Matka wróżki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— To nasz syn! — Rozległo się po raz kolejny w ciągu kilku ostatnich miesięcy.

Lady Irmina Vieren przyciskała do piersi zawiniątko, które po chwili dało się rozpoznać jako śpiące spokojnie niemowlę. Stała przy oknie, kilka kroków od kołyski. Jej gęste, czarne włosy opadały na ramiona i spływały lśniącymi pasmami w dół pleców, a ciemne oczy błyszczały determinacją. Piękną twarz wykrzywiał grymas gniewu.

— To Odmieniec! — wrzasnął jej mąż, Vincent, a stojące na jednym z regałów bibeloty aż zawibrowały. — To nie jest nasze dziecko! Porwali je i podrzucili to… to… coś!

A pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, iż ich życie w końcu stanie się całkowicie szczęśliwe. Gdy Irmina po latach starań w końcu zaszła w ciążę, małżonkowie nie posiadali się ze szczęścia. Oto w końcu, po tak długim czasie, doczekają się potomka! I chociaż oboje mieli nadzieję na syna, który łatwiej niż córka mógłby przejąć majątek po ich śmierci, cieszyli się, że w ogóle doszło do takiego cudu. 

Tyle starań… Wydawało się, że będzie dobrze. Ciąża przebiegała tak gładko, że nawet uzdrowiciele nie mogli się nadziwić. Stary Roger, który zajmował się rodziną Vieren od lat, przecierał oczy ze zdumienia. Wszak matka Vincenta oraz jej siostry znacznie gorzej przechodziły ten niezwykły czas, gdy w ich łonie rozkwitało nowe życie.

Dopiero poród sprawił, że dotychczas radośni i spokojni lekarze stracili powód do szczęścia. Wrzaski bólu odbijały się echem w murach rezydencji, spłoszyły siedzące w gałęziach drzew przy oknach ptaki. Tylko kilka wróbli oraz wron pozostało nieruchomych na swych posterunkach, z których słuchały uważnie każdego, nawet najcichszego dźwięku. 

Służba z przestrachem spoglądała w stronę komnaty, w której wokół rodzącej zebrali się wezwani przez lorda uzdrowiciele. Sam Vincent chodził w koło przed drzwiami sali, niesiony stresem, jakiego nigdy wcześniej nie czuł. Najgorsze były niewiedza oraz bezradność. Nie tylko nie potrafił pomóc, ale i nie miał pojęcia, co dzieje się z jego żoną i dzieckiem. 

Z przerażeniem pomyślał wtedy, że nawet nie mógłby się pożegnać z Irminą, gdyby umarła. A przecież obiecał jej życie jak z bajki, idealne, bezpieczne i szczęśliwe. Długie lata w dostatku i spokoju, spędzone u jego boku. Tyle się starał, tyle przysięgał, a okrutny los w każdej chwili mógł wyrwać mu to wszystko z rąk. Uczynić go krzywokrzysiężcą.

Pragnął. Pragnął teraz tylko, by Irmina przeżyła. By mógł ją wziąć w ramiona, poczuć znajomy ciężar drobnego ciała kobiety. Miękkość jej warg. Chłód dłoni, które zawsze były odrobinkę zbyt zimne. Pragnął tylko tej jednej szansy. Szansy, by dać jej to, co obiecał. Nie mógł jej stracić. Nie po tym, jak zmarnował lata na marzeniach, nim odważył się uczynić je rzeczywistością i poprosić kobietę o rękę. 

Bogowie wysłuchali jego prośby. Choć lady Vieren pozostawała przez wiele dni w złym stanie i nie mogła nawet usiąść, przetrwała poród. Uzdrowiciele jednak orzekli wtedy zgodnie, że drugi raz nie uda jej się już wymknąć z objęć śmierci. Nie, to dziecko było pierwszym i ostatnim, które narodziło się z jej łona. Kolejne nie przyniosłoby niczego poza podwójną tragedią. 

Spełniło się też marzenie pary, bo tego okropnego dnia, który już na zawsze pozostał w pamięci każdej duszy w dworze, na świat przyszedł chłopiec. Mały lord Scipione Vieren, nazwany po ojcu Irminy, który zmarł, nim zdołał ujrzeć córkę w ślubnej zieleni. 

Uzdrowiciele jednak wiedzieli. Ludzie szeptali. Nikt nie miał złudzeń. Chłopiec był słaby. Zbyt słaby. Tylko dni dzieliły go od opuszczenia rodziny, której nie zdążył naprawdę poznać, lecz która pokochała go już całymi sercami. Cichy, blady, maleńki… nawet Irmina w głębi duszy czuła, że będzie musiała niedługo wypuścić umiłowane dziecko z ramion raz na zawsze, choć nie potrafiła wyobrazić sobie dnia, w którym, zamiast przytulić go do piersi, spojrzy na pustą kołyskę. 

Wiedziała, że to w końcu nadejdzie. Czuła. 

Był środek nocy, gdy nagłe uczucie pustki wyrwało ją ze snu. Delikatnie wyswobodziła się z uścisku męża i podeszła do łóżeczka, w którym wieczorem ułożyła do snu Scipione. Był taki spokojny. Biały. Maleńka rzeźba pozbawiona życia.

Nie potrafiła nawet naprawdę zapłakać. Nie, gdy obok tak spokojnie spał Vincent, nieświadomy, że ich marzenie wydarto im właśnie z rąk. Nie, gdy chłopiec wyglądał niemal tak, jakby jedynie spał. 

Takie rzeczy się zdarzały. Dzieci umierały. Wiedziała o tym. 

Więc dlaczego to tak bolało?

Odwróciła wzrok od kołyski, nie mogąc już znieść dłużej tego widoku. Łzy spływały jej po policzkach, gdy w ciszy opłakiwała dziecko, któremu zdążyła dać tylko krótkie, bolesne życie. 

Za oknem krzyknął paw.

Irmina spojrzała przez szybę. Ptak stał na trawniku przed domem, zdawał się patrzeć wprost na nią. Biały ogon poruszał się lekko na wietrze, rozstawiony niczym wachlarz bóstwa Miłości. 

Dopiero kolejnego ranka kobieta przypomniała sobie, że przecież nie mieli białych pawi.

— Nasz syn nie żyje! — krzyknęła. Te słowa także padały w ciągu ostatnich miesięcy niezwykle często. Irmina wiedziała. Pożegnała swoje dziecko. Vincent nie chciał jej uwierzyć. Wolał trzymać się nadziei, że chłopiec jest gdzieś daleko, w krainie wróżek.

To wszystko przez dziecko w jej ramionach.

Tamtej okropnej nocy, gdy ucichło echo pawiego krzyku, w pomieszczeniu rozległo się ciche kwilenie, takie, jakie wydawały tylko niemowlęta.

Lady Vieren zszokowana rzuciła się ku kołysce.

W środku zamiast jej synka leżało żywe dziecko. Patrzyło na nią nieco skośnymi, żółtymi niczym płatki słonecznika oczyma, wzrokiem tak niewinnym, że Irminę coś chwyciło za serce. Ostrożnie wzięła obsypane złotym pyłem dzieciątko i usiadła z nim obok okna. Nie bała się jego ostrych zębów i paznokci. 

Jeśli bogowie dali jej tę szansę, musiała ją wykorzystać. Straciła właśnie syna, a oto samotne dziecko podrzucono do jej domu, całkowicie bezbronne, pozbawione opieki. I choć serce nadal bolało ją na myśl o jej małym chłopczyku, który zniknął, tak, jakby pani noc zabrała go w niebo i zmieniła w jedną z gwiazd, wiedziała, że nie może tak po prostu zignorować przybyłego nagle malucha. 

Irmina nie była głupia. Wiedziała, czyje niemowlę trzyma w ramionach. To była wróżka. Wróżka, której pobratymcy zabrali jej syna. 

Ale przede wszystkim było to niewinne dziecko, które musiała teraz wychować tak, jak swoje własne. Tak, jak te, które straciła. To, co czuła, nie było jeszcze uczuciem matki, która tuliła ukochanego potomka. To instynkt, który kierował każdym mającym wystarczająco empatii – instynkt nakazujący chronić bezbronne dziecię. 

— Nasz syn był chory — powtarzała po raz setny. — Nie przeżył. Nie słyszałeś, co mówił uzdrowiciel? Powinniśmy być wdzięczni, że dostaliśmy dziecko! Że dano nam taką łaskę! — ściszyła nieco głos, by nie obudzić maleństwa, które wtuliło się w jej pierś w poszukiwaniu ciepła oraz bezpieczeństwa. Skierowała na nie wzrok, a jej twarz zmiękła nieco. 

Nadal opłakiwała w głębi duszy dziecko, które straciła. To jednak kochała bardziej, niż kogokolwiek innego na tym świecie. Jej mały chłopiec. Dar od losu. Nieważne, że nie był jej. Że nie był nawet człowiekiem. 

— Zabrali nasze dziecko!

— To jest nasze dziecko! — Irminie przeszło przez myśl, że brała udział w jakiejś absurdalnej sztuce, którą wystawiała po raz tysięczny tej samej widowni. Doskonale wiedziała, jak przebiegnie ta rozmowa. Nigdy nic się w niej nie zmieniało. 

— Nie, to jakiś potwór!

Gdy Vincent ujrzał swą żonę i dziecko, nie widział w nim tego, co ona. Dostrzegł spiczaste uszy. Upstrzone złotem policzki. 

Nie słuchał.

Gdyby Irmina nie przycisnęła niemowlęcia bliżej, wyrwałby je z jej rąk. 

Wyrzucił przez okno. 

Wrzucił do żelaznej skrzyni.

Nie wahałby się. 

Bo Vincent nienawidził wróżek. Wiedział, że porwały jego dziecko. Oszukały jego żonę. Podrzuciły im pasożyta, którego trzeba było się jak najszybciej pozbyć.

I tylko przez miłość do żony tego nie zrobił. 

Nie wybaczyłaby mu. Nie, kiedy tuliła wróżkowe dziecię do piersi, gotowa walczyć z każdym, kto spróbowałby je skrzywdzić. 

— To mój syn — powiedziała Irmina tonem nieznoszącym dyskusji. Odwróciła się ku oknu, za którym nie dało się dostrzec nic poza ciemnością. 

Dochodziła północ i kobieta zazwyczaj spała o tej porze, jednak obudziła się, gdy tylko usłyszała cichy jęk niemowlęcia. Niestety jej mąż wrócił wtedy do komnaty po kolejnym wieczorze spędzonym na przeglądaniu ksiąg finansowych i znowu wdali się w kłótnię, która za każdym razem kończyła się tak samo. A może to i dobrze? Przynajmniej wiedziała, jak przebiegnie ta noc. Była gotowa. Teraz Vincent wściekle odwróci się, weźmie łyk wina ze stojącego przy łóżku stolika, a potem położy się i zacznie złorzeczyć pod nosem do czasu, aż zapadnie w głęboki sen. 

A ona będzie czekać tak długo, aż zyska pewność, że naprawdę zasnął. Dopiero wtedy odważy się odłożyć dziecko do kołyski i zapaść w lekki sen, gotowa na zerwanie się z łóżka w każdej chwili. Nie mogła pozwolić sobie na to, by choć na moment stracić czujność. Chociaż zazwyczaj wstawała wcześniej niż Vincent, nie chciała ryzykować.

To bolało. To tak bardzo bolało.

Kochała go. Jak mogłaby nie? Był taki miły, ujmujący. Przynosił jej idealnie dobrane kwiaty, które zawsze mówiły o miłości i nadziei. Trzymał delikatnie i patrzył z takim wyrazem twarzy, jakby miał do czynienia nie ze zwykłą śmiertelniczką, a odzianą w ludzką powłokę gwiazdą. Rozmawiał całymi godzinami, naprawdę zafascynowany tym, co mówiła, zabierał na konne przejażdżki.

Ale jeszcze bardziej pokochała swoją małą ptaszynę, która spała spokojnie w jej objęciach, tak ufna i nieświadoma nienawiści, którą obdarzył ją pan domu.

Bała się, że pewnego dnia przyjdzie jej wybrać. Nie dadzą jej wyboru. 

Miała tylko nadzieję, że gdy do tego dojdzie, będzie pewna decyzji.

***

Przyjęło się, że dzieci podrzucone przez wróżki były gorsze niż te ludzkie. Zawsze miały cierpieć na jakieś ubytki, zarówno fizyczne, jak i te psychiczne, sprawiające, że rozwijały się znacznie wolniej niż ich rówieśnicy. Często nawet nie mówiły, a jedynymi dźwiękami, które wychodziły z ich ust, były jęki i przerażające do głębi szlochy, wycie podobne do dzikich zwierząt, a nie rozumnych istot. Patrzyły na śmiertelny świat pustymi oczyma, niezdolne wykonać nawet najprostszych czynności potrzebnych do przeżycia. Czasem niewiele różniły się od roślin, tyle że w przeciwieństwie do tych nigdy nie rozkwitały. 

Scipione mówił.

Dużo.

Mówił, śmiał się i śpiewał proste piosenki opisujące to, co właśnie widział. Biegał po ogrodach otaczających dwór, wspinał się na drzewa w parku, a zwierzęta śledziły go niemal na każdym kroku. Jego słowom towarzyszył świergot ptaków. Podbiegał do siedzącej na ławce przy krzewie cisu Irminy i klękał u jej stóp, z zarumienioną twarzyczką opartą o uda kobiety. Jego blada skóra zawsze kontrastowała z ciemnymi barwami sukni, nawet gdy słońce nadało cerze chłopca zdrowej złocistości. Z szerokim, szczerbatym uśmiechem wręczał jej małe bukiety polnych kwiatów i opowiadał o tym, co widział podczas zabawy. Czasem śpiewał najsłodsze, naiwne piosenki, jakie tylko dzieci potrafiły wymyślać.

Miał teraz siedem lat i zdaniem lady Vieren nawet mimo warstwy zaklęcia przypominał nieuchwytnego leśnego ducha. Choć ukryty w prostej bransoletce urok, który jej mąż pewnego dnia pełnym pogardy gestem rzucił na biurko, chował wszystkie nieludzkie cechy dziecka, malec wciąż wyróżniał się spośród rówieśników. Zawsze wydawał się bardziej świadomy, spostrzegawczy tam, gdzie inne dzieci pozostawały jeszcze w błogiej nieświadomości. Wszędzie było go pełno, przez co służba nie dawała rady nadążyć za chłopcem, by nie zrobił sobie krzywdy. Zresztą zawsze wychodził cało z sytuacji, w której ktoś inny skończyłby poważnie ranny. Nieważne, z jak wysokiej gałęzi zeskoczył, nigdy nie złamał nogi. Przeziębienie nie imało się go nawet wtedy, gdy wybiegał w zimę bez czapki i szalika. Kiedy przypadkiem skaleczył się w rękę, rozcięcie wyleczyło się niezwykle szybko i nie pozostawiło nawet śladu. 

I choć Irmina wiedziała, że wróżki są praktycznie nieśmiertelne, nie sprawiało to, że bała się mniej.

A co, gdyby pewnego dnia dotknął żelaza? 

Albo, co gorsza, ktoś by go na nie pchnął?

Miała nadzieję, że Vincent z czasem rozgrzeje się w stosunku do dziecka i nawet jeśli nie pokocha go tak, jak swego pierworodnego, zacznie je przynajmniej tolerować. Z każdym jednak rokiem odnosiła wrażenie, że jej mąż nienawidzi Scipione coraz bardziej. Oskarżał go o to, że zabrał miejsce ich prawdziwego synka. Tak, jakby niemowlę mogło być winne tego, gdzie je porzucono.

Irmina już dawno wyprowadziła się do własnych komnat. Przeniosła też dziecko do pokoju tuż obok siebie, tak, by móc jak najszybciej do niego dotrzeć w razie potrzeby. Bała się ryzykować. Nie mogła już zaufać mężowi.

A każdy wiedział, że bez zaufania nie dało się zbudować prawdziwej relacji. Nawet najgorętsza miłość umierała, gdy grunt, na którym rosła, przesiąkał zwątpieniem.

Czasem Irmina nie zdołała zareagować na czas. Mimo wszystko była panią dworu, miała swe obowiązki, które musiała wypełnić. Czasem z przerażeniem odkrywała na ciele syna siniaki, które jeszcze nie zdążyły zniknąć, zbyt mocne, by dało się je uznać za wynik zabawy. 

Czasami jedyne, co mogła zrobić, to wysłać kolejne pieniądze do swej siostry, by ta przechowała je na czarną godzinę. Nie wiedziała, czemu jeszcze nie zabrała dziecka i nie wyjechała.

Może to dlatego, że ludzie szeptali. Że miała obowiązki wobec ludu.

Mimo to odwiedzała rodziców i siostrę tak często, jak się dało. Zawsze brała ze sobą Scipione i patrzyła z bólem w sercu, jak chłopiec radośnie biega po ziemiach jej krewnych, choć przez chwilę bez widma śmierci unoszącym się nad nim.

Niektórzy twierdzili, że prawdziwym przeciwieństwem miłości była obojętność. 

Irmina nie mogła się zgodzić. 

Dla niej była to klasyczna nienawiść, która nie tyle płonęła, ile z każdym miesiącem wsiąkała coraz bardziej pod skórę, przenikała do krwi i wraz z nią płynęła w żyłach. Sączyła się do serca i umysłu.

Nienawiść, która bolała tym bardziej, że gdzieś w głębi wciąż kochała. 

Choć może nie tyle kochała, ile czuła sentyment. 

Sentyment do dawnych dni i tęsknotę za tym, czego zdołała posmakować, a co utraciła bezpowrotnie. 

Nigdy jednak nie żałowała.

***

Gdy Scipione miał osiem lat, pierwszy raz spotkał inną wróżkę. 

Szedł z mamą na spacer do pobliskiego miasteczka. Dzień był pogodny, słońce przyjemnie ogrzewało skórę, a lekki wietrzyk dawał potrzebne ukojenie w upale. Trakt nieco kurzył się pod ich stopami, gdy stawiali kolejne kroki, ale ani chłopiec, ani Irmina nie przejmowali się tą lekką niedogodnością. Kobieta wyjątkowo miała na sobie jasną suknię – kremową, na której kurz pozostawał praktycznie niewidoczny. Czarne włosy skryła pod białą chustą, na brzegach pokrytą drobnym, srebrnym haftem. 

Nie powiedziała Scipione, po co idą do miasteczka, w dodatku sami i pieszo, zamiast jechać konno w towarzystwie gwardzisty oraz służącej. Chłopca jednak nie martwiło to ani trochę – tak dawno nie był poza dworem, cieszył się, że w końcu może wyjść, w dodatku z mamą. Zawsze była taka cierpliwa, nie denerwowała się nawet wtedy, gdy po raz dziesiąty przystawał, by przyjrzeć się jakiemuś kwiatowi czy chmurze, która przyjęła niezwykły kształt. Z cierpliwością słuchała pytań dziecka i starała się na nie odpowiedzieć. A co najważniejsze, z każdym kolejnym krokiem jej oczy wydawały się ośmiolatkowi coraz mniej smutne. Była piękna, tak, jakby wyszła z ilustracji w księdze z baśniami.

Pierwsze zabudowania pojawiły się już w zasięgu wzroku, gdy do uszu chłopca doszedł jęk.

— Matulu? — Spojrzał na kobietę, która przystanęła i rozejrzała się dookoła. 

— Cii, ptaszyno — mruknęła Irmina. Ruszyła powoli w stronę lasu. Cały czas trzymała dłoń syna i pocierała palcem jej wierzch w uspokajający sposób. 

Spomiędzy drzew dobiegł ich kolejny jęk.

Lady Vieren stanęła na skraju puszczy i wzięła głęboki oddech.

— Pomóc? — zawołała. 

Przez chwilę nie odpowiadało jej nic poza ciszą.

— Byłbym wdzięczny — rozległ się w końcu słaby, przepełniony cierpieniem głos, w którym brzmiało echo szumu leśnego strumienia. 

Irmina wzięła głęboki oddech, uniosła wolną ręką przód sukni, po czym bez wahania wkroczyła między drzewa. Scipione potruchtał za nią, nieco zaniepokojony tym wszystkim. Osoba w lesie wydawała się bardzo zraniona. Bał się tego. Co, jeśli to, co ją skrzywdziło, nadal tam było? 

— Spokojnie, ptaszyno — mruknęła jego matka kojącym głosem. — Wszystko będzie dobrze. 

Po kilkudziesięciu krokach dostrzegli pod jednym z krzewów wysoką, szczupłą postać, która bezskutecznie próbowała się podnieść z ziemi. Leżała na ziemi i dyszała ciężko; , po jej twarzy spłynęło kilka łez. Wyglądała na mężczyznę, mającego może dwadzieścia lat, z nieco skośnymi, pomarańczowymi oczyma i długimi, złotymi włosami, spomiędzy których wystawały łabędzie pióra. Na jego niezwykle przystojnej twarzy malował się grymas bólu. 

Dopiero po chwili Scipione zauważył wśród wysokich traw żelazny potrzask, który chwycił nogę mężczyzny. Zacisnął się na wysokości kostki, a ostre zęby przedarły się przez materiał buta i wbiły w skórę.

Scipione syknął współczująco, wpatrzony w czerwone od krwi leśne runo. Już samo wpadnięcie w taką pułapkę musiało sprawiać ogromne cierpienie, a do tego żelazną… Sama myśl o tym materiale wywoływała dreszcz u chłopca. Kiedyś przypadkiem dotknął go i wciąż miał w głowie echo przeraźliwego bólu. Myślał, że tak właśnie musiały czuć się czarownice, gdy w zamierzchłych czasach palono je na stosach. 

Wtedy zauważył spiczaste uszy mężczyzny. Kiedy przyjrzał się lepiej, dostrzegł na jego policzkach coś, co przypominało drobinki srebra. 

Na pewno nie był człowiekiem.

— Dobrze — odezwała się powoli Irmina. Puściła Scipione i wyciągnęła przed siebie ręce w uspokajającym geście. — Pewnie już wiesz, że masz paskudną ranę, która pogarsza się z każdą chwilą, bo żelazo, z którego zrobiono potrzask, ma kontakt z twoją skórą. Będę musiała je usunąć, a to oznacza, że trzeba otworzyć potrzask. — Powoli podchodziła coraz bliżej. — To może chwilkę potrwać i będzie boleć jak diabli. Postaraj się nie ruszać, żeby nie sprawić sobie większych uszkodzeń.

Mężczyzna obserwował ją ostrożnie, mimo wyraźnego wyczerpania gotowy bronić się w każdym momencie. Na słowa Irminy uniósł lekko brwi. 

— Wiesz, kim jestem — stwierdził ze szczerym zaskoczeniem i uśmiechnął się krzywo, mimo że drżał z bólu, a na jego czoło wstąpiły już krople potu.

— Oczywiście. — Kobieta nie uniosła głowy znad potrzasku, obok którego przyklękła na pokrytej kroplami krwi trawie. 

Scipione stanął zaraz za nią i z połączeniem współczucia oraz fascynacji przyglądał się, jak zwinnymi, silnymi palcami naciska w odpowiednich miejscach, by odblokować mechanizm. 

— I nadal mi pomagasz? — mruknął nieznajomy, tym razem brzmiąc na nieco zaintrygowanego. Zaraz jednak ciekawość ustąpiła na chwilę, gdy wrzasnął z bólu.

Potrzask ponownie się rozwarł, z zębami szkarłatnymi od krwi. 

Irmina zanuciła pocieszająco i zdjęła z głowy chustę. Wyjęła z pochwy przy pasie niewielki nóż.

— Stalowy — ogłosiła, machając od niechcenia ostrzem. Pewnym ruchem chwyciła nogę mężczyzny i wbiła nóż w materiał buta. — Nie jestem bez serca. Nie skrzywdziłeś mnie ani mojego syna, więc ja nie skrzywdzę ciebie — ogłosiła. Jednocześnie sprawnie rozcięła but i zdjęła go ze stopy nieznajomego. — Uznaj to za konieczną ofiarę. — Skinęła głową w stronę obuwia. 

Ranna istota skierowała wzrok na Scipione, a chłopiec odwzajemnił spojrzenie z całą dumą i odwagą, które czuł. Potem ponownie skupił uwagę na pracy matki, a obcy westchnął z pewnym zaskoczeniem.

— Och… — wydostało się z jego ust. — Wiesz, że jest taki jak ja? — zapytał, przechyliwszy głowę na bok.

Irmina skinęła jedynie głową, zajęta rozcinaniem bryczesów na tyle, by móc przyjrzeć się ranie. Zacmokała z czymś na kształt niezadowolenia, po czym kilkoma ruchami owinęła ją za pomocą chusty. Biały materiał od razu nasiąknął krwią, nim czerwone plamy skryły się pod jego kolejną warstwą. 

— Od chwili, gdy ujrzałam go w kołysce — odparła w końcu i uniosła się na tyle, by móc dokładnie spojrzeć na nieznajomego. — Więcej nie mogę zrobić. Poradzisz sobie?

— Niezwykłe… doprawdy niezwykłe — zamruczał mężczyzna tak, jakby nie usłyszał pytania kobiety. Z pewnym trudem wstał, a każdy jego ruch mimo wyraźnego drżenia przepełniała niezwykła gracja. — Możecie nazywać mnie Swan. — Niespodziewanie, mimo że sam ledwo trzymał się na nogach, podał rękę lady Vieren. 

— Ira — odparła Irmina bez najmniejszego wahania. Spojrzała na wyciągniętą w jej stronę dłoń, po czym z pewną ostrożnością przyjęła pomoc. Wstała jednak głównie o własnych siłach, odepchnąwszy się od ziemi drugą ręką. Wyraźnie nie chciała nadwyrężać sił mężczyzny, który wyglądał, jakby miał za chwilę upaść. Wskazała na stojącego obok syna. — Scip. 

— To niezwykłe spotkanie, lady Iro — odparł Swan cichym głosem, a echo strumienia stało się jeszcze wyraźniejsze, tak, jakby chciało przebić się przez znane Scipione i jego matce dźwięki. — Pozwólcie, że na dowód mej wdzięczności obdarzę was małym prezentem. Nieczęsto spotyka się bowiem tak… niezwykłe śmiertelniczki. — Wpatrywał się w Irminę z powagą i pewnym zaciekawieniem, tak, jakby stanął przed trudną do rozwikłania zagadką.

— To bardzo łaskawe z twojej strony — odparła neutralnie kobieta, a Scipione zdziwił się, czemu nie powiedziała po prostu „dziękuję”. Uznał jednak, że musiała mieć jakiś ważny powód, by tego nie robić, przeto i on postanowił milczeć. 

— Przyjdź za dwa dni, gdy księżyc będzie w pełni, na pierwszą od północnej strony polanę w parku obok swego domu. Stań na skraju utworzonego z grzybów kręgu o północy, a żadne z was tego nie pożałuje. 

— Rozumiem — stwierdziła Irmina i uśmiechnęła się lekko. — Czy dasz sobie radę, lordzie Swan? Czy może potrzebujesz jeszcze jakiejś pomocy, by wrócić do swego królestwa lub uleczyć się tutaj?

— Poradzę sobie — odparł krótko mężczyzna i oparł się o pień drzewa, by odciążyć zranioną nogę. — Idźcie już.

Kobieta skinęła na pożegnanie głową, a Scipione prędko powtórzył jej gest. Odwrócili się i ruszyli ku traktowi, by jak najszybciej dotrzeć do miasteczka. Dopiero, gdy wyszli na ogrzaną słońcem piaszczystą drogę, chłopiec odezwał się z zaciekawieniem:

— Przyjdziesz, mamusiu?

— Zobaczę — odparła Irmina, wzruszając ramionami.

Ośmiolatek skrzywił się na tę oględną odpowiedź; zaraz jednak zadał kolejne pytanie:

— Kim on był? 

— Wróżką. Tak jak ty — wyjaśniła kobieta, a Scipione aż przystanął. 

— Jestem wróżką? — Spojrzał na matkę z zaskoczeniem. Dotychczas słyszał o wróżkach tylko w baśniach i opowieściach starej służącej, która pomagała mamie w opiece nad nim. Nie wiedział, czy chce być wróżką. Niektóre historie na ich temat były naprawdę przerażające. 

— Tak.

—A ty? — zapytał z ciekawością. Logiczne było dla niego, że skoro on miał w sobie krew wróżek, to któreś z jego rodziców również. Przyjrzał się uważnie mamie. Mogłaby należeć do ich ludu, piękna i delikatna niczym królewna z ballady. Przywodziła momentami na myśl jedną z driad, których przemykające między drzewami sylwetki czasem Scipione dostrzegał w lesie przy dworze. Nie miała jednak spiczastych uszu, takich jak Swan. Może nosiła jakiś urok? Taki jak on na ręce?

—Nie — odparła krótko Irmina. — Lord Vieren też nie. 

— Ale… — zaczął niepewnie chłopiec, jednak kobieta przystanęła i przykucnęła tak, by móc spojrzeć mu w oczy. Położyła dłoń na barku dziecka.

— Jesteś moim synem — powiedziała z taką mocą, że Scipione nie mógł się tym martwić. — Zostałeś mi podarowany i jesteś najcenniejszym darem, który kiedykolwiek otrzymałam. Pamiętaj, ptaszyno, jesteś moim synem niezależnie od tego, czy jesteśmy naprawdę spokrewnieni, tak długo, jak oboje tego chcemy. A ja zawsze będę chciała, bo bardzo cię kocham. — Uśmiechnęła się z takim ciepłem i miłością, że nie dało jej się nie uwierzyć.

— Też cię kocham, matulu — mruknął chłopiec i objął matkę. Poczuł słodki zapach jej perfum, który zawsze go uspokajał. Wiedział, że mówi prawdę. Zawsze mówiła. Po chwili odsunął się i zadał kolejne pytanie: — A czemu nie powiedziałaś mu po prostu „dziękuję”?

— Wróżkom się nie dziękuje.

— Czemu?

— Nie jestem pewna — przyznała Irmina i ruszyła dalej, ku miasteczku, które każdym krokiem widzieli coraz lepiej. — Jedni mówią, że bardzo je to gniewa. Inni, że wtedy uważają, że jesteś im coś winien. A za nic w świecie nie wolno rozgniewać lub zrobić sobie długu u wróżki. 

Scipione skrzywił się na te słowa. 

— To głupie — orzekł bez zastanowienia. Nie uważał, żeby w dziękowaniu było coś złego. — A jak ja chcę komuś podziękować?

— To dziękuj. Byle nie wróżce — odparła jego matka z pewnym rozbawieniem. Uniosła lekko brew, a kąciki ust uniosła w ledwo widocznym uśmieszku. 

— Ale powiedziałaś, że ja jestem wróżką!

— Jesteś też moim synem, a mój syn ma być dobrze wychowanym dzieckiem — ogłosiła stanowczo. Scipione doskonale znał ten ton, używała go zawsze, gdy ktoś próbował zrobić coś, czego nie aprobowała. — Gdy dorośniesz, będziesz mógł robić, co zechcesz. Jeśli zdecydujesz, że chcesz żyć jak wróżka, droga wolna. A jeśli chcesz żyć jak każdy człowiek, nie będę cię powstrzymywać. Na razie jednak musisz się dostosować, by nikogo nie rozgniewać i nie rzucać się w oczy. Przecież nie po to nosisz urok, żeby każdy zdawał sobie sprawę, kim jesteś. Wtedy wiedzieliby od razu, jak cię skrzywdzić — ostatnie zdanie powiedziała znacznie delikatniej, jednak z wyjątkową powagą.

Scipione od razu domyślił się, o co jej chodzi. Zwykli ludzie nie krzyczeli z bólu, gdy dotknęli żelaza.

— A czemu nie powiedziałaś, jak mamy na imię, tylko wymyśliłaś nam imiona? — zwrócił uwagę na kolejną kwestię. Zatrzymał się na moment, gdy na poboczu zobaczył garść kwitnących mleczy, przypominających małe słońca. 

— Bo wróżkom nie podaje się prawdziwych imion — wyjaśniła Irmina, z cierpliwością czekając, aż jej syn skończy zachwycać się kwiatami. — Imiona mają wielką moc. Jeśli ktoś zna twoje prawdziwe imię, może mieć nad tobą władzę. Dlatego wróżki też nie zdradzają nikomu swoich prawdziwych imion, tylko tym, którym ufają. 

Chłopiec spojrzał na nią z otworzonymi szeroko oczami. Zbladł odrobinę. 

— Ale inni wiedzą, jak masz na imię! — pisnął, wyraźnie przestraszony.

— Bo to dotyczy tylko wróżek. Jedynie one mają tak wielką moc. I tylko one, jeśli podadzą swoje imię, mogą zostać pozbawione przez człowieka wolnej woli. 

— To straszne — mruknął Scipione i ponownie chwycił dłoń matki. Była ciepła i miękka. Sprawiała, że czuł się bezpiecznie.

— Owszem. Ale nie musisz się tym na razie przejmować, ptaszyno. Chodź, kupię ci miodowy placek. 

Kiedy trzy dni później usiadła z nim pod jednym z drzew, znów w haftowanej srebrem chuście na głowie, nie zadał żadnego pytania. Patrzył jedynie z fascynacją, jak kobieta otwiera piękną, oprawioną w skórę księgę, z której stron unosił się zapach świeżych liści i leśnych owoców. 

Rok później zdecydował, że wie, jakie bardziej odpowiednie dla wróżki imię chce przybrać. Zdawał sobie sprawę, że nikt, kto nie zna języka nieśmiertelnych, nie zdoła go wymówić. Nie planował też zdradzać go swym rodakom, świadomy, jak wielką moc by nad nim mieli. Zapamiętał zarówno lekcje matki, jak i słowa z księgi. 

Zdradził jednak Irminie, jak brzmiała ludzka wersja jego imienia.

Shrike. 

Dzierzba.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro