Jedenaście sów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Mamo! — przeraźliwy krzyk sprawił, że Irmina wypuściła z rąk pióro. To upadło na dokument, w którym dopiero co kobieta czyniła notatki. Zostawiło kilka granatowych plam na stronie, potoczyło się po biurku i upadło na podłogę przy fotelu.

Lady Vieren zerwała się z siedzenia. Łokciem strąciła kałamarz, który cudem tylko nie roztrzaskał się o dębowe deski, ale uderzył o dywan. Nie został dokładnie zamknięty – zbyt często pani dworu musiała otwierać buteleczkę – więc teraz tusz wypływał powoli na ciemnoszarą tkaninę i wnikał coraz głębiej, by stać się trwałym dowodem tej chwili.

— Matulu! — Kobieta ledwo zdążyła otworzyć drzwi, a wpadł przez nie dwunastoletni chłopiec.

Spojrzał na matkę szerokimi od przerażenia oczyma, z twarzą tak pobladłą, jakby ktoś pokrył go białą farbą. Z trudem łapał oddech i cały się trząsł, nie tylko ze zmęczenia. Bez wahania wpadł w ramiona Irminy, a z jego ust wyrwał się szloch.

— Mamo, mamusiu — szeptał urywanym głosem — co ja uczyniłem... Co ja zrobiłem — jęknął i mocniej przytulił rodzicielkę. — On mnie zabije. Zabije. — Z jego ust wyrwał się przejmujący szloch, jeden z tych, które poruszyłyby niemal każde serce.

Irmina rozejrzała się, po czym szybko odsunęła od siebie chłopca i zamknęła drzwi. Podsunęła krzesło pod klamkę tak, by nie dało się ich zbyt szybko otworzyć. Dopiero wtedy odwróciła się do syna.

— Co się stało? — zapytała miękkim tonem i delikatnie otarła łzy z twarzy syna.

Ten wziął drżący oddech, po czym zaczął tłumaczyć:

— Koń się wystraszył. To nie moja wina, przysięgam. — Patrzył na matkę błagalnie, jakby bał się, że ta nie uwierzy w jego słowa.

— Wiem, ptaszyno, wiem — odparła kobieta uspokajającym szeptem. Ścisnęła pocieszająco jego ramię. Ufała chłopcu bezgranicznie; robiłaby to nawet wtedy, gdyby wróżki mogły kłamać. Shrike nigdy nie zrobiłby czegoś takiego, nie bez ważnego powodu. Wiedział, że zawsze może powiedzieć jej prawdę, niezależnie od tego, jak przerażająca miałaby się okazać. Irmina nie wyobrażała sobie świata, w którym utraciłaby wiarę w swojego chłopca, a on w nią. Gdyby syn próbował ją okłamać, stracił zaufanie do niej, oznaczałoby to, że zawiodła. Zawiodła ostatecznie.

Shrike pokiwał głową i wziął kilka głębokich oddechów. Zacisnął palce na materiale koszuli, brudnej od ziemi i trawy.

— Ojciec się wściekł — szepnął. Wpatrywał się w dywan pod stopami, tak, jakby bał się spojrzeć na matkę. — Wiem, że nie powinienem, ale gdy mnie złapał, ja... — zamilkł i spojrzał na swoje ręce. Dopiero wtedy Irmina dostrzegła pod paznokciami chłopaka czerwone ślady. — Po prostu się broniłem — powiedział tak cicho, że kobieta ledwo go usłyszała. Nie wiedziała nawet, czy te słowa były przeznaczone dla niej.

Nie rzekła nic, tylko objęła Shrike. Odetchnęła głęboko. Wiedziała, że nastolatek postąpił słusznie. Musiał się bronić.

— Nie możesz tu zostać. — Gdy Irmina w końcu się odezwała, jej ton stał się nieznoszący sprzeciwu. Odsunęła się od syna na odległość ręki i patrzyła na niego z całkowicie obojętną miną, tak, jakby jej twarz była niczym więcej niż tylko teatralną maską.

— Matulu... — szepnął Shrike łamiącym się głosem. Policzki miał mokre od łez, oczy przerażone jak zagnane w pułapkę zwierzątko, do którego zbliżał się myśliwy.

Kobieta wiedziała, co musi sobie myśleć, w końcu był jej synem. Znała jego lęki. Bał się, że teraz nawet ona się od niego odwróciła, że przekroczył jakąś granicę i zawiódł, mimo iż starał się być jak najlepszy. Nie mógłby się bardziej mylić, ale lady Vieren zdawała sobie sprawę, że nie tak łatwo będzie wykorzenić tę niepewność. To był kolejny powód, dla którego jej ptaszek nie mógł zostać w tym dworze, niezależnie czy Vincent dożyje kolejnego tygodnia. Shrike musiał rozwinąć skrzydła, cały świat na niego czekał. Im dalej od tego okropnego miejsca, tym lepiej dla niego.

Zresztą lepiej, by nie było go tutaj, gdy ludzie króla niechybnie przybędą zbadać sprawę. Już dość przeszedł.

— Nie możesz tu zostać — powtórzyła. — Idź do parku, schowaj się tam, gdzie zwykle — kontynuowała, a maska chłodu zniknęła, zastąpiona przez niezwykłą mieszaninę zmartwienia oraz determinacji. Musiała upewnić się, że chłopakowi nie stanie się krzywda. Wiedziała już, gdzie go wyśle, gdzie jej syn zdoła się rozwijać.

Tymczasem istniało jedno miejsce, o którego istnieniu jej mąż nie miał pojęcia, takie, w którym Shrike mógłby przeczekać do rana. Jej syn znał otaczający dwór park, bardziej przypominający od wielu lat las, jak własną kieszeń, a może nawet i lepiej. Kiedy miał jakieś dziewięć lat, znalazł tam wiekową wierzbę, której gałęzie już dawno odpadły. Pozostało tylko kilka krótkich konarów, z których niczym zasłona zwisały na giętkich gałązkach zielone liście. To, co jednak wyróżniało ją najbardziej, to sposób, w jaki pień niegdyś pękł i rozszedł się na dwie części, na wysokości jakiegoś metra tworząc szczelinę, przez którą spokojnie przecisnąć mógłby się nawet dorosły człowiek. Dzięki liściastej kurtynie nijak nie dało się dostrzec tego, o ile nie zbliżyło się do drzewa wyjątkowo blisko. Nawet wtedy, gdy człowiek nie wiedział, czego szuka, zazwyczaj omijał dziurę wzrokiem, nie zauważywszy jej.

Miejsce to od lat służyło Shrike za kryjówkę i miejsce zabaw, o którym wiedziała tylko Irmina. Chłopiec trzymał tam nawet odrobinę jedzenia i stary koc, których używał, gdy planował spędzić w drzewie więcej czasu. Kobieta zdawała sobie sprawę, że czuł się tam dobrze i bezpiecznie, szczęśliwy z obcowania tak blisko z naturą. Do tego jej małżonek nigdy nie znalazł starej wierzby i nie sądziła, by zdołał to teraz zrobić. Nawet gdyby chciało mu się angażować do poszukiwań psy gończe, niewiele by to dało, bo drzewo znajdowało się po drugiej stronie przepływającego przez las strumienia, z którego pomocą łatwo zmylić trop.

— Nie wychylaj się stamtąd, za nic nie ruszaj się z miejsca, chyba że Vincent rzuci się na ciebie z bronią — pouczyła. Delikatnie pogłaskała włosy syna. — Inaczej ani drgnij. Czekaj do rana, przyjdę wtedy i powiem ci, co czynić dalej. A teraz biegnij. — Spojrzała na chłopca ze smutkiem i objęła go krótko, mocno, by dać mu, chociaż odrobinę otuchy.

Czuła, jak serce ściska jej okropny ból. Tym razem jednak nie paraliżował, nie odbierał kobiecie sił. Wręcz przeciwnie, nasycał ją determinacją.

Shrike pokiwał głową i bez zwłoki wybiegł z pokoju.

Lady Vieren rozejrzała się po pustej komnacie. Podniosła kałamarz, potem pióro. Usiadła przy biurku, z szuflady wyjęła pustą kartkę.

Zaczęła pisać.

Najdroższa Idalio...

***


Nie poczuła najmniejszego zdziwienia, gdy zaledwie dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut później drzwi jej gabinetu otworzyły się tak gwałtownie, że aż uderzyły o ścianę. Nawet się nie wzdrygnęła, gdy Vincent wpadł do pokoju. Jasne oczy miał przekrwione z wściekłości, złote włosy roztargane tak, jakby niedawno brał udział w bójce. Tym jednak, co najbardziej rzucało się w oczy, była przecinająca policzek wąska rana, z której wciąż wypływała krew. Posoka brudziła jego twarz, zbierała się w zagłębieniach wyrytych przez zmarszczki, pogłębione nie tylko przez wiek, ale i częsty grymas gniewu.

A pomyśleć, że kiedyś, te szesnaście lat temu myślała o nim jak o księciu z bajki, odważnym i przystojnym. Zresztą nie była ślepa, nadal dostrzegała w nim urodę, która sprawiała, że żony innych szlachciców posyłały jej zazdrosne spojrzenia – wysokie kości policzkowe, szeroką, mocno zarysowaną szczękę, prosty nos. Zbyt często jednak widziała, jak twarz tę wykrzywia wyraz nienawiści i pogardy, jak usta zaciskają się pod wpływem obrzydzenia, a oczy błyszczą okrucieństwem, by móc udawać, że jego widok sprawia jej nawet najmniejszą przyjemność.

Zakochała się w jego obietnicach, słodkich słówkach, które jej szeptał, w wizji idealnego świata, który by dla niej zbudował. I wierzyła, że nie kłamał, nie wtedy. Naprawdę chciał dać jej to, co najlepsze.

A jednak zło w nim okazało się silniejsze niż miłość, którą ją darzył.

Może gdyby była starsza, bardziej doświadczona, dostrzegłaby to. Ale miała tylko szesnaście lat, gdy ją zauważył, krótko po ukończeniu pierwszego etapu nauki w królewskiej akademii. Miała szesnaście lat, a on dwadzieścia sześć i imponował jej pod każdym względem. Miała szesnaście lat i wierzyła w uczucie wprost z romantycznych powieści oraz ballad, pragnęła go bardziej niż czegokolwiek innego. Była naiwna. Była niewinna. Była dzieckiem. Dzieckiem gotowym oddać się w całości temu, kto złoży jej najsłodsze obietnice.

Może gdyby znała go dłużej... Ale nie widziała go codziennie, tylko co kilka tygodni, przez kilka godzin, czasem dni. W sprzyjających okolicznościach. Skąd miała wiedzieć, jak zachowa się, gdy los rzuci mu pod nogi kłody? W obliczu tragedii? Nie sprawdziła tego, nie wiedziała i zawsze będzie miała to sobie za złe. Do końca życia będzie żałować tego, jakich wyborów dokonała, tego, co poświęciła, na co skazała nie tylko siebie, ale i innych.

Zawsze będzie opłakiwać tę naiwną dziewczynę, która pokochała czystą miłością, bez najmniejszego zwątpienia.

— Ile jeszcze razy mam ci powtarzać, że masz pukać? — rzuciła obojętnie, wracając do przeglądania dokumentów. Znów wypełniała księgi rachunkowe, nie chciała bowiem, by Vincent dostrzegł któryś z listów, które zdążyła napisać. — Brudzisz mi podłogę.

Nie chciała zresztą na niego patrzeć. Nie chciała widzieć, w jakiego potwora przemienił się jej mąż.

Wiedziała, że cierpiał. Że nigdy nie pogodził się ze śmiercią ich syna. Że wierzył, iż ten został porwany. Czasem zastanawiała się, jak postąpiłaby, gdyby nie widziała martwego ciała jej pierworodnego, tej pustej skorupki, w której przestało tlić się życie. Gdyby mogła żyć tym samym złudzeniem, co Vincent. Wiedziała jednak, że nic nie usprawiedliwiało jego nienawiści do niewinnego dziecka, które przecież zostało porzucone, niechciane przez własną rodzinę. Może w oczach innych ludzi owszem – w końcu wychowywali się w świecie, w którym Odmieńca powinno się pozbyć jak najszybciej – jednak nie w jej. Żadna istota nie zasługiwała na taki los. Na to, by wyżywać się na niej za to, że żyje.

I chociaż jej mąż robił tylko to, czego uczono każdego z nich w młodości, nie potrafiła mu tego wybaczyć.

Gdyby to ją skrzywdził, zrobiłaby to. Byłaby głupia i zrobiłaby to, nawet gdyby cierpiała.

Jednak nie potrafiła zignorować tego, że przez tyle lat próbował zabić jej dziecko. Że znowu chciał to zrobić. Że sprawił mu tyle bólu. Tej biednej, niewinnej ptaszynie, która nigdy nie zrobiła nic złego.

Nawet jeśli nie potrafił go pokochać, powinien przynajmniej uszanować jej decyzję.

— Gdzie on jest? — Gdy Vincent się odezwał, jego głos brzmiał niemal jak warczenie. Bardziej pasował do zwierzęcia niż człowieka, a jednocześnie zdawał się idealnie na miejscu. Tak, jakby w jej mężu niewiele już zostało człowieczeństwa.

— Kto? — zapytała w odpowiedzi Irmina wciąż tym samym, spokojnym głosem. Wpatrywała się w kartkę przed sobą. Inaczej zaczęłaby krzyczeć. Lub płakać. Nie była pewna.

Niezależnie od tego, musiała pozostać spokojna.

— Odmieniec — wycedził Vincent. Z trzaskiem zamknął drzwi, a jego kroki brzmiały niczym uderzenia.

— Nie wiem — odparła krótko Irmina. Uniosła głowę, wzrok utkwiła w ścianie za głową męża. — Czy nie było go z tobą?

Chociaż Irmina wolałaby, aby Vincent nie zbliżał się do jej syna, wiedziała, że nie może całkowicie temu zapobiec. Nikt poza mieszkańcami dworu nie wiedział, że ich pierworodny umarł, a na jego miejscu trzymają wróżkę. Shrike musiał uczyć się wszystkiego tego, co studiowałby ich ludzki dziedzic, a to oznaczało, że nie dało się go całkowicie odseparować od lorda Vieren. Zazwyczaj towarzyszył im jednak ktoś, kto pilnował, by nie doszło do konfliktu. Dlaczego tym razem nikt tego nie zrobił? A może służba nie dała rady zapobiec kłótni?

— Obiecałeś, że go nie skrzywdzisz — dodała z wyraźną dezaprobatą. Wstała i podeszła do mężczyzny. Pozwoliła, by część jej złości pojawiła się na twarzy. Gdyby teraz nagle zachowywała się jak sopel lodu, Vincent mógłby nabrać podejrzeń.

— Zrobił to pierwszy. — Zimna nienawiść w głosie jej męża przerażała Irminę bardziej niż jakakolwiek wściekłość, którą wybuchał wcześniej. Jednocześnie jednak to tylko zwiększało jej determinację. — Myślisz, że pozwolę tej potworności robić, co zechce? Atakować mnie?! — wrzasnął, wskazując dłonią ranę na twarzy.

— A w jaki sposób niby cię zaatakował? — wycedziła w odpowiedzi kobieta, gotowa bronić syna, choć wiedziała, że na niewiele się to zda.

— Oślepłaś?! — Krzyk Vincenta był tak głośny, że Irmina mimowolnie zadrżała.

To sprawiło, że mężczyzna natychmiast zamilkł, a w jego oczach pojawiło się coś, co przypominało wyrzuty sumienia. Zmiękczył wyraz twarzy, przez co wyglądał niemal tak, jak kiedyś, nim złość wyryła w jego twarzy jeszcze więcej zmarszczek niż starość, a okrucieństwo zmieniło ją w zimną maskę. — Wybacz kochanie, nie chciałem na ciebie krzyczeć... — Wyciągnął rękę i dotknął barku żony, jednak ta natychmiast się odsunęła.

— Zostaw mnie.

— Minia... — powiedział delikatnie, wyraźnie chcąc ugłaskać nieco małżonkę.

Jak on śmiał?! Jak śmiał zachowywać się tak, jakby nic się nie stało?

— Obiecałeś.

Vincent westchnął, a na jego twarzy pojawiła się irytacja.

— Naprawdę znowu chcesz się o to kłócić?! — warknął. — Irmina, do cholery! Mam zamiar skończyć to raz na zawsze — ogłosił zimnym tonem i ruszył w stronę drzwi.

— Nie waż się — warknęła Irmina w ślad za nim.

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie.

— Dość już to tolerowałem! Nie pozwolę, by ten potwór wymordował nas wszystkich we śnie.

— Jedynym potworem tutaj jesteś ty!

W komnacie zapadła nagła cisza, przerywana jedynie gwałtownymi oddechami. Patrzyli sobie w oczy, oboje wściekli, niemający zamiaru odpuścić.

— Ja próbuję tylko zapewnić nam bezpieczeństwo — powiedział w końcu Vincent delikatnie, patrząc na żonę tak, jakby była niespełna rozumu. — Niedługo wszystko wróci do normy. Może nawet odzyskamy naszego syna. Wrócę do jutra.

Wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.

Irmina syknęła przez zęby. Wyjęła z szuflady oba listy, a potem, spod stosów papierów, długi, solidny sztylet, który kupiła jakiś czas wcześniej.

Najpierw musiała wysłać gońców, którzy zawieźliby korespondencję do odpowiednich osób.

Potem poczeka na Vincenta.

Czas to skończyć. Nie miała już w końcu nic do stracenia.

***

Nim Vincent dotarł do rosnącego przy dworze parku, słońce skryło się za horyzontem, a jego czerwony blask ustąpił miejsca przytłaczającej czerni. Już sam zachód nie napawał optymizmem – tak szkarłatny, jakby Męstwo stoczyło zażarty bój na nieboskłonie z innymi bóstwami, a teraz, zwycięskie, odchodziło poza granice świata, by opatrzyć swe rany, z pokrytą posoką okrągłą tarczą w dłoni. Jednakże ta noc okazała się gorsza nawet od niego – tak ciemna, jakby ktoś schował okolicę w szczelnej skrzyni, a potem ją zatrzasnął.

Mężczyzna przez chwilę myślał, czy aby mądrzejszym rozwiązaniem nie byłoby zrobienie sobie postoju, przynajmniej do czasu, aż niebo zajdzie zwiastującą kolejny poranek szarością, w której dałoby się bezpiecznie podróżować. Jednak od bezpiecznego dworu z huczącymi ogniem kominkami dzieliło go już nie więcej niż dziesięć kilometrów.

Owinął się podszytą futrem peleryną i pognał konia. Zacisnął mocniej dłonie na wodzach, gdy wjechał do parku. Powstał on setki lat temu i przypominał bardziej las niźli czyjąś prywatną własność, w dodatku otaczającą dwór bogatego lorda. Jednak Vincent na co dzień doceniał tę dzikość – kochał polować w gęstwinie na jelenie czy lisy, których futrem obdarowywał swą małżonkę. I chociaż Irmina od lat coraz bardziej się od niego oddalała, z niezrozumiałego powodu zapatrzona w tę poczwarę, którą nazwała własnym dzieckiem, teraz gdy stworzenie znikło z ich domostwa, znów mogli tworzyć szczęśliwą, spokojną rodzinę.

Prawda?

Na pewno nie będzie się na niego gniewała zbyt długo – Odmieniec sam uciekł. Vincent nic mu nie zrobił. Może, teraz gdy opuścił ich dom, przejrzy na oczy? Nawet jeśli nie, powinna docenić, że mężczyzna nie skrzywdził stwora. Owszem, gdy zorientował się, że ten umknął, ruszył w pogoń, żądny zemsty na potworze, jednak nie zdołał go odnaleźć.

Lord mimowolnie dotknął rany na policzku. Przestała już krwawić, jednak nadal pulsowała nieprzyjemnym, głuchym bólem, który sprawiał, że Vincent miał ochotę rozerwać bachora na strzępy. Gdyby tylko zdołał go dorwać...

Ale cóż, jak mawiano, nie ma tego złego... Irmina na pewno uspokoi się nieco, gdy dowie się, że nie złapał stwora. Może nawet ten dziwny czar, który Odmieniec najwyraźniej na nią rzucił, również prysł i kobieta zaczęła już myśleć racjonalnie? Naprawdę miał taką nadzieję, trochę za nią tęsknił. Nawet jeżeli czuł czasem przemożną chęć uduszenia jej lub przynajmniej walnięcia za to, jak zacięcie broniła mieszkającego pod ich dachem stworzenia.

Vincent skulił się odrobinkę w siodle na widok spowitego mrokiem lasu. Wąska, kręta ścieżka była niemalże niewidoczna – nawet jeśli księżyc błyszczał tej nocy na niebie, jego słabe światło nie przenikało gęstego baldachimu liści, sprawiającego wrażenie grubej, ciężkiej tkaniny. Gałęzie oraz pnie wiekowych drzew powyginały się w groteskowy sposób, tak, jakby rośliny próbowały za wszelką cenę sięgnąć lorda i pochwycić go w szorstkie szpony. I chociaż mężczyzna wiedział, że to tylko złudzenie, wynik jego i tak nadszarpniętych tego dnia nerwów, nie mógł wyzbyć się wrażenia, że natura łypie na niego nieprzychylnym okiem.

Chciał przyspieszyć konia, jednak wiedział, że jeśli to robi, wierzchowiec niechybnie potknie się na nierównej ścieżynie. Na to nie mógł sobie pozwolić.

Wziął głęboki oddech.

Powietrze przeszył niespodziewany dźwięk, jakby wraz z zachodem słońca zbudziły się demony, nawołujące teraz do polowania. Wysoki, nieco głuchy.

Vincent zadrżał.

Zaraz jednak zganił się w myślach. Przecież to była tylko sowa! Rozejrzał się i rzeczywiście na jednym z drzew ujrzał dużego ptaka, którego żółte oczy zdawały się patrzeć na mężczyznę spod pierzastych brwi.

W odpowiedzi rozległo się kolejne pohukiwanie. Dołączył do niego szum skrzydeł.

Koń wydał zaniepokojony dźwięk.

Lord zgrzytnął zębami z irytacją i zwolnił. Teraz gdy się rozejrzał, wszędzie na gałęziach dostrzegał sowy. Jedna, dwie... dziesięć. Dziesięć groźnych par oczu.

Przeszło mu przez myśl, że wróżki nosiły imiona ptaków.

Przeklęte wróżki.

Chociaż nie, to głupota. Co te potwory robiłyby w jego parku? Przecież nie skrzywdził dzieciaka. Zresztą porzuciły go. Nie przejmowały się nim.

To na pewno były zwyczajne sowy.

Dziesięć całkowicie zwyczajnych sów, które lada chwila ruszą na nocne łowy.

Dziesięć omenów śmierci, szepnął złośliwy głos w jego głowie.

Durne gadanie. To tylko ptaki. Jak ptaki mogłyby przepowiedzieć zgon?

Vincent westchnął i owinął się mocniej płaszczem, gdy wiatr tchnął zimnym oddechem w jego kark. Pragnął wrócić już do domu, schronić się w bezpiecznych murach, gdzie czekał na niego ciepły, jasny ogień w palenisku, tak odmienny od wszechobecnej ciemności i chłodu. Z dala od tego dziwnego parku, który przemieniał się w las. Z dala od patrzących na niego zbyt uważnie sów.

Sów, które nawet nie drgnęły.

— Vincent? — Rozległ się niespodziewanie cichy, nieco niepewny głos.

Lord drgnął zaskoczony i natychmiast spojrzał w stronę dźwięku.

Tam, wśród powyginanych dziwacznie drzew, okryta ozdobionym brązowawymi piórami płaszczem, stała jego żona. Czarne włosy, w które wkradło się kilka siwych kosmyków, lekko poruszały się przeczesywane przez delikatne dłonie wiatru. Ciemne oczy zdawały się w nocnym mroku przepaściami bez dna. Vincent już kiedyś w nie wpadł. Do tej pory nie odnalazł wyjścia.

Nad ich głowami ponownie zahuczała sowa.

— Irmina? — wyszeptał mężczyzna, bojąc się naruszyć tę dziwną, pełną nagłego napięcia atmosferę. Zeskoczył z konia i podszedł do ukochanej. Nie rozumiał, co tutaj robiła, w tym mroku, w środku lasu.

Kobieta zrobiła krok ku niemu, a pióra cicho zaszeleściły.

— Znalazłeś go? — zapytała tylko dziwnym tonem, którego nigdy u niej nie słyszał. Jej piękna twarz pozostawała całkowicie nieczytelna.

Nie wiedząc czemu, Vincent ponownie skierował wzrok na sowy. Niespodziewanie odczuł wrażenie, że ptaki na coś czekają.

— Nie — odparł krótko, z irytacją, gdy znów poczuł ból w ranie. Gdyby tylko dorwał tego stwora w swoje ręce...

Irmina odetchnęła z czymś, co nieprzyjemnie przypominało jej mężowi ulgę. Podeszła jeszcze bliżej i ostrożnie dotknęła policzka mężczyzny. Jej szczupłe, miękkie palce musnęły brzegi szramy.

Nagle Vincent jęknął. Jego brzuch przeszył gwałtowny, ostry ból. Skulił się i spojrzał w dół.

Z jego tuniki wystawała rękojeść sztyletu.

Ból był coraz dotkliwszy. Lord potknął się do tyłu i osunął na ziemię po pniu drzewa, zbyt dobrze świadomy chropowatej kory szarpiącej jego płaszcz i ocierającej plecy. W oczach mężczyzny stanęły łzy, gdy z coraz większym trudem łapał świszczące oddechy. Ścisnął broń. Zacisnął zęby. Nie wiedział, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać, świat dookoła już robił się niewyraźny. Nie rozumiał. Czemu? Czemu?!

Roztrzaskane serce bolało bardziej niż ostrze w trzewiach.

Uniósł wzrok. W górze, na gałęzi nad nim siedziały sowy. Jedna, dwie, trzy... dziesięć.

Skierował oczy ku żonie. Pióra w płaszczu pokryły szkarłatne krople. Patrzyła wprost na niego, bez żadnej emocji na twarzy.

Nagle Vincent ostatkiem przytomnych myśli przypomniał sobie, jak kiedyś jeden z jego gwardzistów nieumyślnie podszedł do gniazda sów, w którym kryły się pisklęta. Ich matka nie zniosła tego dobrze. Rzuciła się na niego. Poraniła mu szponami całą twarz. Wydziobała oczy.

Sowy zawsze zaciekle broniły swych piskląt.

W górze pohukiwało dziesięć zwiastunów śmierci.

Jedenasta sowa wciąż wpatrywała się w niego ciemnymi oczyma, w których zakochał się przed szesnastu laty.

Teraz już rozumiał.

Do bólu dołączyła rezygnacja.

Potem nie czuł już nic.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro