Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Usłyszałem krzyki. Krzyki moich braci. Leżałem na twardym asfalcie. Cały we krwi. Nadal płacząc dziwnymi łzami.

Zerwałem się na równe nogi. Nie upadłem. Poczułem w pewnym sensie ulgę. Szwy nie pękły. Poczułem ogromne pieczenie w prawej ręce.

Tony podbiegł do mnie. Za nim przybiegł Will. Następnie pojawił się Vince. Tony złapał mnie za prawą rękę. Krzyknąłem z bólu.

Puścił moją rękę.
-Wybacz.
-Spoko.
-Wracaj do auta.
-Nie.
-Dlaczego?
-Bo muszę coś załatwić.
-Potem załatwisz.
-Muszę teraz.

Pobiegłem szybko na dół. Byłem już na stromym zboczu. Ostrożnie starałem się zejść. W pewnym momencie noga ześlizgnęła mi się z kamienia i runąłem na dół.

Idealnie upadłem na prawy bok i przy tym jeszcze bardziej uszkodziłem rękę. Syknąłem z bólu, ale podniosłem się z trawy.

Konie biegały. Czułem ich emocje. Czułem ich wszystko. Zbliżałem się powoli... Zwierzęta mnie zauważyły i niepewnie, ale z ciekawością mi się przyglądały.

Kary ogier, bo tak stwierdziłem pierwszy niepewnie podchodził.
Ja też się zbliżałem z rękami uniesionymi w geście pokojowym.

Koń zbliżył się już na tyle blisko, że mogłem wyciągnąć rękę, aby go pogłaskać. Więc powoli wysunąłem rękę w jego stronę. Pogłaskałem go.
-Piękny jesteś. Super konik. Jakby cię tu nazwać?

Koń zaczął biegać jak szalony i rżeć do mnie przyjaźnie.
-Wicher. To imię do ciebie pasuje.
Koń kiwnął głową.

Tak jakby zrozumiał każde moje słowo. Zwierzę zbliżyło się do mnie i teraz staliśmy naprzeciw siebie. Mój wzrok mówił wszystko. Jego spojrzenie też było bogate w emocje.

Usłyszałem za sobą głos. Głos wypełniony zmartwieniem. Głos Tonego. Podbiegł do mnie i mnie przytulił.
-Shane!

Tym sposobem przerwał mój kontakt wzrokowy z Wichrem. Zwierzę się spłoszyło i uciekło. Popatrzyłem na biegające w około nas zwierzę.

Też objąłem ramionami mojego brata. Staliśmy tak chwilę. Po kilku minutach dołączyli do nas dwaj najstarsi bracia.

Koń nadal szalał w galopie i grzywę rozwiewał mu letni wiatr. Uśmiechnąłem się. Ale nie był to uśmiech sztuczny jak do tej pory.

Był naprawdę. Tu i teraz.
-To jedna z największych głupot jakie mogłeś zrobić. - powiedział chłodnym, ale zmartwionym tonem Vincent.

-Zdaje sobie z tego sprawę. Ale mógłbyś czasem odpuścić. Nie zapomniałem dawnego Vincenta Moneta, a on jest. Tylko się kryje!- wykrzyczałem.

Miałem w głowie melodie "Blame's one me" patrząc na Wichra. Odsunąłem się od braci na bezpieczną odległość.

Stali i patrzyli się na mnie z oniemieniem. Wicher podbiegł do mnie. Przytuliłem go. Teraz jest tylko on i ja. Teraz i tu. W tym czasie.

Koń po chwili zawahania klęknął tak jakby się domagał, żebym wsiadł. Co prawda byłem cały we krwi i z uszkodzoną nogą oraz innymi obrażeniami związanymi z pobiciem przez Dylana.

Ale podeszłem. Stanąłem na wysokim kamieniu i jedną nogę przełożyłem przez grzbiet wierzchowca. Po chwili już siedziałem na koniu.

Moje rodzeństwo stało wpatrzone z zdziwieniem. Tony miał na twarzy wręcz wymalowany swój szelmowski uśmieszek.

Co nie co znałem się na koniach. Wicher ruszył z początku powoli, a następnie szybko. Załapałem szybko i puściłem się jego grzywy. Nie trzymałem rąk sztywnie, ale luźno.

Nie chciałem się popisywać przed braćmi, ale chciałem zaryzykować. Przytrzymałem się grzbietu pędzącego w galopie konia.

I nareszcie mi się udało. Stałem jedną nogą na grzebiecie. Drugą nogę miałem w górze. Ręce uniesione w bok. I tak pędziłem.

Tony uśmiechał, a wręcz się radował. Will kiwał ze zrozumieniem i niedowierzaniem głową. Za to Vincent zrobił coś czego nigdy bym się nie spodziewał.

Uśmiechnął się i zaczął... Bić brawo!
Usłyszałem oklaski od wszystkich trzech braci. Koń pędził.

Tony wykrzyczał:
-Jesteś zajebisty!
Niemożliwe...

Uśmiechnąłem się szeroko i zamknąłem oczy. Pędziłem tak okrążając moich braci.

W końcu Wicher się zatrzymał.
Jestem Shane Monet. W końcu czuje, że  jestem wolny!
Pomyślałem.

Choć wolny długo nie będę. Gdy koń gwałtownie się zatrzymał ja spadłem na plecy. Rodzeństwo podbiegło do mnie.

-Nie podnoś go!- krzyczał Will
Miał rację. Vince mógłby mi bardziej uszkodzić kręgłosłup. Wstałem o własnych siłach przytrzymując się Wichra.

Koń stał. Miał troskę w oczach i wyraz twarzy:
Przepraszam, wybacz mi.

-Wracam do domu na koniu.
-Nie ma takiej moż-przerwałem Vincentowi.
-Będę siedzieć na grzbiecie i nic mi się nie stanie.
-No w porządku...- zgodził się uznając, że nie ma sensu się kłócić.

Tony zapalił.
-Dobra to jedź, dogonimy cię.
-No narazie.
-Narazie.

Rodzeństwo poszło do samochodu.
Widziałem z dołu jak szybko jadą.
Wsiadłem, więc na Wichra, ale znowu stanąłem na grzebiecie. Ruszyliśmy do domu.

Dojechaliśmy przed czarnym Mercedesem. Zeskoczyłem z Wichra i przytuliłem go na porzegnanie.
-Niedługo się zobaczymy. Obiecuję.

Koń zarażał przyjaźnie i popędził w stronę swojej polany. Właśnie dojechał Vincent.

Weszliśmy do domu. Przy drzwiach nagle upadłem z przemęczenia...

---------------------------------------------------------

Hejaa! Wlatuje kolejny rozdział bardziej opowiadający o sensu życia Shane'a! Niedługo następny rozdział!
Pozdrowionka! Miłego dnia/nocy!💸❤️‍🔥

(748 słów ♥️)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro