Rozdział XIX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


W końcu zrobiło się na tyle ciemno, że Keith był zmuszony do wyciągnięcia komórki i włączenia latarki. Noc była czarna i nieprzenikniona, dookoła nie było żadnych świateł, zupełnie nic, jedynie księżyc wysoko w górze, który wyłaniał się co jakiś czas zza chmur, oświetlając im drogę. Zbliżał się powoli do pełni i chociaż jeszcze trochę mu brakowało, był wystarczająco jasny, aby rozgonić chociaż trochę ten mrok.

Jako, że nie było wcześniej żadnej potrzeby, aby korzystać z telefonu, bateria była prawie pełna, ale czarnowłosy wiedział, że z włączoną latarką wyczerpie się w godzinę, może dwie. Co prawda mieli jeszcze telefon Lance'a, ale dobrze by było mieć chociaż jeden włączony, na wypadek gdyby złapali zasięg.

Musieli po prostu znaleźć jeden z punktów organizacyjnych w przeciągu dwóch godzin. To nie mogło być takie trudne...

Jedną z pozytywnych rzeczy był fakt, że po włączeniu latarki i skierowaniu jej na oznaczenia na drzewie, okazało się, że cały czas idą niebieskim szklakiem i nie zeszli nieumyślnie na czerwony, który należał już do cięższych i bardziej zdradzieckich, szczególnie w ograniczonej widoczności.

Wraz z przyjściem nocy zrobiło się także dużo chłodniej, więc Keith i Lance naciągnęli na siebie bluzy i szli dalej, w milczeniu. Ciągnąca się przed nimi wąska droga była teraz równa i prosta. Po prawej, jak i po lewej stronie rozrastał się las, wysokie drzewa zwieszały się nad nimi z pochylonymi gałęziami.

- Keith... - odezwał się nagle Lance. Mimo że szeptał, w otaczającej ich ciszy jego głos i tak wydawał się dziwnie głośny. - Chyba coś widziałem...

Czarnowłosy skierował na niego latarkę.

- Au, nie w oczy! - rzucił, mrużąc powieki. Po nakierowaniu latarki doskonale było widać wszystkie latające nad nimi dookoła muszki i komary. Ciekawe jak bardzo ich pogryzą.

- Co widziałeś? - zapytał.

- Coś w lesie... - dodał lekko drżącym głosem szatyn. - W sumie to nie tyle widziałem, co słyszałem...

- Wydawało ci się - mruknął Keith, nie przerywając marszu.

W rzeczywistości słowa Lance'a wzbudziły w nim niepokój, ale nie chciał dać po sobie tego poznać, głównie dlatego, aby samemu nie zacząć panikować. W końcu skoro wcześniej, za dnia, spotkali sarnę, na pewno żyły tutaj też inne zwierzęta. Bardziej drapieżne...

Kontynuowali marsz, kiedy Keith poczuł jak Lance łapie go niepewnie za rękę, splatając delikatnie ich palce. Czarnowłosy przeniósł spojrzenie z pod zmarszczonych brwi na jego twarz, ale Latynos na niego nawet nie patrzył, po prostu spoglądał przed siebie wzrokiem pełnym niepokoju. Jeszcze wczoraj, jak i nawet dzisiaj rano, atmosfera między nimi była napięta i niezręczna, nie odzywali się do siebie, ani nawet zbytnio nie zbliżali...

Ale w tym momencie to się już nie liczyło. Keith miał w nosie, czy będzie niezręcznie i dziwnie. Na chwilę obecną chciał się zwyczajnie poczuć chociaż trochę bezpieczniej i znaleźć już punkt organizacyjny.

Ścisnął mocniej dłoń Lance'a, czując wyraźnie bijące od niej ciepło i rzeczywiście w tym momencie poczuł się lepiej. Szatyn był tuż obok, centralnie koło niego, idąc prawie stykali się ramionami. Dadzą sobie radę, jeśli będą we dwóch...

Szli więc dalej, trzymając się za ręce i w milczeniu pokonywali trasę.

I kiedy Keith myślał już, że będą musieli odpuścić i przespać się gdzieś przy ścieżce, w oczekiwaniu na ranek, drzewa zaczęły rzednąć i po kilku następnych minutach marszu dotarli na otwarty teren, przypominający polanę z ubitej ziemi.

Nie był za wielki, o średnicy może dwudziestu metrów, ale liczyło się to, co znajdowało się na nim. Mała, wyjątkowo prosta altanka, cała z drewna, a tuż obok coś, co wyglądało na tablicę informacyjną. Keith gwałtownie wystrzelił do przodu, a kiedy Lance znalazł się po za źródłem światła z latarki, ruszył z okrzykiem za nim.

- Ostrzegaj, zanim zaczniesz biec! - fuknął.

Czarnowłosy oświetlił tablicę. Rzeczywiście był to znak informacyjny, z całą mapą lasu, a przy tym terenu szkółki przetrwania, wraz z wszelkimi oznaczeniami. Znajdowali się w punkcie numer sześć, a do punktu dziesięć (którym było oznaczone centrum survivalu, do którego początkowo zmierzali), było... cholernie daleko.

- Szliśmy cały czas w bok - stwierdził słabym głosem Keith. - Stąd do centrum jest jeszcze jakieś osiem kilometrów...

- Przynajmniej wiemy gdzie iść. - Lance najwyraźniej starał się szukać pozytywów. - Po prostu zaczekamy tu do wschodu słońca.

Po tych słowach zbliżył się do drewnianego domku. Chociaż domek był chyba zbyt wspaniałomyślnym określeniem. To była bardziej chatka, prosta altanka, cztery drewniane ściany, ledwie wyższe od nich, zwieńczone spadzistym dachem. Na drzwiach namalowana była ciemną farbą szóstka.

Szatyn pociągnął za klamkę, a ta od razu ustąpiła.

To wydało się odrobinę podejrzane.

- Jeśli coś nas zaraz przez ciebie zeżre... - mruknął Keith, stając za Lancem i wyglądając mu przez ramię.

- Niby co? - prychnął chłopak. - Czarownica?

Uchylił bardziej drzwi. Keith zastanawiał się, jak to możliwe, że były otwarte? Nawet jeśli to mało prawdopodobne w takim lesie, zawsze i wszędzie mogli pałętać się złodzieje.

Jak się jednak okazało nie byłoby nawet czego kraść, ponieważ domek był całkowicie pusty. Ani jednej rzeczy, nic. Pusta drewniana podłoga, gołe ściany i małe prostokątne okno pod sufitem. To wszystko.

Czarnowłosy chciał się zapytać, jaki był cel tego domku, kiedy nagle rozdzwoniła się komórka Lance'a.

Obydwoje podskoczyli w miejscu. Latynos wyciągnął telefon, patrząc na niego jak na największy cud świata.

- Złapał zasięg!

- No odbierz! - poganiał go Keith.

Lance odebrał i po kilku sekundach dało się słyszeć w słuchawce podniesiony głos Allury. Nawet kiedy szatyn odszedł kawałek dalej, do czarnowłosego wciąż docierał jej głos. Po niecałych dziesięciu minutach Latynos się rozłączył.

- A więc tak... - zaczął, chowając komórkę z powrotem do kieszeni. - Wyjaśniłem Allurze co i jak i już wiem, że kiedy tylko ich spotkamy, nieźle mi się dostanie, ale ogólnie rzecz biorąc cieszą się, że żyjemy - oznajmił z lekkim uśmiechem. - Po rozmowie z kierownikiem szkółki, powiedziała, że mamy się stąd nie ruszać i poczekać do świtu. I nawet wtedy mamy tu zostać, aż nie przyjdą ludzie od survivalu i bezpiecznie nie doprowadzą nas do centrum. No, po prostu wolą nie ryzykować...

- Zważywszy na to, że z tobą nigdy nic nie wiadomo, nie dziwię im się - mruknął Keith.

Lance posłał mu grobowe spojrzenie.

- Tak czy inaczej - kontynuował - zapytałem się też o domek. Podobne altanki stoją na każdej polanie, to pewnego rodzaju punkty orientacyjne. Nie zostały zaprojektowane z myślą o zagubionych, zbudowano je pod ludzi ze szkółki. Jako, że ten las im podlega muszą go patrolować, a robią to czasami ciągiem przez nawet kilka dni. Te domki to po prostu miejsca na nagłe wypadki, kiedy na przykład zaczyna wariować pogoda i namiot nie wystarcza.

- Albo kiedy nie ma się namiotu - zaznaczył Keith. - Dobra, mamy koce, więc damy radę. Po prostu wejdźmy już do środka, odpocznijmy i zjedzmy coś. Umieram z głodu.

***

Domek naprawdę okazał się zbawieniem.

Mały bo mały, o przestrzeni może jakiś ośmiu metrów kwadratowych , ale za to wyjątkowo przytulny, przynajmniej w porównaniu do pieszej wędrówki przez ciemny las. Po zamknięciu od wewnątrz drzwi na spust, Lance poczuł się od razu bezpieczniej. Czuł, że w tym lesie są groźniejsze zwierzęta od saren i dziękował w duchu za fakt, że mogli odgrodzić się drzwiami.

Rozłożyli na drewnianej podłodze ciepłe koce, ułożyli się na nich wygodnie i zabrali za wypakowywanie jedzenia. Przez całą wcześniejszą adrenalinę, Lance nie był świadomy tego, jak bardzo był głodny. Zaczął grzebać w plecaku, natrafiając nagle na przenośną lampkę Hunka.

- Możesz wyłączyć latarkę w telefonie - rzucił do Keitha. - To będzie lepsze - dodał, stawiając na podłodze lampkę.

- Czemu masz przy sobie coś takiego? - zapytał czarnowłosy.

- To Hunka, biedak strasznie boi się ciemności, więc ta lampka pali się każdej nocy odkąd przyjechaliśmy do obozu - tłumaczył. - Działa także na baterię, więc skoro Hunk również wyjechał na wycieczkę i jej nie wziął, zabrałem ją na wszelki wypadek. I całe szczęście. Normalnie bym jej nie potrzebował, ale teraz, w środku ciemnego lasu...

- Racja. - Czarnowłosy kiwnął lekko głową. - Chociaż na ogół ciemność mi nie przeszkadza, w chwili obecnej nie pogardzę taką lampką...

Szatyn odpalił lampkę, w momencie gdy Keith wyłączył latarkę i pomieszczenie zalało delikatniejsze, lekko przygaszone światło. W zupełności im to jednak wystarczyło.

Lance zerknął na wyświetlacz swojego telefonu; zbliżała się powoli jedenasta, jednak mimo później pory, chłopak nie czuł się specjalnie zmęczony. Być może adrenalina robiła jeszcze swoje, a może czuł się po prostu zbyt winny, aby odczuwać zmęczenie.

Wściekał się na siebie za tę durną sarnę, zachciało mu się dokarmiać zwierząt w lesie. Mogli naprawdę zrobić sobie krzywdę, spadając z tego występu. A później zupełnie zabłądzili, co jakby nie patrzeć, wciąż było jego winą.

Uniósł wzrok.

Keith siedział pod przeciwną ścianą domku i odpakowywał właśnie jedną z kanapek. Wyglądał na zmęczonego, ale również nie na jakoś mocno sennego.

Lance przypomniał sobie, jak zobaczył go po otrząśnięciu się po upadku, leżącego na ziemi, nie reagującego zupełnie na jego słowa.

W tamtym momencie serce naprawdę podeszło mu do gardła.

Latynos wziął gryza swojej kanapki i mimo że była niezwykle dobra (przygotowana w końcu przez Hunka), nie potrafiła poprawić mu humoru.

Pomijając już dzisiejszy felerny dzień, wczorajszy także nie zaliczał się do najlepszych. Keith cały czas unikał Lance'a i po mowie ciała oraz wyrazie twarzy jasno dawał do zrozumienia, że nie chce z nim rozmawiać. A szatyn naprawdę tego potrzebował.

Wciąż do końca nie rozumiał sytuacji, która miała miejsce nad jeziorem i wiedział, że nie zrozumie jej, dopóki nie porozmawia z Keithem. Nie wytrzymywał już tego mętliku w swojej głowie...

Dokończył kanapkę i wypił pół butelki wody, tak jakby miałoby mu to dodać energii i odwagi.

Westchnął ciężko.

- Słuchaj, Keith... - zaczął niemrawo. Czuł już, jak zaczyna się w środku stresować, ale musiał to w sobie zdusić i wyrzucić z siebie w końcu pewne rzeczy. - Możemy pogadać?

Przyjaciel uniósł brew.

- Nie jestem już na ciebie zły - przyznał z westchnięciem. - A przynajmniej nie tak zły jak wcześniej. Gdybyśmy nie znaleźli tego domku, może rozważałbym przyduszenie cię przy najbliższej okazji, ale tak...

Lance pokręcił głową, uśmiechając się lekko.

- Cóż, powinienem się cieszyć - mruknął. - Tyle, że ja nie o tym... Chodzi o sytuację nad jeziorem...

Keith raptownie spochmurniał.

- A, to... - rzucił, nie patrząc Latynosowi w oczy. - To nie jest chyba najlepszy moment, aby o tym rozmawiać. Idźmy już po prostu spać i-

- Keith, błagam, ja już tak dłużej nie mogę... - jęknął Lance. - To mnie wypala od środka. Proszę, porozmawiaj ze mną o tym. Albo chociaż mnie wysłuchaj.

Czarnowłosy patrzył na niego przez chwilę niepewnie, aż w końcu oparł się o ścianę i przeczesał nerwowym gestem włosy.

- Okej... - rzucił.

Lance przełknął ślinę, splątał ze sobą place u dłoni i wziął głęboki oddech. Czuł jak szybko wali mu serce. Miał tyle rzeczy do powiedzenia Keithowi, wszystko to, co tak długo starał się ukrywać, teraz i tak już nie miało większego znaczenia. Po tym pocałunku dalsze okłamywanie przyjaciela i samego siebie nie było już żadnym rozwiązaniem.

A jednak w chwili obecnej miał w głowie pustkę.

- Ja... - zaczął w końcu. - Pocałowałem cię... - rzucił wyjątkowo elokwentnie.

Keith prychnął głośno.

- Ta, w tym problem - mruknął.

„Problem".

Lance poczuł przypływ paniki, ale wraz z nią nutę czegoś, czego się raczej nie spodziewał. Złości.

- Wiesz, normalnie bym zaczął chyba po prostu przepraszać - mówił dalej. Wpatrywał się w drewniane panele, zabarwione od złotawego światła lampki. - Ale fakt, że nie byłeś zupełne bierny trochę zmienia postać rzeczy.

Podniósł głowę i spojrzał na Keitha. W półmroku rysy jego twarzy wydawały się ostrzejsze, a oczy niemal zupełnie czarne.

Siedział teraz ze skrzyżowanymi ramionami i ściągniętymi brwiami.

- Co mam ci powiedzieć? - burknął. - Że poniosła mnie chwila?

- Na pewno? - rzucił Lance, starając się zamaskować żałosną nadzieję w swoim głosie. Obiecał sobie, że da sobie już spokój, ale teraz, kiedy i tak zamierzał się do wszystkiego przyznać, postanowił spróbować jeszcze raz. - To była tylko i wyłącznie zasługa chwili?

- A co innego? Przecież wyraźnie ci powiedziałem, że widzę cię tylko jako przyjaciela.

Szatyn zignorował ukłucie bólu w sercu.

- I byłeś wtedy ze mną całkowicie szczery? - ciągnął.

Jeśli Keith odparłby w tym momencie „tak", odpuściłby. Powiedziałby to co zamierzał i uznał porażkę.

Ale Keith się zawahał.

Milczał przez dłuższą chwilę, uciekając wzrokiem w inną stronę, a na jego twarzy pojawił się lekki, lekko zauważalny w półmroku, rumieniec.

- Czy ty...- Lance poczuł nagły przypływ chorobliwej nadziei.

- Boże, daj mi już spokój! - Czarnowłosy złapał się dłońmi za głowę, jakby walczył z migreną. - Czemu wypytujesz mnie!? To ty miałeś mi chyba coś wyjaśnić? - zapytał, spoglądając w końcu na szatyna. - To chyba ty powinieneś się tłumaczyć?! Moje postępowanie można jeszcze jakoś usprawiedliwić, jestem gejem. Ale ty? Dlaczego, do cholery, mnie pocałowałeś?!

- Naprawdę się nie domyśliłeś? - Lance uśmiechnął się blado. - Jestem wyjątkowo beznadziejny w trzymaniu emocji na wodzy. W trzymaniu rąk przy sobie zresztą też. Żadne wyjaśnienie nie przychodzi ci do głowy?

- Na przykład? - Keith patrzył na niego niepewnie.

Szatyn zacisnął dłonie na kolanach.

- Jak na przykład to, że mam obsesję na twoim punkcie? - wyrzucił z siebie. - Że nie potrafię pozbyć się z głowy myśli o tobie? Że jestem w tobie zakochany odkąd skończyłem pieprzone trzynaście lat?!

Keith spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, podczas gdy Lance oddychał ciężko z łomoczącym sercem. Dookoła było cicho i spokojnie, gdzieś w oddali cykały świerszcze, a lampka rzucała przygaszone kojące światło. Obydwaj siedzieli bez ruchu, wpatrując się w siebie. Wszystko wydawało się takie spokojne, podczas gdy szatyn miał wrażenie, że w jego wnętrzu panuje prawdziwy huragan.

Miał przyśpieszony oddech, ręce mu się pociły, a ciśnienie krwi było zapewne niemożliwie wysokie.

Wyrzucił to z siebie w końcu. Po tylu latach, nareszcie.

Czekał teraz na odpowiedź Keitha.

A ten nagle głośno się roześmiał.

I śmiał się tak, jakby Lance odpowiedział naprawdę świetny żart, przez kolejne pół minuty.

- Bardzo zabawne - rzucił w końcu, wciąż podśmiewując się pod nosem. Po tych słowach sięgnął do plecaka po drugi koc. - Czyli jednak nie masz mi nic do powiedzenia? Okej, w taki razie możemy iść spać.

- Co...? - Lance patrzył na niego zdezorientowany.

Spodziewał się naprawdę wielu reakcji. Ale nie pomyślał nawet, że Keith może mu zwyczajnie nie uwierzyć.

- Uważasz, że kłamię? - zapytał.

- Nawet nie tyle, że kłamiesz. Po prostu żartujesz.

- Nie żartuję! Mówię poważnie! - krzyknął.

- Mhm. - Keith rozłożył koc wzdłuż drewnianej podłogi. - Nie wiem, czemu miał służyć ten żart. Za jak bardzo naiwną osobę mnie uważasz?

Lance wstał z miejsca, przeszedł dwa kroki i przykucnął obok czarnowłosego, łapiąc go za rękę i zmuszając, aby ten spojrzał mu w oczy.

- A ty za jak okropną osobę uważasz mnie? - zapytał. - Naprawdę sądzisz, że zrobiłbym coś takiego? Że żartowałbym w ten sposób?

- Puść mnie - warknął Keith, starając się wyrwać rękę. W jego oczach oprócz złości było wyraźne zagubienie.

- Spójrz mi w oczy i powiedz, że kłamię - zażądał stanowczo.

Czarnowłosy skrzyżował z nim spojrzenie ciemnych tęczówek, a jego twarz wykrzywiła się w bezradności.

- Nie potrafię uwierzyć, że to co mówisz jest prawdą - oznajmił.

- Wolałbyś, aby to było kłamstwo? - zapytał cicho Lance, wciąż trzymał Keitha za rękę, teraz już delikatniej.

Przyjaciel zagryzł wargę i w końcu, po długiej chwili ciszy, pokręcił głową.

- Nie - przyznał. Jego ciało drżało lekko. - Nie...

Lance poczuł jak raptownie schodzi z niego powietrze, a stres zamienia się w ulgę tak wielką, że chłopak niemal zachwiał się w miejscu.

- Nie jestem ci obojętny, prawda? - mruknął.

- Oczywiście, że nie, idioto - odparł Keith. Latynos puścił w końcu jego rękę, którą chłopak zasłonił teraz twarz. - Ale cokolwiek teraz do mnie czujesz... To prawdopodobnie nie jest to co myślisz.

Lance wzniósł oczy pod sufit.

- A co to niby ma być? - westchnął, siląc się na cierpliwość.

- Myślę, że po prostu... no nie wiem. To co czujesz, ten cały pocałunek... Może chcesz zwyczajnie spróbować jak to jest z chłopakiem? - zaznaczył.

- Serio? - Szatyn spojrzał na niego z politowaniem.

- Tak, takie rzeczy się zdarzają - stwierdził. - Ale ty chyba nie wiesz na co się piszesz. Mówisz mi, że jesteś we mnie zakochany, ale chyba nie zdajesz sobie nawet sprawy, co to za sobą pociąga.

- O czym ty teraz mówisz? - westchnął Lance. - Myślisz, że nie byłbym w stanie na poważnie związać się z chłopakiem? Że by mi to jakoś przeszkadzało? - prychnął. - Po tym wszystkim? Nie przeszkadza mi twoja bliskość, przeciwnie, nie cierpię dystansu między nami. Mógłbym cię przytulać, i całować i-

- I uprawiać ze mną seks?

Lance zaniemówił na chwilę.

- Um... ja...

- No właśnie - prychnął Keith. - Sam przyznaj, że to ci się wydaje odpychające.

- Wcale nie. - Latynos odzyskał zdolność mówienia. - Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nie miałbym nic przeciwko... - oświadczył. - Chcesz abym ci to udowodnił? - dodał, uśmiechając się znacząco.

Keith uniósł brwi i przesłonił twarz dłońmi, ale po czubkach jego uszu widać było, że gwałtownie oblał się rumieńcem.

- Zastanów się, co mówisz - rzucił czarnowłosy.

Lance przysunął się bliżej, chwytając go za dłonie i odciągając je od jego twarzy.

- Wiem, co mówię - szepnął, uśmiechając się lekko. - Jestem tego pełni świadomy. Proszę, zrozum, że mówię poważnie. Uświadom sobie, że ja naprawdę jestem w tobie zakochany. Skoczyłbym za tobą w ogień...

- Jakim cudem przeszliśmy od seksu do skakania w ogień? - westchnął Keith.

- No wiesz, są różne formy-

- Przestań! - przerwał mu czarnowłosy. Ułożył się na plecach na kocu i spojrzał zmęczony wzrokiem w sufit. - Ta rozmowa jest surrealistyczna... - stwierdził. - Masz dla mnie jeszcze jakieś rewelacje?

Lance zastanawiał się przez chwilę. Miał jeszcze tyle rzeczy do powiedzenia Keithowi, ale w chwili obecnej wyjątkowo ciężko było mu zebrać myśli. Czuł się trochę nieobecny, jakby śnił. Może dlatego, że ta sytuacja wydawała się dla niego również nieprawdopodobna. Tłamsił w sobie przez tyle lat uczucia do czarnowłosego i w końcu się do nich przyznał, powiedział prawdę. Mimo tego całego stresu, bicia serca i zakrętów w głowie, to wydawało się mimo wszystko bardzo zwyczajne. Po prostu to z siebie wyrzucił, nie było żadnych fajerwerków, łez wzruszania, poruszającej muzyki. Tylko słowa.

Słowa, w które Keith z pewnością jeszcze nie wierzył. A przynajmniej nie do końca.

Koc rozłożony przez czarnowłosego na podłodze był naprawdę spory, więc Lance położył się na nim obok przyjaciela i zaczął mówić dalej.

Wyjaśnił mu całą historię z Ruby, a raczej opowiedział jej prawdziwą wersję. Keith słuchał w milczeniu, nieprzerywając Latynosowi, ale z każdą kolejną sekundą niedowierzanie na jego twarzy było coraz większe. Kiedy szatyn skończył mówić, Keith podniósł się z powrotem do pozycji siedzącej.

- Więc mówisz mi teraz, że nie byłeś zazdrosny o Ruby tylko o mnie? - zapytał. - Ale nie wiedziałeś jak sobie z tym poradzić, więc nagadałeś Ruby o mnie różne złe rzeczy, doprowadzającym tym samym do tego, że jej brat posłał mnie do szpitala? I inicjując jednocześnie kłótnie między nami, która trwała pięć lat? - kontynuował, patrząc na niego w osłupieniu. - I to dlatego, że ci się podobałem?

Teraz, kiedy Kieth to przedstawił, wyglądało to jeszcze gorzej.

Lance spojrzał na niego przepraszająco.

- W sumie to... jest dokładnie tak jak mówisz - mruknął, uśmiechając się blado.

Jego przyjaciel zacisnął usta w wąską kreskę, pokiwał machinalnie głową i złączył ze sobą dłonie, jakby próbując się uspokoić.

- Wiesz... - odezwał się w końcu i spojrzał na niego ze sztucznym uśmiechem. - Mam w tym momencie niesamowitą ochotę ci przyjebać.

Lance przełknął głośno ślinę.

- Ale nie zrobisz tego, prawda?

Keith westchnął, kładąc się z powrotem na koc.

- Nie, mam zbyt duży mętlik w głowie... - odparł, siląc się już na spokój. - Chyba najlepiej będzie, jak pójdziemy już spać - dodał, odwracając się do Latynosa plecami.

Lance poczuł ukłucie rozczarowania.

- Może i racja... - przyznał ostatecznie. Sięgnął do swojego plecaka po dodatkowy koc, w domku było dosyć chłodnawo.

- Ale wrócimy jeszcze do tej rozmowy - odezwał się nagle Keith. - Chyba nie mamy innego wyjścia...

Latynos kiwnął głową, chociaż czarnowłosy nie mógł tego widzieć, jako że wciąż był odwrócony do niego plecami. Lance ułożył się obok niego, przykrył ich oboje drugim kocem i wpatrując się w plecy przyjaciela, zaczął porządkować swoje myśli.

Wyznając swoje uczucia spodziewał się albo akceptacji, albo (zdecydowanie bardziej) odrzucenia, a to... Sam nie miał pojęcia czym to było. Keith zdecydowanie dobitnie go nie odrzucił, ale również nie powiedział jasno, że odwzajemnia jego uczucia.

Lance postanowił zapytać się o jeszcze jedną rzecz.

- Słuchaj... - zaczął. - Wtedy, po grze w butelkę, kiedy powiedziałeś mi o swojej orientacji, a następnie oznajmiłeś, że widzisz mnie wyłącznie jako przyjaciela i że nie jestem w twoim typie... - Szatyn zamilkł na chwilę, przygryzając wargę. - Kłamałeś?

W domku panowała zupełna cisza i po upłynięciu kilkunastu sekund, Lance uznał, że czarnowłosy już mu nie odpowie, kiedy ten nagle westchnął lekko, naciągając na siebie szczelniej koc.

- Tak... - mruknął. - Kłamałem.

Lance nie wiedział, czy to normalne, ale poczuł w tym momencie szczęście tak obezwładniające, że miał ochotę wstać i zacząć tańczyć. Udało mu się to jednak zminimalizować do zduszonego pisku.

- Co to był za dźwięk? - zapytał z wahaniem Keith.

- Nic takiego - oparł szatyn, szczerząc się jak głupi. Nie miał pojęcia, czy poziom jego radości jej w tej chwili adekwatny, ale nic nie mógł na to poradzić.

Słowa Keith oznaczały, że nie jest on całkowicie przekreślony w jego oczach.

Miał szansę.

Przysunął się do czarnowłosego i przytulił go lekko.

- Co ty robisz? - zapytał chłopak.

- Przytulam cię.

- Czemu?

- Bo mam ochotę? - mruknął Lance.

- A pomyślałeś może, że ja nie mam? - warknął Keith.

W pomieszczeniu panował półmrok i Latynos nie widział jego twarzy, ale zauważył, że ma zaczerwienione czubki uszu.

- Och, na pewno? - nagabywał go dalej, przysuwając się teraz jeszcze bliżej i oplatając go w pasie lewą ręką.

Czarnowłosy fuknął tylko coś pod nosem, ale ostatecznie nie oponował.

Lance leżał więc tak przy nim, przytulony do niego, czując wyraźnie emanujące od niego ciepło i zastanawiając się, czy trzymająca go teraz radość szybko ustąpi i pozwoli mu zasnąć. Na chwilę obecną mógł bowiem tylko uśmiechać się głupkowato pod nosem , wpatrywać w plecy Keitha i wsłuchiwać w jego oddech.

Może z tych wszystkich wyznań nie wynikło jeszcze za wiele i Lance na dobrą sprawę nie wiedział na czym stoi, ale liczyło się to, że po raz pierwszy od bardzo dawna znowu wezbrała w nim silna i autentyczna nadzieja.

I to mu na razie wystarczyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro