworzyła jedną dłonią okno. Owiał ją ziąb wieczornego, zimowego powietrza a szyba natychmiast zaparowała od zmiany temperatury.

Głosy były coraz głośniejsze a ludzi coraz więcej. Maszerujący tłum idący jednym rytmem w stronę zachodu.

- To jakiś marsz... Czy może pochód? - odszepnęła, na co Caroline zerwała się z miejsca i podbiegła do okna stając ramię w ramię z Leonne, która wyczuła od niej lekką panikę.

- Oni... - Starsza kobieta przełknęła ślinę. - Protestują. I chyba zmierzają w stronę murów...


***

Narrator

Ackerman już podążał w stronę zburzonego muru Rose, a widok Reinera Brauna, unieruchomionego pomiędzy olbrzymimi łapami Erena a lśniącą klingą Mikasy jeszcze bardziej wywoływał w nim skrajne emocje i miał ochotę wrzasnąć.

To pułapka. Reiner nie zjawiłby się tu sam, od tak. Coś jest nie tak.

Widział Brauna ubranego w skórzaną kurtkę, zupełnie niepasującą do zimowych warunków. Widział Mikasę, której twarz przysłaniały czarne włosy, a prawa ręka trzymała uniesione srebrne ostrze na wysokości gardła chłopaka.

Z ust Levia wyszło przekleństwo. Przyspieszył, a jego prawa noga zaczęła nieco bardziej sunąć po ziemi.

Za nimi stali otoczeni Smith i kilku wysokich mężczyzn z jego składu, z minami zdradzającymi rozdrażnienie i potworne wymęczenie, co także osłabiało ich czujność. Dzisiejszego dnia nic nie działo się po ich myśli, a z minuty na minutę było coraz gorzej.

Pieprzony plan odzyskania muru. Pieprzony Armin i Smith, myślał Ackerman, co doprowadzało do agresji tym bardziej, że chcąc iść szybciej, czuł naprzemienne bóle w nogach od wysiłku i rozcięć przy kolanie, od walki.

Mielił w głowie wszelakie obrazy, słowa, począwszy od Rose i tamtego dramatycznego koszmaru z Isabell i Farlanem, skończywszy na równie przerażającej wizji, jakim mógł być, według niego, scenariusz końca świata, jeżeli nie dadzą rady zatrzymać tłumu naporu tytanów.

Oni wejdą do środka, rozprzestrzenią się i już nikt nie zdoła ich powstrzymać. Zginiemy. A ja obiecałem komuś, że wrócę...

Mimo, że był uważany za jednego z najlepszych i najsilniejszych, czuł się jak wrak. Ymir nie żyje. Jean będzie miał amputowane kończyny, Hanji z problemami kręgosłupa zakończy służbę, a jej siostra, Hanna non stop pakuje się w kłopoty wystawiając się na pożarcie. Wszyscy obrywamy.

Niby cały czas widział Hannę gdzieś w locie, mając na nią oko, jednak nie dawał rady w stu procentach dbać o jej bezpieczeństwo... Każde poruszenie mięśniem ręki przyprawiało go o potworny ból, odmawiając posłuszeństwa. Choć nosił uprzednio gips, uraz powrócił ze zdwojoną siłą.

Z rozbitym murem mają styczność po raz drugi, ale tym razem napotykają multum przeciwności. Zawierucha i niskie temperatury. Śnieg niczym lód ostro ciął ich twarze, gdy używali sprzętu do manewrów, a gdy drobina dostała się do oka, tracili widoczność na kilka sekund, co mogło kosztować ich życie.

Ludzki mózg jest tak skonstruowany, że pod wpływem emocji sam wykłada pewne wspomnienia na wierzch. I tak nagle w umyśle czarnowłosego kapitana zaczęła się rozgrywać scena wspomnienia na rynku w Karanese. Pierwszy w historii nabór ochotników do walk z tytanami. Pierwszy w historii zespół szkolony przez Shadisa, który nie dokończył szkolenia - niepełnoletnie dzieciaki, chlopcy i dziewczynki i tak musiały udać się na rzeź. I również pierwsza w historii przeprowadzka oddziału zwiadowców do nowej bazy, przy pomocy członków żandarmerii... Dwa lata temu wszyscy by się z takiej wizji śmiali. Prawda przyszła zbyt szybko, i wymykała im się z rąk, tak jak utrzymanie tych wszystkich ludzi w ryzach i przy życiu..

Dużym szokiem dla Ackermana było również spotkanie niektórych znanych mu twarzy, mijanych w Podziemiu, niczym niewygodne przebłyski. Doznania, które odczuł przyprawiały go o kolejne fale mdłości i kłucia w żołądku. Przypomniało mu się, w jakich okolicznościach poznał tych ludzi, rozmawiał z nimi, a raczej - zawierał szemrane umowy, dzielił pieniędzmi, planował rabunki, czy uliczne bijatyki. Rozpoznani mężczyźni natomiast wcale go nie skojarzyli, będąc w zbyt dużym amoku. Lata mijały i choć Leviowi niewiele przybyło zmarszczek, to oni wyglądali już zupełnie inaczej. Powołali się na wyprawę, z której nie ma już łatwej ucieczki.

Podeszwy Ackermana wydrążały nowe ślady i przez chwilę wydawało mu się, że słyszy tuż za plecami dodatkową parę butów. Już myślał, że to jakieś jego kolejne urojenie, ale naprawdę usłyszał nawoływanie i gdy się odwrócił przez ramię - Hanna była praktycznie metr przed nim , złudnie podobna do roztrzepanej tytanolog Zoë.

Jak każdy na polu walki była brudna, z zawilgoconymi ubraniami, mokrymi od śniegu splątanymi włosami i czerwoną twarzą z wysiłku. Zwiadowca spojrzał przelotnie na nią, lecz nie był w stanie skierować wzroku prosto w jej piwne tęczówki. Przejechał językiem po szorstkich, zimnych ustach.

- Levi - wysapała kobieta, a jej głos zabrzmiał niemal identycznie jak Hanji. - Ja... Nie wiem, czy wiesz, Erwin zgodził się abym była w twoim oddziale. Ja... Chcę pomóc. Proszę o rozkazy.

Nie załapał, o czym ona mówi dopóki nie odszukał w pamięci wspomnienia, gdy wykłócał się ze Smithem o jej miejsce na służbie kilka miesięcy temu.

Co jej odpowiedzieć? Nie wiedział nawet, gdzie jest jego oddział. Odciął się od niego w momencie ratowania Kirsteina.

- Nie mogę tego zrobić - oświadczył, a jego wzrok wciąż był rozproszony. - Ale jeśli chcesz się na coś przydać, zajmij się siostrą i rannymi.

- A ty? - spytała Hanna, wykonując krok do przodu. - Levi, możesz jeszcze walczyć?

- Przecież mnie nie zastąpisz - syknął.

Brunetka skróciła odległość między nimi jeszcze bardziej. Gdyby wyciągnęła dłoń, zahaczyłaby łokciem o jego klatkę piersiową.

Wwiercała swoje brązowe, duże tęczówki w niego pragnąc, aby na nią spojrzał. Większość prób inicjacji bliższego kontaktu z nim kończyła sie nie tak, jak sobie wyobrażała. Chciała jego uwagi. Zainteresowania. Chciała do niego dotrzeć. W tym momencie nic innego się nie liczyło jak to, by zyskać szansę...

- Pozwól mi pomóc - szepnęła. - Mogę być przy tobie.

- Co ty pieprzysz? - uniósł się Kapitan. - Masz wracać do bezpiecznej strefy. Taki jest rozkaz.

"Póki ona jeszcze istnieje", dodał w myślach.

Z jego sino różową blizną na pół twarzy grymas wyglądał bardziej złowieszczo.

- Zależy ci na moim życiu? Odpowiedz szczerze - naciskała kobieta.

- Cholera, rozejrzyj się, patrz gdzie jesteśmy! - powiedział opryskliwie, ale po chwili załapał, o co dokładnie go zapytała i zamarł. - Czy mi zależy...?

- Bo ja... - Hanna spuściła wzrok. - Nie pozwolę abyś tutaj zginął. Zrobię wszystko co w mojej mocy...

Nie było jej dane dokończyć i wypowiedzieć słów, które zbierała w sobie od niepamiętnych czasów. Strzępki przekazu różniły się w zależności od jej stanu emocjonalnego, lecz jeśli dzisiejszy dzień nie był tym odpowiednim, na wyznanie, to powinna się poddać?

Jej siostra tylko w pojedynczych przypadkach stara się zjednać szczerą rozmową. Zwykle były to żarty, podchody, infantylne zagrania, drobne kłamstwa, by tylko coś zyskać. Ale proste z serca, niewymuszone zwierzenie wcale nie powinno być gorsze. Zoe tak jak i jej siostra twardo stąpała po ziemi. Jeśli jej na czymś tak szalenie zależało, to odpuszczenie według niej będzie się równało porażce.

- Uwaga! Niech to szlag!

Reiner wyrwał się a Mikasa nie zabrała ręki. Ostra stal przejechała po jego gardle, lecz krew wcale nie prysła, jak wszyscy sądzili. Zaczęła się grupować w krople a blondyn zamiast uciec, klęknął. Jeager zacisnął na nim pięść, prawie całkowicie go blokując, za to żołnierze od Erwina głosno krzyczeli, by się odsunąć, na wypadek jego przemiany.

- Co jest, do chuja - wydusił Levi.

- Levi... - wyjąkała Hanna, z nieobecnym, zamglonym spojrzeniem wpatrzonym w niskiego mężczyznę. - Powiedz coś...

- Pomóż rannym! - ryknął do niej. - I schowajcie się, bo tu nie pomożecie! Zaopiekuj się Hanji!

" Nie jestem z tych, którzy chcieliby się normalnie zestarzeć, Levi. Chcę umrzeć na służbie, postanowiłam to odkąd zostałam zwiadowcą..." Wdały mu się do głowy słowa jego czterookiej przyjaciółki. "A ja nie jestem z tych, który za każdym razem będzie się żegnał z bliskimi na wypadek gdyby zginęli. Mam już dość śmierci".

Płomyk żarzący się w sercu Hanny zgasł ulotnie.

Wiedziała, że wybrała fatalny moment na rozmowę, jednak bijąca od niego obojętność, zerowy kontakt wzrokowy utwierdziły ją tylko w przekonaniu, że uczucia są jednostronne. Tylko jej zależy na miłości w ten sposób. I choć niedawno złościła się jeszcze na Rose, będąc o nią zazdrosna, tak naprawdę była bardziej zazdrosna o Hanji. O ich przyjaźń. O to, jak wiele ich łączyło i jak silna jest ich relacja.

Omiotła smutnym wzrokiem sylwetki zwiadowców kroczących w stronę generała, a potem skierowała wzrok na pole bitwy. Między kamienice. Między leżące gruzowiska, nazywane jeszcze kilka godzin temu domami. Odwróciła się na pięcie z postanowieniem, że skoro taki dostała rozkaz, to wykona go najlepiej jak potrafi. Dla niego. I dla młodszej siostry.

Odruchowo przytknęła ręce do szyi, i syknęła, gdy jej palce napotkały jedynie pustą skórę na dekolcie. Zgubiła medalion z ametystem, mającym przynosić jej szczęście. Dostała go od Hanji dokładnie w dniu pogrzebu ich mamy.

Możesz sobie próbować być samobójczynią. Jednak ja cię tu nie zostawię. Levi kazał mi się tobą zająć. A potem wspólnie znajdziemy Shadisa i wręczysz mu list miłosny. Czy taki był twój plan?

***

Wypuszczenie flar według z góry narzuconego schematu działania na eskapadach za mury było mocno wątpliwe. Nawet gdyby członek rezerwy wypuścił czarną, najbardziej intensywną flarę, dojrzenie jej w skłębieniach ciemnych, śniegowych chmur graniczyło z cudem.

Zdołano wystrzelić tylko jedną. Czerwoną, niemal od razu po wykryciu nowego zagrożenia - nadejście Reinera Brauna. Niewiele sztabów ją zdołało wyłapać w powietrzu, ale ci, co przebywali najbliżej muru, znali przyczynę jej odpalenia.

W wyprawie uczestniczyło około 350 osób wraz z asystantami medycznymi, kobietami zajmującymi się poszkodowanymi, pojedynczymi grupami z innych garnizonów i tak zwana reszta, która miała bronić dalszej linii od frontu. Wśród nich znalazł się Dot Pixis, i jeszcze paru innych dowódców, mniej lub bardziej znanych. Domyślali się, że walka w taką pogodę i z tyloma olbrzymami to ogromne zagrożenie, bo na pierwszy ogień ruszył oddział specjalny i jego rezerwa. Mogli paść jak muchy, a miasteczka zrównane z ziemią jasno dałyby do zrozumienia, że klęska się zbliża i wkrótce tytany opanują całą krainę, dystrykt po dystrykcie...

Tylna linia frontu jednak dzielnie blokowała przejście, mimo, że wielu młodych chłopców i dziewcząt widziało olbrzymie stworzenia po raz pierwszy na własne oczy.

Nie do końca można było rozróżnić, co jest bardziej przerażające. Wrzaski w agoni, widok rozlewu krwi czy nienaturalnie szczerzące zębiska mrocznych kreatur, głodnych ludzkiego mięsa. Dopadając do swoich ofiar, nie dbały, czy pierwsze odgryzą głowę, nogę czy rękę. I tak po pierwszym kęsie wkładały całe drżące ciało do ust, mieliły szczękami i połykały...

- Wcale nie potrzebujesz Erena, pieprzony egoisto! - zwracał na siebie uwagę Christian, mierząc na Reinera z surowym wzrokiem pełnym pogardy. - Powiedz im, co robiłeś, albo zrobię to ja, i nie będę oszczędny w słowach, diable!

Smith tak mocno zacisnął usta, że przez sekundę stracił czucie języka i wydawało mu się, że przegryzł wargę. Potrzebował tych wyjaśnień natychmiast, lecz liczył się czas, a od stania na mrozie jego mięśnie zaczęły drżeć.

Masowe samobójstwa to był kolejny problem i zagadka, którą próbowali rozwikłać, i coś mu mówiło, że Reiner mógł być w to wmieszany, aczkolwiek Christian wcale nie pomagał. Napomknął o tym kiedyś tylko raz tłumacząc, że to i tak zbyt pochopna teoria...

- Właśnie po to tutaj jestem! - ryknął w odwecie Braun, marszcząc czoło i wyglądając jak ktoś, z kogo w przeciągu paru sekund wypompowano powietrze. - Jednak zastanawiasz się nad decyzją, czy nie poświęcić Erena, czy tak, generale? - próbował odwrócić kark, aby zobaczyć reakcję głowy korpusu zwiadowców. - Zawsze taki byłeś. Ludzie zginą, ale ty musisz wygrać. Idziesz w zaparte, często ślepo, po trupach, jak to mówią. Powiedz, zabiłeś więcej ludzi czy tytanów?

- Doceniamy, że masz przygotowaną mowę i odgrywasz rolę życia, ale streszczaj się, chyba że wolisz dokończyć w więzieniu - zabrał głos Ackerman nie chcąc dać młodszemu satysfakcji. Widział po spojrzeniach reszty towarzyszy, że całkowicie są zdezorientowani jego przybyciem. - Jaki masz cel, leząc tutaj?

- Byliście zdziwieni, kiedy Jeager pierwszy raz się przemienił, czy tak? A później Annie, Berholdt i ja... Czy w waszych mózgach nie pojawiła sie choć tyci myśl, że być może tytani, których tak namiętnie zabijacie, to również ludzie, tylko w nieco innej postaci? I właściwie droga pulkownik Zoe od wielu lat próbuje się dowiedzieć, jak powstały? Czy się rozmnażają?

- To pułapka - zastrzegł Ackerman a jego kobaltowe tęczówki napotkały wzrok Armina, przekazując mu niewerbalną informację.

Blondyn popchnął Christiana, aby upadł obok swojego dawnego kompana, Brauna.

Jeager zacisnął mocniej olbrzymią dłoń, na co Reiner wydał z siebie stęknięcie, chcąc mimo to kontynuować swój wywód.

- Christian jest niewinny, zostawcie go! - warknął impulsywnie Braun, łapiąc powietrza przez otwarte usta. Trzymał kurczowo zaciśnięte dłonie na grubej skórze dłoni Erena i czując, że wraz z każdą miniętą sekundą traci czas na ważne wyjaśnienia. - To mój kraj... Wszystko przez to pieprzone miejsce, z którego pochodzę! Tytani byli tworzeni... Ale ja nie chciałem. Ja tylko wykonywałem rozkazy. Zawsze byłem nikim... - Jego głos załamał się bynajmniej nie od naporu siły mięśni Erena. - Zmusiłem dzieciaki, żeby działały w mojej sprawie. Ale nie dali rady... Mieli wybór i wybrali śmierć.

- Zamordowałeś ich - oznajmił chłodno Christian, nie próbując nawet wstać. - I mnie też próbowałeś, diable... Dlatego się odwróciłem. Dlatego nie chciałem mieć z tobą już nic wspólnego!

- Skąd pochodzisz? - skierował pytanie do Reinera, Smith. - Co to znaczy "twój kraj"? Czy... Jaką mam pewność, że mówisz poważnie?!

"Przez te wszystkie lata dawałem z siebie wszystko w nadziei, że w końcu nadejdzie ten dzień... dzień, w którym wreszcie wszystko nabierze sensu. "

"Zawsze miałem marzenie... moje własne i mojego ojca... Teraz zaś odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania są tuż, tuż... na wyciągnięcie ręki!"

Smith przełknął ślinę, czując w okolicy szyi pompowaną do tętnicy krew a gdy Reiner zaczął mówić i odpowiadać na pytanie, jego źrenice z każdym usłyszanym zdaniem rozszerzały się.

Rasy. Narodowości. Wyspa zwana Paradis. Morze. Przestrzeń.

"Mój ojciec się nie mylił. Cała wiedza na temat świata sprzed 107 lat okazała się fałszem. Wiedziałem, że mam rację. "

Słowa prawdy docierające z ust Reinera wprawiały żołnierzy w stan, którego nie potrafili nazwać ani pojąć. Brzmiało, jak dobre kłamstwa na podstawie fantastycznej opowieści. Sam Reiner nie mógł się powstrzymać, by wyjawić powód przybycia i pojawienia się na wyspie. Wyspa... Jak sobie ją wyobrazić? Samotna klatka wśród szerokich, błękitnych wód.

- Razem z Bertem i Annie mieliśmy odzyskać moc Erena. Naszym celem była jego kontrola, jednak nie podołaliśmy. Nienawidziłem was za ich śmierć. Mimo, że to był wypadek... Ja... Pragnąłem was wszystkich powyrzynać i rozpruć z was żyły. Ale potem, gdy werbowałem dzieciaki do armii i widziałem ich trupy za murami, poczułem, że najbardziej to chyba ja zasługuję na śmierć...

- Myślałem, że jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie... - szept niedowierzenia Erwina nie był słyszalny wśród zebranych, jednak w danej chwili niemal każdy pomyślał dokładnie to samo.

Jedyni ludzie. Jeden świat.

- Po co te kłamstwa? - Z ust Ackermana uleciała para. Kobalt jego szklistych oczu przesuwał się po otoczeniu, wciąż doszukując się spisku, nie dając sobie zaakceptować niewygodnej, trzymanej w sekrecie prawdy.

Zagubione wyrazy twarzy wśród towarzyszy tylko utwierdziło w przekonaniu Reinera, że skoro zmusił się, by opowiedzieć im tę całą historię, którą planował od niedawna, nie ma już odwrotu...

Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest pod odstrzałem, a zamroczenie jednoczesne z osłupieniem żołnierzy mogłoby dać mu przewagę w ewentualnym starciu. On już jednak podjął tę decyzję. Nie zależało mu w tym momencie tak bardzo na swoim życiu, jak na tym, by Christian przestał patrzeć na niego jak na zdrajcę. Żeby cały koszmar się skończył i by mógł wreszcie poczuć jak z jego serca opada brzemię.

Kontynuował więc to, co siedziało w głębi jego duszy. To, czego nigdy na głos nie wypowiadał; skrucha, samotność, presja. Jeden krok Mikasy w tył sprawił, że Eren wycofał się ze swojej pozycji, dając niemal całkowitą przestrzeń Braunowi. Na chwilę oczy skupiły się na tytanie, którego skóra mocno zaczęła parować, by po chwili paść na ziemię. Eren wrócił do postaci człowieka, będąc ciągle pod nadzorem Armina. Blondyn pomógł mu się wyswobodzić, a potem podtrzymać, bo ten tracił resztki energii. 

W między czasie, wśród huków z prowizorycznie skonstruowanej broni palnej, pomiędzy tytanami przedzierali się ludzie, celując w tytanie skorupy oznaczone tlącym się grotem strzały. Sasha Braus z zaciętym wyrazem twarzy mknęła wprost na główny plac i z uporem strzelała do olbrzymów, pomagając co poniektórym zyskać na czasie i uciec. Gaz niestety się kończył, konie dyszały ciężko, a ludzie powoli godzili się z losem. Jednak widząc garstkę tak zmobilizowanych ochotników, bez koni, bez sprzętu i biegnących po wyznaczonej drodze by dobić stwory, zaszczepili w nich jeszcze jedną dawkę nadziei.

Pojawiło się jeszcze więcej krzyków, tym razem nie z zadanego bólu, czy strachu, ale alarmujących i informujących o tym, by odsunąć się od tytanów. Zmasakrowane podłoże zaczęło wydzielać smugi dymu, ulatniające się w górę i świadczące o finale bitwy. Siwe snopy mieszały się na tle nieba z ciemnymi, śniegowymi chmurami, a rozchodzący się wokół zapach palonej skóry, mięśni i wnętrzności olbrzymich potworów przedostawał się do nozdrzy zdumionych tą sytuacją żołnierzy. Bez ataku tych stworzeń, bez walk, rozlewu krwi, śmierci. Po prostu poruszali się na przód i celowali, niczym z procy prosto w stojące, mięsne cele, a po kontakcie z ogniem, tytani upadali i spalali się wciąż nie zamykając oczu. Ich lekko rozwarte szczęki rozciągały się w jeszcze szerszym i demonicznym uśmiechu. Języki ognia wypalały im czaszki, a przypatrujący się wcześniej zwiadowcy, a raczej, garstka która się uchowała, odwracali wzrok od tego upiornego widoku.

Zaciągnięci przez Ymir ludzie coraz bardziej dostrzegali w tym sens. Ogień ich zabijał.

Natomiast piwne tęczówki pułkownik Hanji byłe zasnute mglistymi łzami, doprowadzając ją do kolejnego skraju wyczerpania emocjonalnego. Mogła jedynie patrzeć na ich zwłoki z oddali, przygryzać i tak krwawiącą dolną wargę, by w momencie zdecydowanego nie wytrzymania zdjąć drżącą ręką okulary i rzucić nimi o ziemię. Minęły minuty a ona sama bezwładnie opadła na podłoże, podpierając się z przodu rękami. Jestem już bezużyteczna.

Po chwili poczuła na ramionach czyjś uścisk. Nie musiała odwracac głowy, by wiedzieć, że należał do siostry.

***

Powozy z rannymi zostały oddelegowane do najbliższych placówek medycznych. Ciężko było oszacować straty, a także policzyć ilu dokładnie medyków pozostawało gotowych do pracy. Po ciężkiej batalii przy murach, do której także dołączyły oddziały Pixisa i Shadisa wraz z artylerią każdy żołnierz pomagał rannym, jak i na odwrót. Pielęgniarki wychodziły na otwarty plac, odszukując ostatnich cierpiących. Bez dwóch zdań, można było określić tę bitwę za jedną z najbardziej brutalnych. Punktem zwrotnym na pasie obrony okazały się armaty, eliminując nadchodzące zagrożenie z daleka, zaś wewnątrz dystryktu drużyna Ymir oślepiała ogniem tytanów, co przełożyło się na ich wygraną. Misja jednakże się jeszcze nie zakończyła. Należało zająć się odbudową muru i w tym zakresie miał wykazać się Eren, używając swojej mocy.

Tymczasem młody chłopak leżał pod warstwą koca, obok reszty żołnierzy i zbierał siły. Wycieńczony organizm nie pozwalał mu nawet na podniesienie się do siadu, dlatego po ustaleniu nowego planu z Arminem i Mikasą, zdecydowano się rozproszyć i jak najszybciej zająć najcięższymi przypadkami.

Do takich osób należała także pani pułkownik. Jej ciało ułożono w pozycji leżącej, okryto szczelnie kocem, wcześniej zdejmując z niej cały sprzęt do manewru.

Kiedy kładli kobietę, z ostrożnością, aby nie wywołać w niej większego bólu w kręgosłupie, stanął nad nią wysoki mężczyzna, lecz bez swoich szkieł Hanji nie była w stanie dojrzeć twarzy. Widziała ciemną plamę, czuła że prawdopodobnie to człowiek, którego bardzo dobrze zna.

Hanna podeszła bliżej, pokazując wolne miejsce, na którym mógłby usiąść, aby z nią porozmawiać. Mężczyzna tak uczynił, po czym, ku zaskoczeniu obu sióstr, chwycił pułkownik za dłoń.

- Cieszę się, że jesteś cała. - Tembr głosu zadrżał na początku, sprawiając że wypowiedź zabrzmiała niepewnie. Jednak kobieta wszędzie poznałaby ten głos. Przełknęła ślinę, a jej gałki oczne skupily się na nieostrej sylwetce. Dostrzegła jednak odznaczającą się intensywnością zieloną kurtkę. Zdołała się uśmiechnąć, zaś spoczywająca w jego dłoni dłoń nie poruszyła się ani o milimetr.  Uśmiech wpełzł na jej zaróżowioną twarz, a serce przyspieszyło, jakby chciało zaraz wyskoczyć. 

- Może zostawię was samych - westchnęła Hanna dostrzegając między tę dwójką napięcie. Pociągnęła nosem, jak niemal każdy, od kataru i opuściła powóz. Dotknęła z przyzwyczajenia dekoltu, doszukując swojego wisiorka z ametystem, ponownie zapomniawszy, że go zgubiła.

Wozy zostały momentalnie pozajmowane a wśród cierpiących skulona siedziała Christa, obejmując drżącymi zsiniałymi dłońmi nogi, z głową między kolanami, próbując... Złapać oddech. Nie liczyło się to, że kość w jej lewej nodze została złamana. To było nieważne. Informacja o losie Ymir zamknęła ją w sobie. Od płaczu czuła buchające spod warstw ubrań ciepło, jednak na zewnatrz powoli zamarzała. Obok niej leżał Jean Kirstein, na granicy snu i jawy. Nie docierały do niego fakty, a jedynie jak przez mgłę słyszał jakieś głosy, hałasy i krzyki. Nie czuł mięśni. Podano mu coś na uśmierzenie bólu, jednak on wiedział, że gdy tylko odchyli materiał i spojrzy w dół, nie zobaczy tam już swoich nóg.

" - Jak wrócimy do domu, zrobię ci gorącą kąpiel".

" - Wystarczy herbatka".

" - Kocham cię".

Tymczasem Erwin, zajety ciągłym wydawaniem rozkazów, westchnął głęboko, odczuwając na całym swoim ciele dreszcze. Pierwszy raz odkąd pamiętał trzęsły mu się zsiniałe ręce do takiego stopnia, że trudno mu było zapiąć guzik płaszcza. Te wszystkie informacje kotłowały się wewnątrz umysłu, nawiedzały jego oczy, uruchamiały wyobraźnię. Lecz teraz, kiedy po tylu tygodniach ewakuacji i ochronie społeczeństwa przyznał przed sobą, że dokonał tego co niektórym wydawało się niemożliwe, z bólem serca uświadomił sobie, że na więcej go nie stać... A przynajmniej nie samemu.

Miel jest wystarczająco związana z wojskiem, a po powrocie, z pewnością będzie mieć ręce pełne roboty. Sam potrzebowałbym... Rozmowy.

I... zastępcy. 



Kochani, tak, to koniec... 

Jak pisałam w poprzednich rozdziałach, wielu z Was może nie być do końca usatysfakcjonowanych ostatnim rozdziałem, jednak pamiętajcie że pozostał nam jeszcze epilog, który pojawi się do kilku tygodni ;) 




Za te zimowe fanarty dziekuję ninkakawainka <3 


Zachęcam do zadawania pytań odnośnie bohaterów, może jakieś małe Q&A?

Do następnego, ostatniego rozdziału! <3 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro