Usłyszałem krzyki. Krzyki moich braci. Leżałem na twardym asfalcie. Cały we krwi. Nadal płacząc dziwnymi łzami.
Zerwałem się na równe nogi. Nie upadłem. Poczułem w pewnym sensie ulgę. Szwy nie pękły. Poczułem ogromne pieczenie w prawej ręce.
Tony podbiegł do mnie. Za nim przybiegł Will. Następnie pojawił się Vince. Tony złapał mnie za prawą rękę. Krzyknąłem z bólu.
Puścił moją rękę.
-Wybacz.
-Spoko.
-Wracaj do auta.
-Nie.
-Dlaczego?
-Bo muszę coś załatwić.
-Potem załatwisz.
-Muszę teraz.
Pobiegłem szybko na dół. Byłem już na stromym zboczu. Ostrożnie starałem się zejść. W pewnym momencie noga ześlizgnęła mi się z kamienia i runąłem na dół.
Idealnie upadłem na prawy bok i przy tym jeszcze bardziej uszkodziłem rękę. Syknąłem z bólu, ale podniosłem się z trawy.
Konie biegały. Czułem ich emocje. Czułem ich wszystko. Zbliżałem się powoli... Zwierzęta mnie zauważyły i niepewnie, ale z ciekawością mi się przyglądały.
Kary ogier, bo tak stwierdziłem pierwszy niepewnie podchodził.
Ja też się zbliżałem z rękami uniesionymi w geście pokojowym.
Koń zbliżył się już na tyle blisko, że mogłem wyciągnąć rękę, aby go pogłaskać. Więc powoli wysunąłem rękę w jego stronę. Pogłaskałem go.
-Piękny jesteś. Super konik. Jakby cię tu nazwać?
Koń zaczął biegać jak szalony i rżeć do mnie przyjaźnie.
-Wicher. To imię do ciebie pasuje.
Koń kiwnął głową.
Tak jakby zrozumiał każde moje słowo. Zwierzę zbliżyło się do mnie i teraz staliśmy naprzeciw siebie. Mój wzrok mówił wszystko. Jego spojrzenie też było bogate w emocje.
Usłyszałem za sobą głos. Głos wypełniony zmartwieniem. Głos Tonego. Podbiegł do mnie i mnie przytulił.
-Shane!
Tym sposobem przerwał mój kontakt wzrokowy z Wichrem. Zwierzę się spłoszyło i uciekło. Popatrzyłem na biegające w około nas zwierzę.
Też objąłem ramionami mojego brata. Staliśmy tak chwilę. Po kilku minutach dołączyli do nas dwaj najstarsi bracia.
Koń nadal szalał w galopie i grzywę rozwiewał mu letni wiatr. Uśmiechnąłem się. Ale nie był to uśmiech sztuczny jak do tej pory.
Był naprawdę. Tu i teraz.
-To jedna z największych głupot jakie mogłeś zrobić. - powiedział chłodnym, ale zmartwionym tonem Vincent.
-Zdaje sobie z tego sprawę. Ale mógłbyś czasem odpuścić. Nie zapomniałem dawnego Vincenta Moneta, a on jest. Tylko się kryje!- wykrzyczałem.
Miałem w głowie melodie "Blame's one me" patrząc na Wichra. Odsunąłem się od braci na bezpieczną odległość.
Stali i patrzyli się na mnie z oniemieniem. Wicher podbiegł do mnie. Przytuliłem go. Teraz jest tylko on i ja. Teraz i tu. W tym czasie.
Koń po chwili zawahania klęknął tak jakby się domagał, żebym wsiadł. Co prawda byłem cały we krwi i z uszkodzoną nogą oraz innymi obrażeniami związanymi z pobiciem przez Dylana.
Ale podeszłem. Stanąłem na wysokim kamieniu i jedną nogę przełożyłem przez grzbiet wierzchowca. Po chwili już siedziałem na koniu.
Moje rodzeństwo stało wpatrzone z zdziwieniem. Tony miał na twarzy wręcz wymalowany swój szelmowski uśmieszek.
Co nie co znałem się na koniach. Wicher ruszył z początku powoli, a następnie szybko. Załapałem szybko i puściłem się jego grzywy. Nie trzymałem rąk sztywnie, ale luźno.
Nie chciałem się popisywać przed braćmi, ale chciałem zaryzykować. Przytrzymałem się grzbietu pędzącego w galopie konia.
I nareszcie mi się udało. Stałem jedną nogą na grzebiecie. Drugą nogę miałem w górze. Ręce uniesione w bok. I tak pędziłem.
Tony uśmiechał, a wręcz się radował. Will kiwał ze zrozumieniem i niedowierzaniem głową. Za to Vincent zrobił coś czego nigdy bym się nie spodziewał.
Uśmiechnął się i zaczął... Bić brawo!
Usłyszałem oklaski od wszystkich trzech braci. Koń pędził.
Tony wykrzyczał:
-Jesteś zajebisty!
Niemożliwe...
Uśmiechnąłem się szeroko i zamknąłem oczy. Pędziłem tak okrążając moich braci.
W końcu Wicher się zatrzymał.
Jestem Shane Monet. W końcu czuje, że jestem wolny!
Pomyślałem.
Choć wolny długo nie będę. Gdy koń gwałtownie się zatrzymał ja spadłem na plecy. Rodzeństwo podbiegło do mnie.
-Nie podnoś go!- krzyczał Will
Miał rację. Vince mógłby mi bardziej uszkodzić kręgłosłup. Wstałem o własnych siłach przytrzymując się Wichra.
Koń stał. Miał troskę w oczach i wyraz twarzy:
Przepraszam, wybacz mi.
-Wracam do domu na koniu.
-Nie ma takiej moż-przerwałem Vincentowi.
-Będę siedzieć na grzbiecie i nic mi się nie stanie.
-No w porządku...- zgodził się uznając, że nie ma sensu się kłócić.
Tony zapalił.
-Dobra to jedź, dogonimy cię.
-No narazie.
-Narazie.
Rodzeństwo poszło do samochodu.
Widziałem z dołu jak szybko jadą.
Wsiadłem, więc na Wichra, ale znowu stanąłem na grzebiecie. Ruszyliśmy do domu.
Dojechaliśmy przed czarnym Mercedesem. Zeskoczyłem z Wichra i przytuliłem go na porzegnanie.
-Niedługo się zobaczymy. Obiecuję.
Koń zarażał przyjaźnie i popędził w stronę swojej polany. Właśnie dojechał Vincent.
Weszliśmy do domu. Przy drzwiach nagle upadłem z przemęczenia...
---------------------------------------------------------
Hejaa! Wlatuje kolejny rozdział bardziej opowiadający o sensu życia Shane'a! Niedługo następny rozdział!
Pozdrowionka! Miłego dnia/nocy!💸❤️🔥
(748 słów ♥️)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro